Mamy to! Polski serial "Sexify" zawojował Netflix. Tygodniami nie schodził ze szczytu list najchętniej oglądanych produkcji w kilku krajach. Czy warto obejrzeć ten pierwszy polski serial o seksie? Oto nasza recenzja.
Spis treści
Zamieszanie wokół serialu "Sexify" nie powinno nikogo dziwić. W końcu temat podjęty przez polską ekipę łączy się płynnie z obiegiem światowym. Rzecz jest zrozumiała pod każdą szerokością geograficzną, kręci wszystkich bez względu na pochodzenie, płeć czy stan konta. No bo, pomyślmy, czy może być coś bardziej sexy niż seks? Odpowiedź jest prosta: nie może. Ale właściwe pytanie brzmi: czy my, Polacy, w ogóle potrafimy o tym opowiedzieć?
Zanim przejdę do oceny tego, czy "pierwszy polski serial o seksie" podołał i jak ten nasz "pierwszy raz" w ogóle wypadł, tylko pokrótce omówię wam fabułę. Osią serialu są prace nad pewną... aplikacją. Natalia (Aleksandra Skraba), studentka informatyki cierpiąca na syndrom prymusa, marzy o tym, żeby wygrać prestiżowy ministerialny konkurs. Wiadomo, że konkurencja nie śpi, dlatego dziewczyna musi wymyślić coś naprawdę sexy. Skoro seks – jako się rzekło – jest najbardziej sexy, studentka wpada na pomysł apki, która pomoże kobietom osiągnąć orgazm i wieść udane życie erotyczne.
Z tym, że jest pewien kłopot – Natalia sama jest dziewicą. Seks to dla niej jakaś czarna magia zarówno w teorii, jak i praktyce. Z pomocą bohaterce przychodzą bardziej doświadczone koleżanki z akademika. Pierwsza z nich, Paulina (Maria Sobocińska), to praktykująca katoliczka z Łomży, tkwi w związku, który ciągnie się od czasów licealnych, seks uprawia "po bożemu", bez przyjemności i przy zgaszonym świetle. Druga – Monika (Sandra Drzymalska), warszawianka z bogatego domu, po rozstaniu z ukochanym zmienia facetów jak rękawiczki, praktykuje seks bez zobowiązań, weekendowy, przygodny. Mamy trzy różne bohaterki, trzy różne postawy i jeden wniosek: orgazm to coś znacznie więcej niż to, czego uczymy się na biologii i w co każe nam wierzyć społeczeństwo.
Na pozór mogłoby się wydawać, że serial duetu Domalewski–Alabrudzińska to pochwała seksualności i rozkoszy ciała, ale z czasem okazuje się, że twórcy traktują temat seksu zaledwie jako fasadę, pretekst do uniwersalnej opowieści o poznawaniu siebie i wyzwalaniu się spod nacisków rodziny. A co z samym seksem? No właśnie. Największy problem z "Sexify" polega na tym, że historia nie kończy się orgazmem, eksploracją nowych obszarów erotycznej fantazji.
Serial, niestety, niezbyt otwarcie mówi o seksie samym w sobie, prześlizguje się przez tę, bądź co bądź, istotną kwestię. A jednak doceniam starania. W kraju, gdzie seks dla – o zgrozo! – przyjemności nabrał wstydliwego charakteru, gdzie na "te sprawy" reaguje się wstydliwym rumieńcem czy nerwowym chichotem, "Sexify" i tak należy traktować jako krok naprzód. Prawdopodobnie jest to pierwsza produkcja, która przynajmniej podejmuje próbę zmierzenia się z polską seksualnością (lub, jak kto woli, pruderyjnością), a na pewno pierwsza, która robi to w takim stylu.
Serial czerpie siłę z popowej narracji. Akcja toczy się wartko, mnożą się atrakcje, błyskotliwe cięcia montażowe, nasycenie detalem i soundtrack Jimka – to wszystko razem popycha opowieść w kierunku kpiny, dystansu i kolorowego przerysowania. Takiej pozytywnej koloryzacji ulega także życie młodych w stolicy. Tęczowe flagi, duch tolerancji i wielokulturowości unosi się nad serialową Warszawą. Ekranowy świat obejmuje retro akademik będący jednym wielkim "kopulatorium", undergroundowe kluby zrzeszające środowisko voyeurów, sex shopy poszerzające pole seksualnych praktyk i szkoły jogi orgazmicznej. Cieszy, że ktoś wreszcie dał nam tak progresywny obrazek, że zrezygnował z portretu pełnego wstydu i zaściankowości. Z taką Polską można ruszać w świat. Okazuje się, że umiemy opowiadać o seksie i nie umieramy przy tym ze wstydu.