Brian Cox, czyli Logan Roy z serialu "Sukcesja" dorastał w biedzie. Mimo to bezbłędnie zagrał zamożnego magnata. Szkocki aktor udowadnia, że życie zaczyna się po siedemdziesiątce. Dowód? Waśnie w tym wieku Cox dostał główną rolę w wielkim hicie HBO, która przyniosła mu światową sławę i rozpoznawalność.
PANI: Zacznijmy od najważniejszego: co może mi pan zdradzić na temat 3. sezonu "Sukcesji"? Tylko proszę się nie wykręcać podpisanymi klauzulami o dyskrecji!
Brian Cox: Absolutnie nic. No może poza tym, że będzie to rozwinięcie tego, co zobaczyliśmy w drugiej serii. Publiczność czeka sporo zaskoczeń. Mało kto spodziewa się, w jakim kierunku pójdzie akcja. Od początku stawiamy na nieprzewidywalność. Trzymamy widownię na haczyku jak rybę i nie pozwalamy jej zgadnąć, w którym kierunku pociągniemy wędkę. To właśnie uwielbiam w tym serialu. Każdy nowy scenariusz wprowadza dodatkowe przestrzenie, ale baza pozostaje ta sama.
To niewiele informacji, wziąwszy pod uwagę czas, który kazali nam państwo czekać na nową odsłonę potyczek waszej rodziny.
Nie może pan mieć pretensji do nas, tylko do pandemii. I tak weszliśmy na plan, gdy tylko było to możliwe. Jednak utrudnienia były spore. Wcześniej kręciliśmy "Sukcesję" chronologicznie, a tym razem nie było takiej możliwości. Bardzo dziwnie się czułem, kiedy w lipcu stanąłem na lotnisku w Atlancie, gdzie nagrywaliśmy scenę otwierającą nowy sezon. To oczywiście nawiązanie do ostatnich chwil z drugiego sezonu, które kręciliśmy rok wcześniej. Kilka razy przerywaliśmy zdjęcia, bo u niektórych członków ekipy zdiagnozowano COVID. Nie straciliśmy jakoś bardzo dużo czasu, ale proces produkcji się wydłużył. Siedem tygodni spędziliśmy we Włoszech. To długo, dlatego odwiedzały nas rodziny, choć nie mogliśmy sobie pozwolić na wakacje, bo cały czas była praca do zrobienia. W normalnych okolicznościach miałbym kilkudniową przerwę i mógłbym polecieć odwiedzić bliskich. W związku z pandemią nie było to możliwe – to oni musieli przylatywać do nas. Przyznam, że ten okres był dla mnie najtrudniejszy – akurat w tych partiach serialu bardzo dużo się dzieje wokół mojego bohatera. Miałem mnóstwo roboty, która sama w sobie była wyczerpująca, a do tego dochodziły jeszcze włoskie upały.
Kiedy świat zatrzymał się w globalnym lockdownie, musieli państwo przerwać zdjęcia i zamknąć się w domach. Wyobrażam sobie, jak trudne było przestawienie mentalne z grania potężnego magnata, od którego tyle zależy, na Briana Coxa, który nie ma wpływu na to, że ktoś każe mu zejść z planu i siedzieć w domu.
Wcale nie. Po prostu trzeba zaakceptować to, co nie zależy od nas. Sam przeszedłem COVID-19. Kompletnie nic nie czułem. Zaraziłem się w styczniu 2020, a dowiedziałem się o tym w sierpniu, kiedy robiłem badanie krwi (patrząc na poziom przeciwciał koronawirusa, lekarz może ocenić, kiedy doszło do zakażenia – red). Jestem diabetykiem, więc to dla mnie istotna informacja (COVID zwiększa zapotrzebowanie na insulinę – red.). Musiałem zarazić się, gdy reżyserowałem moją żonę w teatrze w Londynie. Potem polecieliśmy do naszego domku na wsi pod Nowym Jorkiem, gdzie trafiłem na własne życzenie na kwarantannę od marca do sierpnia.
Co pan w tym czasie robił?
Pracowałem w domowym studiu nagrań nad dubbingiem. I szczerze mówiąc, ten czas był świetny. Nie musiałem się przepracowywać, a zamiast tego mogłem się przyglądać, jak zmienia się natura w moim otoczeniu. Gdy tam przyjechaliśmy, wszystko było pokryte śniegiem, drzewa były zupełnie nagie. Potem przez kilka tygodni biały puch topniał, wreszcie pojawiły się pąki, a później liście. Coś cudownego! Potraktowałem tę przerwę jako dar, który uświadomił mi, co przegapiałem, kiedy koncentrowałem się na pracy. Oczywiście, nie neguję tragedii, którą przyniosła pandemia – sam straciłem przyjaciela, również aktora. Ale dużo też dostałem.
Cały tekst w PANI 11/2021. Już w sprzedaży!