Podobno można mieć wszystko, ale nie w tym samym czasie. Bohaterka dostępnego na platformie Netflix serialu "Sex/Life" próbuje udowodnić, że to nieprawda. Czy warto obejrzeć tę produkcję? Oto nasza recenzja.
Spis treści
Billie Connelly (Sarah Shahi) wiedzie życie jak z reklamy płatków śniadaniowych. Piękny dom na przedmieściu, dwoje uroczych dzieci i mąż niczym książę z bajki (Mike Vogel) – przystojny, bogaty i całkowicie oddany rodzinie. Czego może jej brakować do szczęścia? Feministki pewnie powiedzą, że rozwoju zawodowego. Trochę tak, ale przede wszystkim brakuje jej dobrego seksu, takiego, jakiego zaznała ze swoim poprzednim chłopakiem (Adam Demos). Na krawędzi, dzikiego, niczym nieskrępowanego. A tymczasem mąż skąpi jej nawet takiego zwyczajnego, szybkiego numerka pod kołdrą. Próbowała striptizu, ale i to nie robi na małżonku większego wrażenia. Jak więc żyć? Billie coraz częściej fantazjuje o Bradzie (to ten były) i zaczyna prowadzić dziennik, w którym te fantazje opisuje. Raz jednak zostawia otwarty laptop, mąż czyta jej wynurzenia i próbuje ratować małżeństwo, głównie przez podniesienie temperatury współżycia, co średnio wychodzi, gdy jest się dojrzałym człowiekiem z dziećmi za ścianą. Billie zaś coraz bardziej się gubi, zwłaszcza że w jej życiu znów pojawia się Brad i kusi. Jak on kusi! Bo Brad jest piekielnie przystojny i hojnie wyposażony przez naturę. Kwestia rozmiaru wynika nie tylko z fabuły, gdyż nawet w te rejony kamera się zapędziła. Tak na marginesie to cały internet obstawia teraz, czy to dubler, czy Adam Demos ma się czym pochwalić. Ale pal sześć walory Brada, bo w tym miejscu należy nadmienić, że związek z tym przystojniakiem miał mroczne strony. Dość wspomnieć, że to zadufany w sobie i rozchwiany emocjonalnie egocentryk.
„Sex/Life” dość długo był jednym z najchętniej oglądanych seriali na Netfliksie. Co tak przyciągało do niego widzów? Istnieje podejrzenie graniczące z pewnością, że chodziło o piersi Sarah Shahi, która gra Billie. Chętnie eksponowane pośladki panów też mogły być magnesem dla widzów. Bo jest to tak naprawdę serial erotyczny. Niektórzy klasyfikują go nawet jako soft porno. Wrzucenie takiej produkcji na samym początku wakacji działa na wyobraźnię i dla wielu osób może być inspiracją dla letnich igraszek. Uprzedzamy jednak, że seks w metrze to bardzo zły pomysł – nawet jeśli ujdziecie z życiem, to na bank zapłacicie wielki mandat, a przy okazji będzie sporo wstydu. Bo warszawskie metro to nie to amerykańskie.
Oczywiście nie jest tak, że twórcom chodziło tylko o pokazanie paru pikantnych numerków. Serial podejmuje ważki temat. Ze wszystkich stron atakowani jesteśmy seksem, luksusowe pisma kobiece udzielają rad, jak osiągnąć Himalaje rozkoszy, w filmach ludzie kochają się w górach i chmurach, ale gdy w naszej sypialni już do czegoś dochodzi, to okazuje się, że pięć minut i po wszystkim. Do tego pogoń za pieniędzmi i stres robią swoje. Coraz częściej to nie panie zasłaniają się bólem głowy, a panowie. Dorzućmy do tego zmęczenie i znużenie, czyli to, co czuje większość kobiet wychowujących małe dzieci. Która z nich nie marzy w skrytości o romantycznej przygodzie? To są autentyczne problemy. Tyle że bohaterom „Sex/Life” do autentyczności jest daleko. Konia z rzędem temu, kto zrozumie Billie. Ona momentami zachowuje się wyjątkowo niepoważnie. Jej mąż robi wrażenie totalnie zagubionej gapy. Zaś Brad to kwintesencja stereotypu egocentrycznego erotomana. Wyszło więc coś w rodzaju "Pani Bovary" dla użytkowników Snapchata, więc obejrzyj i natychmiast zapomnij.