Wywiad

Katarzyna Zielińska: "W mediach społecznościowych można kogoś zniszczyć za jeden nieprzemyślany post. Nie chcę takiego świata"

Katarzyna Zielińska: "W mediach społecznościowych można kogoś zniszczyć za jeden nieprzemyślany post. Nie chcę takiego świata"
Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters

O Katarzynie Zielińskiej mówili "panienka z dobrego domu z fortepianem", nazywali "celebrytką z serialu". Nie chciała być ani jedną, ani drugą. Trochę to potrwało, zanim znalazła w sobie siłę, ale teraz idzie już konsekwentnie własną drogą.

Spotykamy się w kawiarni w upalny letni dzień. Warszawa rozkwita energią. Knajpy są pełne ludzi, a temperatura uczuć między ludźmi wysoka, tak jakby każdy z nas chciał nadrobić stracony pandemiczny czas. Kasia jest drobna, uśmiechnięta i niezwykle ciepła. W kawiarni siada z podwiniętą nogą na krześle, przeprasza, że może będzie to wyglądać zbyt swobodnie, ale ona potrzebuje poczuć się komfortowo. Na spotkanie przynoszę egzemplarz PANI z Reese Witherspoon. Wiem, że to jej ulubiona aktorka i producentka. Kasia wyraźnie się rozpromienia. Od razu przegląda nasz magazyn, a wieczorem, po wywiadzie, w SMS-ie entuzjastycznie skomentuje tekst o Reese.

PANI: Twoje zawodowe decyzje przypominają te podjęte wiele lat temu przez Reese Witherspoon. Kiedy przestała dostawać interesujące propozycje filmowe, założyła firmę, zakupiła prawa do ciekawych scenariuszy i wyprodukowała filmy i seriale, które dziś odnoszą wielkie sukcesy. Ty też jako producentka wyprodukowałaś trzy kasowe spektakle teatralne. Idziesz drogą Reese?

Katarzyna Zielińska: Chciałabym. (śmiech) Rzeczywiście kilka lat temu odeszłam z serialu „Barwy szczęścia”, w którym przez 10 lat grałam główną rolę. Poczułam, że jest mi za wygodnie. Pomyślałam, że oczywiście mogę tak żyć dalej. Mieć na koncie pieniądze, ale kompletnie się nie rozwijać. Uświadomiłam sobie, że oszukuję ludzi, że oni za chwilę to poczują, że po 10 latach jestem tą postacią znużona i znudzona, a nie chciałam nikogo oszukiwać. Pomyślałam wtedy, że muszę odejść. Trudno się odchodzi od rodziny, z którą się było 10 lat, a tak traktowałam swoją serialową ekipę, ale czułam, że zawodowo stoję w miejscu. Tata od dzieciństwa mówił mi, że aby się rozwijać, trzeba podejmować odważne decyzje, a czasem wręcz ryzykować. Podobne zdanie miał mój mistrz i nauczyciel, Leopold Kozłowski, ostatni klezmer. To on nauczył mnie interpretacji piosenki żydowskiej. Siadał przede mną, słuchał, co mówię, i powtarzał: „Kasia nie zapominaj, że nieustannie musisz się rozwijać. Nie możesz usiąść i powiedzieć – już nic nie robię, wszystko umiem, nie mam siły na nowe”. Myślę, że miałam w życiu dużo szczęścia, że spotykałam na swojej drodze dobrych, ważnych ludzi, którzy przekazali mi jakąś niesamowitą energię i kilka ważnych zdań, które siedzą we mnie do dziś. Kiedy byłam jeszcze w liceum w Starym Sączu, dostałam szansę udziału w warsztatach pani Sławy Przybylskiej. Poza tym, że szkoliła mój głos, uczyła interpretacji piosenki, uczyła też nas, młodych, po prostu życia. Zobaczyłam wtedy panią Sławę, która w wieku 60 lat zaczęła uczyć się hiszpańskiego, bo uwielbiała podróżować i chciała poznać język, by lepiej zrozumieć kulturę Hiszpanów. To mi imponowało.

Była twoją pierwszą motywatorką?

Na pewno. Ona i jej mąż, Jan Krzyżanowski, uczyli mnie też celebrowania czasu. Że jeśli coś jest dla mnie ważne, warto, bym poświęciła temu uwagę taką na sto procent! Zachęcali do samorozwoju. Mówili, że czasem trzeba się odważyć i zacząć robić coś, co każe nam wyjść ze strefy komfortu.

Zrezygnowałaś z serialu. Nie było w tobie lęku, że ryzyko będzie zbyt duże, że pogorszy się twój status finansowy?

Byłam zdeterminowana, by zmienić moje życie. Miałam też wsparcie ważnych dla mnie osób. Poza tym zawsze byłam optymistką, widzącą szklankę do połowy pełną, więc wierzyłam, że kiedy zamknę drzwi, otworzą się przede mną inne. Choć muszę się przyznać, że czasami martwię się różnymi sprawami: zdrowiem, moimi synkami. Mój publiczny wizerunek wiecznie uśmiechniętej „Zieliny” różni się nieco od tego, jaka jestem prywatnie. Pandemia nauczyła mnie nieprzejmowania się aż nadto zawodowymi sprawami. Kiedyś, grając dużo latem, martwiłam się, co będę robiła jesienią. Dziś daję sobie prawo do tego, że może się nic nie wydarzyć, a wtedy ten czas traktuję jako czas dla mnie i dla mojej rodziny.

Martwisz się, bo masz wdrukowaną potrzebę bycia najlepszą? Prymuska, która bierze odpowiedzialność za cały świat?

Kiedyś pewnie tak było, ale w pewnym momencie życia zaczęło mi to przeszkadzać. Że zawsze muszę być „jakaś”. Perfekcyjnie zrobiona, uśmiechnięta i z głową pełną nowych pomysłów na siebie i nowe role. Poza tym widzowie zaczęli we mnie widzieć tylko Martę Walawską, Kasia Zielińska gdzieś „zniknęła”. Nawet niektórzy zwracali się do mnie imieniem mojej bohaterki. Pamiętam, kiedy na mój debiutancki spektakl „Berlin, czwarta rano” przyjechał autobus pełen pań. Były oburzone, że my z Kacprem Kuszewskim gramy brzydkie postacie. Nie o to im chodziło. Chciały zobaczyć Marka Mostowiaka i Martę Walawską. A my z Kacprem byliśmy najszczęśliwsi, że wyszliśmy z serialowej szuflady, że udało się nam przełamać ten wizerunek. Wiesz, jaka była dla mnie najpiękniejsza recenzja po moim pierwszym autorsko wyprodukowanym spektaklu? Jeden z prestiżowych dzienników napisał „celebryci też mają talent”. Najpierw byłam oburzona, a za chwilę dotarło do mnie, że ktoś wreszcie nie zobaczył w nas tylko serialowych aktorów. Z „idealnym i perfekcyjnym” wizerunkiem walczę od czasów studiów. Jerzy Fedorowicz, dyrektor Teatru Ludowego w Krakowie, nazywał mnie „dziewczyną z dobrego domu z fortepianem”. Nawet nie wiesz, jak mnie to irytowało.

Dlaczego? To nie jest określenie pejoratywne. Z dobrego domu, czyli z takiego, gdzie dostało się solidne wykształcenie, gdzie słuchało się muzyki, oglądało filmy, czytało książki.

Byłam za idealna. Nie buntowałam się przeciwko rodzicom czy normom społecznym, nie nosiłam irokeza, nie wracałam „zszargana” nad ranem. Gdy po latach dzwonili do mnie dziennikarze i chcieli zapraszać mnie do programów śniadaniowych, bym wypowiedziała się na temat buntu przeciwko szkole czy autorytetom, odmawiałam, bo zawsze byłam tą grzeczną Kasią. Jedynym moim sprzeciwem w tamtych latach była odmowa wzięcia udziału w fuksówce na krakowskiej PWST. Byłam jedną z trzech osób na roku, które powiedziały „nie”. Potem nawet niektórzy starsi koledzy mnie ignorowali, traktowali jak powietrze. To była cena za odmowę udziału w fuksówce. Czułam się też gorsza. Dziewczyna ze Starego Sącza. Czułam się nie dość obyta i nie dość przebojowa jak pozostali. Ratowało mnie wtedy dwóch kolegów z roku wyżej – Tomek Kot i Krzysiek Pluskota. Kiedy widzieli, jak bardzo się przejmuję, podchodzili i mówili do mnie: „Ziela, fajna jesteś, nie przejmuj się, zaraz wszystko wróci do porządku dziennego”. Jakiś czas temu spotkałam Tomka Kota i powiedziałam mu, że jestem mu do dziś ogromnie wdzięczna za to wsparcie, bo byłam kilka razy bliska decyzji, by rzucić szkołę.

Wspomniana wcześniej Sława Przybylska mówiła ci, że aktor to piękny, ale niewdzięczny zawód. Że z każdego roku, gdzie jest blisko 20 osób, karierę zrobi dwoje, troje? Że to nieustanna walka o role, rywalizacja, zabieganie o atencję reżyserów, dyrektorów castingów, publiczności?

Nie mówiła, a ja o tym kompletnie nie wiedziałam. Podeszłam do szkoły z pełną otwartością i radością. Miałam jeden cel: chciałam zamieszkać i pracować w Warszawie. W Krakowie było mi za ciasno. Byłam niepoprawną optymistką, że mi się uda. Że dostanę w Warszawie pracę, że ludzie będą przychodzili na moje spektakle, że się tu utrzymam. Mój mąż Wojtek powiedział mi, że właśnie tym podejściem bardzo mu zaimponowałam. Tym, że ja się nigdy nie poddaję. W czasie studiów bardzo często jeździłam do Warszawy na castingi do filmów i seriali. Musiałam wychodzić wcześniej z prywatnych lekcji, które sobie opłacałam, ściemniać profesorom, dlaczego urywam się z zajęć. Pamiętam, że kiedyś z dworca zadzwoniłam do mojego ulubionego profesora Edwarda Linde-Lubaszenki, że spóźnię się na jego zajęcia. Pan Edward powiedział: „Kasia, przecież ja słyszę zapowiadane pociągi. Wiem, że jesteś na castingu w Warszawie. Dobra, bylebyś wygrała”. (uśmiech) Miałam ogromne szczęście do wykładowców. Moją opiekunką roku była Agnieszka Mandat, wykładali m.in. Jerzy Trela, Krystian Lupa. Bałam się ich panicznie, zamartwiałam się, co oni o mnie myślą. A może ja sobie tylko to wymyśliłam, może to tylko pracowała moja wyobraźnia? By nie zwariować, uciekałam na lekcje piosenki żydowskiej do Leopolda Kozłowskiego. Poznałam go przez panią Sławę Przybylską w III klasie liceum i potem bardzo pielęgnowałam tę znajomość. Lekcje z nim to była dla mnie psychoterapia. Umawialiśmy się w Klezmer Hois na krakowskim Kazimierzu. Na pierwszym roku często przychodziłam tam zmartwiona i zapłakana. Pan Leopold podstawiał mi pod nos żydowskie ciastko z makiem, do tego sok marchwiowy i mówił: „Zjedz dobre ciastko, to zaraz poćwiczymy”. By śpiewać repertuar żydowski, nauczyłam się jidysz, zaczęliśmy jeździć po całej Europie z koncertami. Miałam ogromny zaszczyt uczestniczyć w Dniach Kultury Polskiej w Izraelu. Polecieliśmy tam z panią Wisławą Szymborską, jej sekretarzem Michałem Rusinkiem. Ja śpiewałam z siostrami Rajfer, pani Wisława czytała wiersze. Wspaniały, magiczny czas. Byliśmy nawet wspólnie w Instytucie Pamięci Yad Vashem. Czułam wtedy, że dzieje się w moim życiu coś niezwykłego. Że tyle dobrych rzeczy na mnie spływa. Że nie mogę się poddawać. Naprawdę mam szczęście do ludzi. Moją pierwszą nauczycielką polskiego i wychowawczynią była pani Helena Domańska. Krążyły o niej legendy, że to jeden z tych nielicznych nauczycieli z charyzmą, którzy słuchają uczniów. Dziś jest moją fantastyczną teściową, mamą Wojtka. Oczywiście, w czasach licealnych nie mieliśmy z Wojtkiem kontaktu, bo on szkołę średnią kończył w Stanach Zjednoczonych, potem tam studiował. Spotkaliśmy się po latach w Warszawie, już na innym etapie życia, a dziś mamy dwóch wspaniałych synków i dom, który jest dla mnie spełnieniem marzeń o normalnej, ciepłej rodzinie.

Stworzyłaś dom na wzór swojego rodzinnego. Zawsze jest obiad na stole, kwiaty w wazonie, własnoręcznie zrobione ciasto z truskawkami i borówkami. Opisuję to szczegółowo, bo swoim szczęściem dzielisz się na Instagramie. Twój dom to definicja szczęścia?

Tak, absolutnie tak. Mój dom w Starym Sączu był dla mnie najlepszym schronieniem. Rodzice zawsze mi powtarzali: „Rób swoje i czuj się w tym, co robisz, dobrze. Niech ci serce podpowie, co chcesz robić”. Wiedziałam, że w domu mogę powiedzieć o wszystkich problemach, wątpliwościach i zwątpieniach. Że nigdy nie zostanę skrytykowana. Oczywiście, nie wszystko było idealne, ale ten fundament ciepła i zaufania wyniosłam właśnie od rodziców. Dziś w swoim domu uczę moich małych synków, że rozmawiać można o wszystkim. Dzielimy się wątpliwościami, ale każdemu dajemy prawo do wypowiedzenia swojego zdania. Do dziś jestem bardzo zwrócona w stronę Starego Sącza. Wiem, że rodzina jest dla mnie najważniejsza. Kiedy siadamy do wigilii, przy stole jest czterdzieści parę osób. Celebrujemy chwile, gościmy się, kibicujemy w sprawach zawodowych. Zawsze się cieszyłam, że mam gdzie wracać. Że zawsze jest o czym rozmawiać. Nieważne, czy miałam na koncie mniejsze, czy większe pieniądze.

Kiedy zaczęła się pandemia koronawirusa, sporo osób poczuło się znokautowanych. Zamknęli się w domach, przestali nagrywać cokolwiek, zamilkli. Ty zakasałaś rękawy i zaczęłaś organizować na Instagramie wśród znanych osób „czytanie bajek dla najmłodszych”. Byłaś pozytywna, uśmiechnięta, niosłaś radość. Nie poczułaś się nawet przez chwilę pogubiona?

Kiedy wybuchła pandemia, czułam się w swoim domu i ogrodzie niezwykle bezpieczna. Miałam przy sobie męża, synków i poczucie, że w moim domu nie spotka mnie nic złego. Wokół rozgrywały się dramaty, ludzie tracili pracę, lekarze i pielęgniarze ratowali życie. Pomyślałam, że jeśli mogę w czymkolwiek pomóc innym, to pokazywać chwile szczęścia, które warto w życiu celebrować bez względu na okoliczności. Zamknięte teatry? Poczytajmy innym bajki. Zamknięte kawiarnie i knajpki? Ugotujmy coś fajnego, nalejmy kawę do termosu i wyjdźmy na trawę przed dom. Z najdrobniejszych małych chwil szczęścia trzeba się cieszyć. Poczułam misję, że ja żyję w stosunkowo luksusowych warunkach, mam dom, a co czują ludzie stłoczeni w 50-metrowych mieszkankach z dwójką, trójką dzieci? Zorganizowałam akcję czytania bajek trzy razy w tygodniu przez sześć godzin dziennie. Koordynowałam dyżury moich kolegów aktorów, odbierałam książki. Przekazywałam je dalej. Myślałam, że jeśli dziecko ma siedzieć przed tym iPadem czy laptopem, to niech ma frajdę z posłuchania aktorskich głosów. A mamy w tym czasie może trochę odpoczną albo będą miały chwilę dla siebie. Starczyło mi pary do listopada, zachorowaliśmy z Wojtkiem na COVID, który przeszliśmy bardzo ciężko. Długo czuliśmy skutki uboczne. Nie mogłam dojść do siebie. Każdy spacer mnie męczył. Poczułam się ogromnie słaba i wyczerpana – i fizycznie, i psychicznie. Jeśli ktoś mówi, że chorzy po COVID-zie czują rodzaj „depresji pocovidowej”, to ja wiem, o czym mówią. Pełnej formy nie odzyskałam do dzisiaj.

Przeglądając twój Instagram, nawet przez myśl mi nie przyszło, że przeszłaś ciężko COVID. Jesteś zawsze naenergetyzowana, radosna. Rozumiem, że życie na Instagramie to rodzaj kreacji?

Social media traktuję jako pokazywanie na własnym przykładzie, jak budować swoje szczęście i spokój. Takimi przede wszystkim momentami chcę się dzielić z innymi. Lubię pokazywać, że wędrujemy po polskich górach z domowym prowiantem w plecaku, że jeździmy rowerami i zatrzymujemy się, by spojrzeć przed siebie, w niebo, w przestrzeń i głęboko odetchnąć. Lubię pokazywać radość i śmiech ludzi, z którymi pracuję, to nieuchwytne poczucie humoru za kulisami sesji zdjęciowych, planów seriali czy spektakli teatralnych. Wiem, że w dzisiejszych czasach ludzie szukają pozytywnego przekazu, co nie oznacza, że to, co pokazuję na Instagramie, jest wykreowane i ustawione. Nie chcę obciążać ludzi swoimi problemami. Chcę dawać im to, czego sama szukam w innych: uśmiech, radość życia, spełnienie, czerpanie z tu i teraz. Z social mediów jest jeszcze jedna wielka korzyść. Dzięki mojej wspaniałej społeczności mogę pomóc chorym dzieciom – i to jest radość, której nie da się porównać z niczym. Na moim profilu są ze mną wrażliwi, empatyczni ludzie z ogromnym sercem, którzy chcą pomagać innym. Ta pomoc chorym dzieciakom to nasz wspólny sukces.

Powiedziałaś w jednym z wywiadów, że kiedy wybuchła pandemia, twój kalendarz, wypełniony na dwa lata do przodu, natychmiast przestał istnieć. Co z twoim autorskim spektaklem „Nowy Jork. Prohibicja”, który grałaś na małej scenie Teatru Roma?

Na razie Nova Scena Teatru Roma nie spełnia wymogów bezpieczeństwa w czasach COVID-u, czyli zachowania odległości sześciu metrów od widza. Czekam bardzo na moment powrotu na scenę Romy, tymczasem gram w Teatrze Komedia i szykuję się na wrześniową premierę sztuki trochę poważniejszej. Ma tytuł „Quiz”. To historia Brytyjczyków, którzy oszukiwali w teleturniejach. Akcja dzieje się na sali sądowej. Gram w parze z Łukaszem Nowickim. To inny repertuar niż ten, w którym grałam do tej pory. Ciekawa jestem reakcji publiczności.

Wyprodukowałaś trzy spektakle „Berlin, Czwarta rano”, „Sofia de Magico” i „Nowy Jork. Prohibicja”. Jak ty, aktorka, odnalazłaś się w roli producentki?

Musiałaś wynegocjować kontrakt na prawa autorskie, zatrudnić  aktorów, scenografów, dźwiękowców, muzyków. Zająć się promocją. Wszystko było na twojej głowie.

 

Z perspektywy czasu uważam, że odnalazłam się fantastycznie. Dziś oczywiście są już agencje, które w twoim imieniu negocjują takie kontrakty, bo to żmudny proces, gdy właścicielem praw do scenariusza jest kilku spadkobierców. Ja to robiłam sama, ale to była świetna szkoła. Miałam nawet kilka zabawnych sytuacji z tym związanych, opowiem jedną z nich. Był koniec listopada, w styczniu miała być premiera „Nowego Jorku” a ja cały czas nie miałam praw do jednej piosenki. Jeden ze spadkobierców nie odpisywał na maile, nie odbierał telefonu. Ogarnęło mnie przerażenie. W końcu znalazłam w internecie informację, że człowiek ten działa w strukturach jakiejś małej wspólnoty. Magda Lamparska, która była na miejscu, wydrukowała list ode mnie, wsadziła go w kopertę i podjechała tam. Sprawę załatwiła natychmiast. Poczułyśmy się z Magdą jak w czasach przed internetem. Listonosz, koperta i wszystko załatwiasz od ręki. (śmiech) 

 

Będą następne spektakle wyprodukowane przez Katarzynę Zielińską?

Będą, ale nie wiem, czy w najbliższym czasie. Trochę odzwyczaiłam się od dawnego tempa pracy i tego, że wszystko jest na już lub na wczoraj. Ostatnio pomyślałam, że boję się takiego kalendarza, wypełnionego po brzegi jak w czasach przed COVID-em. Żyliśmy takim życiem, uznawaliśmy, że to normalne, a dziś trudno wrócić na takie tory, gdy człowiek poczuł, że czas może płynąć wolniej, że nie musi mieć wszystkiego i nie musi być wszędzie.

Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie?

Tak, ale już na innych warunkach. Przewartościował mi się świat. Mam inne priorytety, bacznie obserwuję, co dzieje się i społecznie, i politycznie w naszym kraju. Wyciągam wnioski. To, co mnie przeraża, to siła mediów społecznościowych. Jak szybko można kogoś spostponować, zniszczyć za jedno niefortunnie wypowiedziane zdanie, nieprzemyślany post. Ta skala hejtu, niewybrednych komentarzy, trolli jest niewyobrażalna. Nie chcę takiego świata. Czuję się zmęczona tą brutalizacją życia. Tęsknię za normalnością. Dlatego szukam chwil szczęścia i radości w najdrobniejszych momentach. W zabawie z synkami, w zjedzeniu kawałka pysznego ciasta, które zrobiła moja siostra, potarzaniu się w trawie czy pójściu z mężem na kolację we dwoje. Ostatnio czytałam moim synkom „Kubusia Puchatka”. Jest tam takie piękne zdanie: „Każdy dzień z tobą traktuję jak wielki dzień, więc dzisiaj jest mój kolejny wielki dzień”.

Mówisz: „Mój prywatny wizerunek różni się od tego publicznego. Zdarzają mi się gorsze momenty, złe decyzje”. Zdarzało ci się np., że nie wyłączałaś telefonu komórkowego przy synkach. Że coś sprawdzałaś, lajkowałaś, googlowałaś.

Zdarzało do momentu, w którym mój starszy synek Heniu kilka razy powiedział: „Mama, nie patrzysz mi w oczy, tylko patrzysz w komórkę”. To było jak zimny prysznic. Co ja robię? Czasu z synkami nie zastąpi mi żaden wirtualny świat. Muszę to zmienić. Zawsze w takich momentach przywołuję obrazek, który widzieliśmy z Wojtkiem w Chinach. Byliśmy na romantycznej kolacji w pierwszą rocznicę ślubu. Dużo rozmawialiśmy, śmialiśmy się z różnych sytuacji. Naprzeciwko nas siedziała rodzina. Mama, tata, synek i córka. Każdy zajęty swoją komórką. Przez cały wieczór nie zamienili ze sobą ani jednego zdania. Gdy czasem zapędzimy się z Wojtkiem w zawodową aktywność, gdy telefon wciąż dzwoni, albo ciągnie mnie, by wciąż coś sprawdzać w internecie, przywołujemy tamto wspomnienie i od razu pomaga.

Największe marzenie?

 

Wygrana w lotto i kupno domu w Singapurze.

 

Ale dajesz szasnę Panu Bogu? Grasz?

 

Oczywiście, i to regularnie. Kupujemy z synkami losy na chybił trafił i konsekwentnie sprawdzamy wygraną. Raz udało mi się zgarnąć ponad 200 złotych. Przetrwoniliśmy je z synkami na lody i słodycze. Może to było mało pedagogiczne. Ale jaka frajda!

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 08/2021
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również