Andrzej Grabowski śmieje się, że uprawia zawód motylowaty: „Raz trzeba być pięknym okazem, raz paskudną larwą”. Kocha życie za jego wzloty i upadki. Ale też za dobre jedzenie i trunki, wybitną literaturę, intrygujące kobiety. Z ironicznym humorem opowiada o grzechach, których nie warto żałować. A zmierzył się z długą ich listą. I o błędach, które warto popełniać. Ku pokrzepieniu wszystkich, którzy grzeszą i błądzą. Właśnie ukazała się jego autobiografia "Jestem jak motyl".
„Co by tu jeszcze spieprzyć, panowie?” – śpiewał Wojciech Młynarski. Można naprawić to, co się w życiu spieprzyło?
Andrzej Grabowski: Przede wszystkim trzeba sobie uświadomić, że coś się spieprzyło. Czasem przypominają nam to inni... Gdy byłem dzieckiem, w ukochanej Alwernii co roku po zimie trzeba było wywozić tonę popiołu z domu, bo paliło się w piecach. Przyjeżdżał po niego pan Jochymek furmanką. Raz, kiedy ładowaliśmy ten popiół, znalazł w nim szklaną cukiernicę. Szpetną, odpustową, w kształcie kury – mama ją wyrzuciła. A pan Jochymek się tą kurą zachwycił. Zapytał, czy może zabrać. Oczywiście – powiedział tata i położył mu ją w rogu furmanki. Nie wiem, co mnie opętało, ale tak machałem łopatą, żeby mu tę kurę rozbić. I rozbiłem. Pamiętam wzrok ojca, wyrażający biblijny ból: „Synu, cóżem ci ja uczynił...”. To było 60 lat temu, a ja do dzisiaj tego żałuję, bo naprawić nie potrafię. Człowiek grzeszy i musi z tym żyć. To uczy pokory.
Pan ją w sobie ma?
Jak jej nie mieć?! Wystarczy spojrzeć w pogodne niebo nocą, żeby zrozumieć, że jesteśmy nic nieznaczącym pyłem we wszechświecie. Wszystkie choroby uświadamiały mi, jakim jestem małym człowieczkiem. Mam dwa sztuczne biodra, to uczy, że człowiek nie jest niezniszczalny. Urodziliśmy się po to, żeby umrzeć. Sama ta świadomość uczy pokory. A także myśl, że jest się omylnym, błądzącym, grzesznym. Nikt nie jest doskonały. „Nobody’s perfect” – brzmi puenta jednego z moich ukochanych filmów, czyli Pół żartem, pół serio Billy’ego Wildera.
Ale jak z pokorą uprawiać aktorstwo? Do tego potrzebna jest chyba pycha, pierwszy z siedmiu grzechów?
Prawda, bez pychy się nie da. Aktor musi być egocentrykiem i egoistą. Wychodząc na scenę albo stając przed kamerą, musi uważać, że on jest najważniejszą postacią. Musi sprawić, by publiczność chciała patrzeć tylko na niego, obojętne, co robi. Pycha jest elementem aktorskiej charyzmy. Ale trzeba mieć nad tym kontrolę. Widziałem wielu pawianów panoszących się na scenie, pewnie czasem sam nim byłem. Przenoszenie tego na teren prywatny jest absolutnie nie do zniesienia. Prowadzi wyłącznie do katastrofy.
Pychę czasem temperuje życie. Pan tego doświadczył?
Oczywiście. Po pierwszym sezonie Kiepskich, kiedy pół Polski krzyczało za mną: „Ty, Ferdek. Kurna. Chono na browara”, w restauracji hotelowej w czasie śniadania podszedł do mnie młody człowiek i grzecznie zapytał: „Panie Andrzeju, przepraszam, że przeszkadzam, ale bardzo prosiłbym o autograf”. Ja, uśmiechnięty, napisałem: Franiowi czy innemu Kazkowi – Andrzej Grabowski. Zachwycony wziął tę karteczkę, uścisnął mi dłoń i powiedział: „Jestem panu ogromnie wdzięczny. I jeszcze chciałem panu serdecznie podziękować za to, że wreszcie poznałem większego debila ode mnie”. (śmiech) Myślał o Ferdku, ale wypowiedział te słowa do mnie. Taki tekst potrafi uodpornić na pychę do końca życia.