Nieraz przeceniamy aktorów. Zauroczeni ich popularnością idziemy po wiedzę filozofa, receptę na życie. Ale ona tę rolę uniosła. Blond gwiazda Hoffmana, Wajdy, Żuławskiego zrzuciła w rozkwicie kariery aktorstwo jak ciasny kostium, który krępował ruchy. Zrezygnowała ze sławy, poszła swoją drogą i nigdy tego nie żałowała. A dla wielu ludzi stała się źródłem życiowej mądrości. O Małgorzacie Braunek mówi jej biografka Joanna Podsadecka.
Twój STYL: Mam w pamięci obrazek: zima, śnieg po kolana, umówiona z Małgorzatą na wywiad, widzę przed domem drobną kobietę otuloną w palto. Odśnieżała chodnik wielką łopatą. Była już chora. Jaki jej obraz wyłania się z twoich spotkań?
Joanna Podsadecka: Obraz osoby, której życie określają trzy wartości: wolność, miłość i prawo do poszukiwań, w imię których dokonywała radykalnych zmian. Odeszła od reżysera Andrzeja Żuławskiego dla Andrzeja Krajewskiego – zaryzykowała i wygrała wielką miłość, która trwała do końca jej życia. Zrezygnowała z aktorstwa w czasie, gdy jej kariera była u szczytu (miała za sobą role Oleńki w "Potopie" Hoffmana, Izabeli Łęckiej w "Lalce" Bera czy Ireny w "Polowaniu na muchy" Wajdy), bo poczuła, że chce się duchowo wzmocnić. Zaczęła medytować, podróżowała na Daleki Wschód, została mistrzynią buddyzmu zen.
Dlaczego odeszła od kina w okresie największych sukcesów?
Czuła, że życie ma głębsze warstwy, do których chce dotrzeć. Że większy potencjał dla rozwoju leży gdzie indziej, niż sądziła. Coś ją w aktorstwie i płynącej z niego popularności uwierało. Chciała się odtruć z oczekiwań świata. Na planie "Trzeciej części nocy" (notabene wspaniałego filmu o dwoistości ludzkiej natury), gdy była przekonana, że zagrała scenę na sto procent swoich możliwości, Żuławski krzyczał: „Jeszcze, jeszcze!”. Kolejny wspólny film – "Diabeł", najbardziej drastyczny w jego karierze (ze scenami orgii seksualnych, gwałtów, zabójstwami kolejnych bohaterów i mrocznym klimatem) umocnił w niej przekonanie, że nie chce przekraczać w pracy pewnych granic. Myślała ze wstrętem o emocjach, których na potrzeby "Diabła" szukał reżyser. Na planie strasznie się kłócili. Ona była osłabiona po porodzie, bo chwilę wcześniej urodziła Xawerego, chora z wyczerpania, a on wyprowadzał ją z równowagi, bo chciał, by zagrała tak, jak sobie wymyślił. Zadawała sobie pytanie, jak daleko można pójść za rolą i ile warto dla niej poświęcić. Jako 33-latka postanowiła, że nie będzie aktorką.
Żałowała czasem tej decyzji?
Przypuszczam, że nie. Na krótko przed śmiercią powiedziała, że była ona jedną z najbardziej świadomych w jej życiu: „Gdybym teraz miała siebie określić jednym słowem, tobym powiedziała, że jestem totalnie spełnioną osobą. Tamta Małgorzata (grająca u Wajdy, Hoffmana, Kutza) była totalnie niespełniona. Dla osoby niespełnionej sukcesy są czymś zewnętrznym, ich się wtedy nie docenia. Nie ma się świadomości ich posiadania, bo niespełnienie polega na stałym pragnieniu czegoś jeszcze. Niespełnienie to brak szacunku i zaufania do samego siebie. Wtedy się nie ceniłam, nie ceniłam tego, co dostawałam, co robiłam, co miałam, bo zupełnie nie wierzyłam w siebie”. Gdy po niemal 20 latach przerwy postanowiła wrócić do grania, była już w innym punkcie życia. Nie chciała niczego udowadniać. Chciała się bawić.
Który moment w jej życiu uważasz za przełomowy?
Myślę, że katalizatorem zmian był związek z Andrzejem Żuławskim. Napisałam, że na styku piękna, młodości i talentu rodzą się rzeczy gorące. Musiały więc narodzić się między nimi. Przeżyli razem pięć intensywnych lat. Z czasem jednak zaczęli się od siebie oddalać. Ona poznała Andrzeja Krajewskiego, który mieszkał w Szwecji. Obaj z Żuławskim mieli coś, co budziło jej podziw. Wykształceni, przystojni, charyzmatyczni. Podczas pracy nad książką zrozumiałam, dlaczego Małgorzata zdecydowała się odejść. Żuławski reżyserował świat i ludzi wokół siebie, Krajewski pozwalał innym być sobą. Braunek mówiła, że przyciągnęła ją obietnica wolności. Żuławski widział w nim „siłę seksualną”, demona, który opętał Małgosię. Ona na pytanie dziennikarki, który z partnerów ją bardziej zmienił, odpowiedziała: „Ja bym wolała powiedzieć, że to nie oni mnie zmienili, ale że dzięki nim ja siebie odnajdywałam”.
Mówimy o jej odwadze życia w zgodzie ze sobą. Co było jej źródłem?
Spokój, na który pracowała latami na macie. Buddystka medytując, pracuje nad sobą, by być kimś bardziej rozumiejącym, współczującym. Uczy się odrzucania uprzedzeń, schematów i stereotypów. Ważna jest postawa „nie wiem”. Dzięki niej dociera się do tego, co jest, a nie do tego, co myślimy, że jest. Buddyści przekonują, że w pustce, którą nazywają niewiedzeniem, kryje się zaproszenie do rozwoju, transformacji.
Pisanie tej biografii było dla ciebie jakąś lekcją?
Uświadomiłam sobie na nowo, że trzeba przetrwać wiele burz, gorzkich doświadczeń, by docenić prawdy, do których się dzięki nim dokopujemy. Zrozumieć, że zarówno sukcesy, jak i porażki uczą nas mądrzej i wrażliwiej istnieć w tym świecie. Przyglądając się poszukiwaniom mojej bohaterki, częściej pytałam siebie o to, co się we mnie żarzy, do czego dążę i co bym zrobiła, gdybym się nie bała. Ona przypomniała mi, że jakość relacji określa jakość naszego życia. O tym warto pamiętać.
Cały wywiad można przeczytać w lutowym wydaniu magazynu "Twój STYL"