Wywiad

Daniel Rycharski: "Jestem totalnie samotny". To o jego życiu opowiada film "Wszystkie moje strachy"

Daniel Rycharski: "Jestem totalnie samotny". To o jego życiu opowiada film "Wszystkie moje strachy"
Daniel Rycharski na premierze filmu "Wszystkie nasze strachy".
Fot. Akpa

To o jego życiu opowiada nagrodzony "Złotymi Lwami" w Gdyni film "Wszystkie nasze strachy" Łukasza Rodundy i Łukasza Gutta z Dawidem Ogrodnikiem w roli głównej. Piękna opowieść o miłości, wybaczeniu i nadziei. - Jeśli ten film paru osobom otworzy serca, to było warto - mówi artysta Daniel Rycharski.

PANI: Jak się czuje 35-letni artysta, gdy dowiaduje się, że o jego życiu ma powstać fabularny film?

DANIEL RYCHARSKI: Pracowaliśmy nad tym filmem z reżyserem Łukaszem Rondudą cztery lata. Pierwsze prace zaczęliśmy tylko we dwóch, w 2017 roku. Nie było jeszcze całej ekipy i współpracowników. Prawdę mówiąc, miałem bardzo dużo czasu, żeby się z tą myślą oswoić, ale muszę podkreślić, że my od początku    chcieliśmy używać tego filmu jako narzędzia do społecznej zmiany. Nigdy nie skupiałem się na sobie i nigdy nie myślałem, jakie to przyniesie konsekwencje dla mnie. To film o innych. Teraz gdy „Wszystkie nasze strachy” ogląda coraz więcej osób, ukazuje się mnóstwo recenzji i komentarzy, dopiero zaczynam rozumieć, co to znaczy. (śmiech) Oczywiście czuję się trochę osaczony, bo udzielam sporej liczby wywiadów, ale nie ukrywam, że jest to też przyjemne uczucie. Bo wszyscy jesteśmy trochę narcyzami, szczególnie my, artyści. (uśmiech) Najbardziej cieszę się, że dzięki temu filmowi możemy podyskutować nad zmianami zachowań społecznych w naszym kraju.

Jak znalazł cię Łukasz Ronduda?

Znaliśmy się z Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Łukasz działa w dwóch przestrzeniach – filmowej i artystycznej (jest kuratorem sztuki). W 2014 z Sebastianem Cichockim, wicedyrektorem MSN-u, przygotowywali dużą wystawę „Co widać? Polska sztuka dzisiaj”. Ja wystawiałem prace w ramach tzw. kącika wiejskiego, czyli odradzającego się wiejskiego nurtu sztuki. W 2014 roku była 150. rocznica zniesienia pańszczyzny, dużo się o tym wtedy mówiło. Ja pokazywałem „Zwierzęta hybrydalne”, które malowałem na domach mojej rodziny i sąsiadów w Kurówku i okolicach, oraz „Ogród zimowy”, czyli instalację z recyklingowanych maszyn rolniczych. Miały przypominać kwiaty.

Recyklingowane?

Tak, bo musisz zrozumieć mentalność chłopską. Na wsi niczego się nie wyrzuca. Wszystko może się przydać. Ja też odziedziczyłem takie myślenie. Wszystko może być powtórnie użyte albo służyć innym. No więc Łukasz poruszał się między tymi dwoma światami jak ja pomiędzy światem LGBT a światem artystycznym. To nas jakoś doprowadziło do współpracy. Łukasz chciał ze sztuką dotrzeć do dużo szerszych kręgów, poza tym wąskim    „warszawskim bąblem”. Potem pracowaliśmy wspólnie przy wystawie „Chleb i róże”, gdzie pokazywałem mobilny „Pomnik chłopa”. Wkrótce zacząłem tworzyć prace związane z kwestiami osób LGBT, chrześcijaństwa. I wtedy Łukasz zapytał, czy byłbym zainteresowany filmem, bo szalenie podoba mu się moja praca „Krzyż” i chciałby wokół tego zbudować  historię. To wtedy zaczęły się pierwsze rozmowy o scenariuszu.

Jaki był twój udział w zbudowaniu scenariusza? Jest dużo wątków opartych na twojej historii, ale jest też dużo filmowej fikcji. Ty wskazałeś Łukaszowi punkty zwrotne w swoim życiu, karierze?

(uśmiech) Łukasz to jest taki reżyser, który bierze współczesnego artystę, jego życie i z tego tka. A potem obserwuje, jak ta fikcja fabularna wpływa na życie artysty. Ta metoda pracy mnie jakoś zafascynowała. Ale żeby komuś opowiedzieć swoje życie, trzeba zaufać. A to nie jest takie proste ani łatwe. Trzeba stawiać granice i oczywiście artyści stawiają je w innych miejscach niż pozostali ludzie. Z Łukaszem spędzaliśmy wiele godzin. Były to bardzo osobiste rozmowy. Wiedzieliśmy obaj, że im więcej opowiem prywatnych historii, tym będzie to mocniejsze. Więc musieliśmy sobie zaufać. Wszystko się zaczęło od pracy „Krzyż” i wokół niego tworzyliśmy historię. Historię pary nastolatków, która w podkarpackim popełnia samobójstwo z powodu homofobii. Zmienialiśmy fakty. Opowieść przechodziła na moje życie.  Początkowo to był zupełnie inny film, z inną grupą scenarzystów. Nie mogliśmy się dogadać. I wtedy Łukasz zaprosił do współpracy Michała Oleszczyka. To był strzał w dziesiątkę. Nie tylko dlatego, że Michał jest gejem i rozumie jak nikt problem homofobii, ale też jest człowiekiem filmu. Nie tylko jest krytykiem filmowym, ale ma też ogromną wiedzę na temat sztuki, antropologii kultury, historii sztuki, historii w ogóle. Ja także, przygotowując nowy projekt artystyczny, pracuję z etnografami, etnologami, kulturoznawcami, krytykami albo krytyczkami sztuki, muszę mieć wokół siebie cały zespół badaczy, dlatego praca z Michałem była oparta na tych samych solidnych fundamentach. Szybko się dogadaliśmy: o czym robimy film, czym jest ta historia i jak powinna być opowiedziana. Dołączyli do nas producenci Kasia Sarnowska i Kuba Kosma i prace ruszyły pełną parą. Musiałem zaufać Michałowi. Pamiętam, że robiliśmy sobie sesje prawdy. Ja mówiłem na przykład: „To teraz powiedz, jaką zrobiłeś najgorszą rzecz w życiu, to ja ci powiem, jaką ja zrobiłem” i każdy się otwierał. Tak budowaliśmy zaufanie.

Ja miałem z tym większy problem. Jak powstał pomysł na pracę „Krzyż”?

W 2016 roku para nastolatków w południowej Polsce popełnia w lesie samobójstwo z powodu homofobii. Jedziesz tam, znajdujesz drzewo, gdzie to się stało, ścinasz je. Z drzewa robisz krzyż. Chcesz, by ten krzyż stał się elementem drogi krzyżowej. Odkupieniem win. Nie. Najpierw przyśniła mi się wizja drzewa, na którym wieszają się osoby LGBT.  Zapytałem Marcina Dzierżanowskiego z Fundacji „Wiara i tęcza” (fundacja działa na rzecz chrześcijan homoseksualnych – przyp. red.), czy wydarzały się takie historie w Polsce, czy to tylko roi się w mojej głowie. I wtedy on mi powiedział o śmierci tej dwójki nastolatków. Pomyślałem, że muszę z tego zrobić projekt społeczno-artystyczny. Nie dla galerii, dla instytucji kultury czy muzeum, ale obiekt sztuki, który zostanie wykorzystany w drodze krzyżowej w intencji ofiar homofobii.

W filmie wątek samobójstwa jest przeniesiony do twojego rodzinnego Kurówka. Nie obawiałeś się, że mieszkańcy wsi mogą to odebrać bardzo osobiście, że to oskarżenie wobec ich społeczności?

Nie, bo ja z moją rodziną i sąsiadami rozmawiałem o tym od dawna. Uprzedziłem, że w filmie jest taka historia, że wiele wątków jest tylko filmową fikcją. Na Facebooka wrzucam wszystkie linki, wywiady na temat filmu. Oni wszystko wiedzą i na bieżąco śledzą losy filmu. Połowa wsi jest ze mną spokrewniona. Wujkowie, ciocie, kuzyni... Wszyscy wszystko o sobie wiedzą. Czy obawiałem się, że mieszkańcy Kurówka uznają, że oskarżam ich o homofobię? Trochę się tego obawiałem, jednak pierwsze pokazy rozwiały moje wątpliwości. Dostaliśmy owacje na stojąco.

Kiedy film zobaczyłeś pierwszy raz?

Jeszcze przed festiwalem w Gdyni. Na zamkniętym pokazie w Warszawie oglądaliśmy z moją matką wersję, tzw. szmatę, która trochę różni się od ostatecznej wersji filmu. Chciałem przetestować odbiór z bliską mi osobą. Czułem niepokój o kilka wątków w tym filmie, ale one na szczęście nie weszły. Mama też jechała podenerwowana. Chciała przejść na wcześniejszą emeryturę i bała się, co ludzie w pracy powiedzą. Ale jak obejrzała, powiedziała "superpozytywny film", jakby kamień jej spadł z serca.

Film niesie piękne chrześcijańskie przesłanie o wybaczeniu. Nawet przez chwilę nie nawołuje do odwetu czy rozliczenia. Wy w nim budujecie pomost porozumienia. Ty też przed laty zacząłeś od odbudowywania wspólnoty społeczności wiejskiej w Kurówku. Najpierw rozkochałeś w sobie lokalną społeczność, byli dumni, że mają w swojej wsi artystę, a potem wyszedłeś do nich z trudniejszym przekazem swojej tożsamości osoby LGBT.

Cała moja sztuka jest utkana z relacji. One są podstawą. W przypadku Kurówka to było odbudowywanie wspólnoty, która przestała istnieć pod wpływem różnych cywilizacyjnych zmian, które są nieubłagane i nie da się ich zatrzymać. To się wiązało najpierw z przemianami ustrojowymi w 1989 roku, a potem zmianami związanymi z wejściem Polski do UE. Część rolników przeszła transformację i została właścicielami wielkich przedsiębiorstw rolniczych, część została wykluczona. Wieś nie jest monolitem, jest totalnie różnorodna. I nie jest czarno-biała. Są na wsi ludzie, którzy są rzeczywiście niezwykle konserwatywni, są też liberalni, postępowi o lewicowych poglądach. Są osoby prawicowe, które wspierają osoby LGBT. Kombinacji jest nieskończenie wiele. I to pokazujemy w filmie. W moim rodzinnym Kurówku nie skupiamy się z sąsiadami na tym, co nas różni, tylko na tym, co nas łączy. To daje bliskość.

Przeszedłeś w swoim życiu długą drogę od katolicyzmu do bezreligijnego chrześcijaństwa. Ludzie na wsi są żarliwie religijni, a ty postanowiłeś iść inną drogą. Drogą czynienia dobra, tak jak to robił Chrystus. Religijność wsi i twoje postrzeganie chrześcijaństwa nie powinny się wykluczać.

To jest bardzo mylne wrażenie, które buduje sobie miasto na temat wsi, że wieś jest głęboko wierząca. To mit. Wieś nie jest głęboko wierząca, tylko głęboko rytualna. Na wsi po prostu odtwarza się rytuały chrztu, bierzmowania, ślubów, pogrzebów, mszy świętej. Ale nie ma tam głębokiej duchowości. Wiara jest niesłychanie powierzchowna. Niczym niezgłębiona, nieteologiczna. Ja z wiarą zetknąłem się dopiero w grupie wierzących osób homoseksualnych "Wiara i tęcza". Poczułem wtedy, że naprawdę wierzę. Zrozumiałem, że jako osoba LGBT mogę być osobą wierzącą, że jedno drugiego nie wyklucza. W Krakowie, gdzie studiowałem, środowisko artystyczne krakowskie było bardzo lewicowe i hermetyczne, wręcz antyklerykalne. Dlatego wypierałem swą wiarę, ukrywałem, że jestem katolikiem. Przestałem chodzić do kościoła. O wierze nie rozmawiałem z kolegami ze studiów. Kilka lat później trafiłem na prace ewangelickiego teologa i duchownego Dietricha Bonhoeffera, który był przeciwnikiem Hitlera i działaczem antynazistowskim. Zrozumiałem, że już nie mieszczę się w teologii katolickiej. Że nigdy nie będę w tej wspólnocie mile widziany. Ale katolikiem czuję się nadal. I nigdy nie chciałem rozstać się z chrześcijaństwem. Ale w wersji niereligijnej. Kościół stracił jakikolwiek mandat zaufania. Całkowicie się skompromitował. Homofobią, nacjonalizmem, pedofilią i antysemityzmem. Nie jest dla wielu ludzi żadnym autorytetem. Co nie oznacza, że nie przestałem być chrześcijaninem, który wierzy jak Bonhoeffer w chrześcijaństwo wspólnoty, a nie podziałów i wykluczenia.

W Krakowie czułeś się wyobcowany?

Tak, ale nie z powodu orientacji seksualnej. Kraków w tamtych latach był otwarty i bardzo gay friendly, nawet bardziej niż Warszawa. Chodziło raczej o to, że w Krakowie byłem bez rodziny. Na wsi u nas żyło się bardzo rodzinnie i blisko siebie. I to nie chodziło tylko o najbliższych. W Kurówku żyje się blisko sąsiadów, dalszej rodziny. Istnieje coś takiego jak samopomoc chłopska, każdy chce każdemu wyjść naprzeciw. Jest jakaś pierwotna prawda, wymiana energii między ludźmi. W Krakowie tego nie miałem, w Warszawie tym bardziej nie. Kontakty z ludźmi są naskórkowe, niesłychanie powierzchowne i ulotne. Po 5–6 latach mieszkania w Krakowie zacząłem wracać coraz częściej do Kurówka. A po 10 latach wróciłem na stałe. Bo tu chciałem tworzyć i być wśród rodziny.

Gdzie czujesz się naprawdę szczęśliwy?

Na wsi. W Kurówku, w Sierpcu, Gorzewie. Tam się czuję po pierwsze – najbezpieczniej, po drugie – najszczęśliwiej. Oczywiście to jest takie ambiwalentne uczucie, bo jednocześnie, i to jest pokazane w filmie, jestem totalnie samotny. Przez to, że jestem w dwóch światach: świecie wiejskim, a drugą nogą w świecie wielkomiejskim, a przez to w żadnym z nich do końca. Bo dla ludzi z Warszawy jestem zbyt małomiasteczkowy, a dla ludzi z Sierpca, Kurówka czy Gorzewa jestem czasami zbyt miastowy, czyli zbyt otwarty, zbyt liberalny. W Sierpcu mam tylko jednego bliskiego kolegę Wojtka Witkowskiego, który jest strażakiem w Państwowej Straży Pożarnej. Jest też malarzem, więc może ta bliskość wynika ze wspólnoty zainteresowania sztuką. Ostatnio ludzie ze wsi trochę się do mnie zbliżyli, próbują mi okazać, że nie jestem tam sam. Zapraszają mnie na ogniska, na które kiedyś nie byłem zapraszany, dostaję zaproszenia na jakieś imprezy okolicznościowe. Ale ciągle jestem tam bardzo samotny.

Kurówek też się tobą chwali.

Ludzie są dumni, że na ich wsi mieszka artysta, który ma wystawy w Warszawie, za granicą. Na pewno są dumni. Czytali o mnie artykuł w "Poradniku rolniczym", który napisał o mojej twórczości. Widzieli w "Dzień dobry TVN" felieton o mnie. Już się przyzwyczaili do widoku we wsi kamer telewizyjnych. Ale też tego specjalnie nie lubią, bo to zakłóca im spokój. Chwalą się mną i to jest bardzo miłe. Matka mi ostatnio powtórzyła, że szef straży pożarnej przeszedł się po chałupach i zapytał o nastroje po filmie. I okazało się, że "wszyscy się cieszą, ale też martwią, że nie będę miał dzieci". (uśmiech)

Twoja babka, zagrana wspaniale przez Marię Maj, była dla ciebie od zawsze wsparciem?

Tak. Aczkolwiek musiałem ją przygotować, nauczyć, przystosować, zreformować pod względem podejścia do osób LGBT. Bo ona jakoś nigdy nie była bardzo przeciwna, ale też nigdy jej to nie dotyczyło. Nie wiedziała, co o tym myśleć. I to się udało do tego stopnia, że można w Kurówku swobodnie rozmawiać o tym, czy będę mieć męża, czy też nie. (śmiech) Ale żeby doszło do tego, mieszkańcy wsi musieli zobaczyć te wszystkie moje prace, jak „Strachy”, „Łóżko” czy tablicę z Katechizmem Kościoła katolickiego, który zachęca do traktowania osób homoseksualnych z czułością i delikatnością.

Ale nie zawsze było tak łatwo. Przy twoim projekcie „Łóżko” przebite krzyżem wieś odwróciła się od ciebie.

Tak. Nikt nie chciał zgodzić się we wsi, by projekt stanął na ich podwórku. Nie zgodził się też mój ojciec. Bo w mojej twórczości zawsze korzystam z przychylności i gościnności moich sąsiadów czy rodziny. Nie wiedzieli, co o tym myśleć, bali się tej instalacji. Nie rozumieli jej. „Łóżko” ustawiłem więc na suchych bagnach obok domu mojej ciotki, która jedyna wyraziła zgodę, by ta praca stanęła w pobliżu jej domu. Z dala od zabudowań, na terenie kompletnie opuszczonym. Dowiedziałem się, że pięć kobiet ze Smarzewa przyjechało zniszczyć to łóżko. Jedna z tych kobiet była pijana. Uszkodziły krzyż, dlatego zabrałem instalację i zawiozłem ją do Galerii Labirynt. W kilka tygodni później te kobiety przyszły do mojej babki przepraszać.

Muzea i galerie sztuki chętnie wystawiają twoje prace?

Nie. Po wystawie „Strachy” mam problem ze znalezieniem w Polsce miejsca na wystawę. Może zrobię to za granicą. Polskie instytucje same się cenzurują, bojąc się utracić ministerialne dotacje. Znalazłem się w gronie artystów pomijanych, ignorowanych. Podobny los spotyka Zbyszka Liberę.

W czasie pandemii przygotowałeś kolejny projekt „Opieka rodzinna”. Przekonałeś kilku rolników z okolic Sierpca, by zaopiekowali się na tydzień osobami LGBT. Przyjęli ich pod swój dach, dali pracę i w domu, i w polu. Załatwiłeś też środki, by za tę opiekę im zapłacić. W czasach COVID-u część rolników znalazła się w finansowych tarapatach. Projekt okazał się sukcesem?

Tak, chociaż ten projekt był totalnym eksperymentem i obarczony dużym ryzykiem. Po pierwsze, wiedziałem, że za każdą opiekę się płaci. Dajesz swój dom, jedzenie, to ponosisz koszty. Chodziło o to, by opiekuna dowartościować, ale też pokazać, że wszyscy jesteśmy tacy sami. Że konserwatywny rolnik może się zaprzyjaźnić z gejem czy lesbijką. Że ludzie LGBT są wrażliwi, pomocni i zaangażowani. Byłem zestresowany, gdy przywiozłem z Warszawy tych młodych ludzi, musiałem się na chwilę wyłączyć, bo nie wytrzymywałem tego napięcia. Czułem ogromną odpowiedzialność zarówno za tych rolników, jak i za osoby LGBT, które też mi jakoś zaufały. I co się okazało? Samo dobro. Od tych rolników dowiadywałem się, że ich podopieczni są wspaniali. Wszyscy byli traktowani jako członkowie rodziny, rolnicy jeździli z nimi nawet do dalszych krewnych, chwalili się nimi. Chciałbym, aby ten projekt był kontynuowany, bo zrobił wiele dobrego. Gdybym znalazł środki i prowadził go przez 10 lat, to wierzę, że nikt w tym regionie nie ważyłby się powiedzieć nic homofobicznego.

„Wszystkie nasze strachy”, nagrodzone Złotymi Lwami na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, są hymnem o miłości. Czy udało się wam przekonać choć jednego nieprzekonanego, że homofobia jest językiem pogardy i wykluczenia? 

Na kolaudacji pojawił się pan, który miał ocenić nasz film z ramienia PISF, Który współfinansował ten projekt. Czuliśmy, że jest typowym przedstawicielem władzy. Konserwatywnym, nieprzychylnym wolnościowym poglądom. Po filmie powiedział, że całkowicie zmienił zdanie, że wiele zrozumiał i wiele w swoim życiu przewartościował. Jeśli ten film paru osobom otworzy serca, to było warto! 

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 12/2021
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również