Społeczeństwo

Dziennikarka Twojego Stylu o życiu z rodziną uchodźców: "Są rzeczy, które chce się robić i takie, które robić trzeba"

Dziennikarka Twojego Stylu o życiu z rodziną uchodźców: "Są rzeczy, które chce się robić i takie, które robić trzeba"
'Trzęsły mi się ręce. Byłam jeszcze bardziej zestresowana od Olgi. A ona podeszła do mnie i powiedziała: 'Nie denerwuj się. Będziemy po prostu razem mieszkać', wspomina pierwsze spotkanie z Olgą i jej dziećmi Jagna Kaczanowska.
Fot. arch. pryw.

Od początku marca dziennikarka Twojego Stylu gości w swoim domu Olgę z Ukrainy i trójkę jej dzieci. Gdy rosyjskie wojska zaatakowały lotnisko położone obok jej rodzinnej miejscowości, decyzję o ucieczce Ukrainka podjęła błyskawicznie. W tym samym czasie w oddalonej o ponad 300 km Warszawie Jagna decyzję o ugoszczeniu uciekających z ogarniętej wojną Ukrainy uchodźców miała już podjętą. Bez chwili zastanowienia zgodziła się przyjąć rodzinę Olgi w swoim domu. Jak żyje im się pod jednym dachem? Czy ich dzieci się zaprzyjaźniły? Czego się na swój temat dowiedziały? Olga i Jagna opowiadają nam o swojej codzienności. 

Twój STYL: Budzisz się rankiem 24 lutego 2022 swoim domu w miejscowości Kowle. Pamiętasz pierwsze informacje o wojnie, jakie zaczęły do Ciebie docierać? Pamiętasz, co w tamtych chwilach poczułaś?

OLGA: Wszyscy byliśmy w szoku. Nawet teraz nie wiem, co tak naprawdę mogę Ci powiedzieć, bo i w tamtym czasie to co w głównej mierze czułam to był głęboki szok. I wielki smutek. Nikt nic nie wiedział. Co robić? Dokąd jechać? Dokąd uciekać? I od czego w ogóle uciekać?

A w jaki sposób dowiedziałaś się o tej inwazji?

OLGA: Włączyłam telewizor i na każdym kanale o tym mówiono.

Od razu pojawiła się myśli, że trzeba uciekać?

OLGA: Nie, nie od razu. Kilka dni pomieszkaliśmy jeszcze w domu z dziećmi, ale sytuacja zaczęła się robić coraz bardziej nieprzyjemna.

JAGNA: Olga opowiadała mi, że pierwszego dnia wojny od razu w przedszkolach i szkołach ogłoszono wolne, żeby dzieci nie musiały opuszczać domów. Nikt nie wiedział przecież, co się będzie działo.

OLGA: W chwili wybuchu wojny nie tylko przedszkola i szkoły zamknięto. Do pracy również nikt tego dnia nie poszedł. Kazano nam wszystkim siedzieć w domach i nigdzie nie wychodzić. Jak tylko słyszeliśmy syreny, uciekaliśmy na dół do schronu.

JAGNA: W Ukrainie jest taki sam jak w Polsce system informowania obywateli. W przypadku jakiegoś zagrożenia przychodzą sms-y. I w pierwszych dniach pobytu Olgi w naszym domu cały czas na jej ukraiński telefon przychodziły sms-y z informacją, że możliwy jest ostrzał i pilnie trzeba się chować. Te sms-y przychodziły w zasadzie co pół godziny...

W jakim momencie podjęłaś decyzję o ucieczce z Ukrainy? 

OLGA: Niedługo po tym, gdy niedaleko mojego rodzinnego Kowla zbombardowane zostało lotnisko wojskowe. To wydarzyło się w drugim lub trzecim dniu wojny. 

Co spakowałaś do swojej walizki?

OLGA: Kilka najpotrzebniejszych rzeczy, dokumenty, paszporty, akty urodzenia dzieci i kilka ubrań na zmianę dla dzieci. 

JAGNA: W tamtym czasie Olga była już w kontakcie ze znajomym swojego męża Igora Bogdanem. Jest Ukraińcem, ale od lat mieszka i pracuje w Polsce. Gdy wojna się zaczęła, Olga z Igorem skontaktowali się z Bogdanem. Powiedział im, czego w drogę nie zabierać, a co na pewno ze sobą zabrać - kilka ubrań na zmianę i dokumenty. Wszystko inne można przecież na miejscu kupić. 

A jak wyglądała Wasza droga do Polski?

OLGA: Kupiliśmy bilety na autobus do Lublina i ruszyliśmy. Już po polskiej stronie mijaliśmy całe mnóstwo uchodźców, którzy pokonywali granicę sami, na piechotę. Mimo że autobus był wypełniony po brzegi, staraliśmy się ich zabierać do autobusu, żeby nie musieli iść. W Lublinie czekaliśmy trochę, aż kolejny autobus, tym razem do Warszawy, zapełni się. Na Dworcu Zachodnim w Warszawie czekał na nas Bogdan, który przywiózł nas do Jagny. Cała droga minęła sprawnie i na szczęście całkiem szybko.

JAGNA: Tak, bardzo szybko. Spodziewałam się Olgi z jej dziećmi znacznie później, także byłam zaskoczona tym, jak szybko udało jej się dojechać. 

A jak ta droga wyglądała z Twojej perspektywy, Jagno? Bogdan to Twój znajomy?

JAGNA: Nie, nigdy w życiu go nie spotkałam! (śmiech)

To jak na siebie trafiliście?

JAGNA: Ja miałam dość dużego "kaca moralnego" już wtedy, gdy zaczął się kryzys na granicy polsko-białoruskiej. Czułam, że to nie powinno tak wyglądać. Wtedy bardzo zaimponowali mi Maciej Stuhr i Kasia Błażejewska-Stuhr, którzy przyjęli u siebie rodzinę czeczeńską. W momencie, w którym zaczęła się wojna w Ukrainie, której się oczywiście nie spodziewałam, było dla mnie oczywiste, że polskie instytucje nie udźwigną tak dużej fali ludzi, którzy na pewno będą uciekać i szukać schronienia w Polsce. Od razu wiedziałam, że musimy się w tę pomoc włączyć. Zgłosiłam się w paru miejscach na Facebooku (m.in. w grupach Widzialna Ręka, Pomoc Ukrainie), byłam też na mapie gościnności w fundacji Ukraiński Dom w Warszawie.

Rozumiem, że w tych wszystkich miejscach zarejestrowałaś się od razu po wybuchu wojny?

JAGNA: Tak, pierwszego, albo drugiego dnia. Bardzo wcześnie. Dzień przed przyjazdem Olgi, czułam, że to już ostatnia taka noc, kiedy śpimy sami. Następnego dnia miałam warsztaty psychologiczne, tzw. terapię simontonowską, bo jestem po leczeniu onkologicznym. W ich trakcie zobaczyłam, że mam nieodebrane połączenie. Już wtedy wiedziałam, o co chodzi. To był Bogdan, który właśnie przywiózł Olgę pod nasz dom. 

Oprócz Olgi gościsz również trójkę jej dzieci, zgadza się?

JAGNA: Z Olgą przyjechał 12-letni Taras, 7-letnia Boria czyli Borisław i 4-letnia Mariana. Ja sama z kolei mam 5,5-letniego Michała i 3-letnią Anię. 

Rysunki
Choć rysunki 4-letniej Mariany i 7-letniego Borisława są kolorowe, przedstawiają... czołgi i bomby.
arch. pryw.

Rozmawiałaś ze swoimi dziećmi wcześniej o tej sytuacji?

JAGNA: Tak, rozmawialiśmy z dziećmi. Mówiliśmy, że wybuchła wojna, że pan Putin (celowo nie nazywam go prezydentem) zaatakował ludziom domy, że przez niego wybuchają pożary i ludzie nie mają gdzie mieszkać. Że trzeba będzie udostępnić komuś pokój. Że wkrótce przyjadą do nas goście. Staram się jak najczęściej używać właśnie takiego określenia.

Ustaliliśmy z dziećmi, że nasi goście zamieszkają w dawnym pokoju Ani. Ania z Michałkiem mieszkają więc w jednym pokoju, a pokój Ani został udostępniony naszym gościom. Przyjechali, rozpakowali się i zamiast położyć się spać, wszystkie dzieci zaczęły biegać po całym domu! (śmiech)

Olgo, jak wspominasz moment spotkania z Jagną? Bałaś się trochę? Krępowałaś?

OLGA: Bałam się, oczywiście. To uczucie, które towarzyszyło mi w pierwszej kolejności. Obcy kraj, obcy dom, ludzie, których nie znasz, język, którym nie mówisz. Nie wiedziałam, jak mam się zachować, co robić. Ale po kilku dniach wszystko się ułożyło.

JAGNA: Ja chyba byłam nawet jeszcze bardziej zestresowana od Olgi. Pamiętam, że stałyśmy razem w kuchni i mi przez cały czas trzęsły mi się ręce. Olga podeszła wtedy do mnie i powiedziała: "Nie denerwuj się. Będziemy po prostu razem mieszkać". To bardzie nietypowe uczucie. Nagle przychodzą ludzie, których nigdy w życiu nie widziałaś. To trudne. Dla mnie to trochę "opowieści z mchu i paproci", bo pamiętam, że czytałam o takich historiach, że ludzie razem ze sobą mieszkali w czasie II wojny światowej i po powstaniu warszawskim.  Zawsze myślałam sobie wtedy: "Wow, to niesamowite, jak to jest możliwe w ogóle". Nigdy nie sądziłam, że sama ugoszczę w ten sposób kogoś. Ale nigdy też nie sądziłam, że wojna konwencjonalna może w ogóle w XXI wieku w Europie mieć miejsce. A tak się właśnie stało. 

Udostępniłaś swój dom Oldze oraz jej dzieciom w zasadzie na czas nieokreślony, prawda? To rzadkość...

JAGNA: Tak, ale będziemy się starać szukać dla nich jakiegoś mieszkania, aby się usamodzielnili. Wszyscy w pierwszej kolejności chcielibyśmy, aby ta wojna się po prostu skończyła. Olga chciałaby wrócić do swojego domu z dziećmi. Tam został jej mąż, jej teściowa, jej mama, jej dziadkowie, którzy są w dojrzałym wieku i nie mogliby uciekać. Został ich kotek. Zostało całe ich życie. Staramy się krok po kroczku, mając nadzieję na jak najszybszy koniec wojny, budować im powoli życie tutaj w Polsce. Chłopcy poszli na przykład do szkoły w Podkowie Leśnej.

Czy zapisanie synów Olgi do szkoły było łatwe?

JAGNA: Tak, bardzo łatwe. To szkoła, która od lat jest przyjazna uchodźcom. Są w niej specjalnej oddziały przygotowawcze dla dzieci, które nie znają języka polskiego - poza nauką klasycznych przedmiotów jest w takich oddziałach prowadzona intensywna nauka polskiego. Szkoła jest naprawdę ładna, otacza ją las. Dzieci są bardzo zadowolone. Myślimy też, żeby zapisać Marianę do przedszkola. A 6 kwietnia Olga, która ma już kartę mieszkańca, jest zapisana do urzędu na wyrobienie PESELu. Rejestracja jednej osoby w takim urzędzie to mniej więcej pół godziny, także trzeba liczyć, że Olga z trójką swoich dzieci spędzi tam jakieś dwie godziny. Mamy już zrobione zdjęcia u fotografa, staramy się im we wszystkim pomagać.

Wiem, że oprócz Olgi i jej dzieci gościłaś jeszcze przez jakiś czas jej koleżankę.

JAGNA: Tak, przez dwa dni była u mnie jeszcze Natasza z dwójką dzieci: 18-letnim Władem i 11-letnią Sofiją. W tym czasie moje dzieci pojechały do dziadków, mojego partnera nie było w domu przez kilka dni, więc w zasadzie byłam tylko ja i siedmioro osób z Ukrainy. Pamiętam, że w kółko, zarówno do Olgi, jak i do Nataszy przychodziły te sms-y z powiadomieniami o zagrożeniu.

Natasza była bardzo zestresowana i często płakała. Jej siostra mieszkała w Chersoniu, więc bardzo się o nią martwiła. Razem z dziećmi była w drodze do Włoch, gdzie mieszka jej teściowa, zresztą, jak się potem okazało, osoba bardzo dobrze usytuowana, bo ma tam aż trzy domy. Gdy Sofija mi to opowiadała, myślałam, że się przesłyszałam. Trzy domy? A potem naszła mnie taka smutna refleksja, że nawet jeśli twoja babcia ma trzy domy we Włoszech, to wcale oznacza, że Ty nie musisz uciekać przed wojną z jedną walizką z Ukrainy...

Olgo, a czytasz każdego dnia wiadomości? Czy starasz się oszczędzać sobie tych nerwów? 

OLGA: Przeglądam wiadomości, żeby być na bieżąco. Chociaż trochę. Dostaję też dużo sms-ów od osób które są w Ukrainie. Z każdym dniem jest to jednak dla mnie coraz trudniejsze. 

Jagno, wspomniałaś, że niedawno przeszłaś leczenie onkologiczne. Można by pomyśleć, że to taki czas, w którym powinnaś się w pełni skupić na sobie i swoim zdrowiu, jeździć na kontrole, pilnować się. A jednak wyciągasz rękę...

JAGNA: Na początku kwietnia będę miała ostatnią już operację plastyczną, a same konsultacje odbywają się raz na pół roku, więc nie czuję, żebym musiała jakoś szczególnie się teraz na sobie skupiać. Mam leczenie hormonalne, ale nie odczuwam po nim żadnych negatywnych efektów. Ja generalnie staram się nie myśleć w ogóle o tym, że miałam raka i najczęściej zapominam o tym, że chorowałam. To było dość początkowe stadium i naprawdę nie chcę nawet dziś o tym myśleć.

Staram się żyć normalnie i koncentrować na tym, co mnie wzmacnia i buduje. Nie będę leżała na kanapie z założonymi rękami, tylko dlatego miałam raka! Wiem, że postąpiłam w zgodzie z moimi wewnętrznymi wartościami i to jest dla mnie bardzo ważne.

Oczywiście, jestem zmęczona, to jest bardzo męczące. Dla nas wszystkich. To trudna sytuacja dla każdej z ośmiu osób, która mieszka teraz w moim domu - dla Olgi, jej dzieci, moich dzieci, dla mnie, dla mojego partnera. Właściwie wszyscy tak jak teraz tu mieszkamy, chcielibyśmy żeby było inaczej. Ale jest jak jest. 

A jak wygląda Wasza codzienność? Dzielicie się obowiązkami? Jadacie razem? Spędzacie czas razem?

JAGNA: Często jadamy razem. Dzieci prawie zawsze jadają razem. Olga też bardzo smacznie gotuje - robi na przykład wspaniałe racuchy, które zresztą wczoraj ochoczo podjadałam dzieciom podczas śniadania. (śmiech) Gotuje pyszne zupy, w szczególności barszcz. Wczoraj zrobiła pyszną pizzę. Ja zrobiłam za to rosół. Jakoś to się wszystko sprawnie przeplata.

A odkrywacie między sobą jakieś różnice?

JAGNA: Myślę, że raczej podobieństwa. Bardziej jesteśmy do siebie podobni, niż moglibyśmy się tego spodziewać. Bardzo podobnie kochamy swoje dzieci, swoje zwierzęta. Nasze dzieci są tak samo energiczne i dość głośne - w zasadzie przez cały czas ryczą i krzyczą. A ich uspokojenie i ogarnięcie całej piątki to aktualnie chyba nasze największe wyzwanie. (śmiech)

Dzieci się zaprzyjaźniły ze sobą?

JAGNA: Częściowo tak, ale oczywiście są konflikty. Nie jest idealnie. Mojemu synowi trudno jest zrozumieć, że trzeba się dzielić, że ktoś inny bawi się jego zabawką i że on nie może jej zabrać. Zaczął się robić trochę z tego powodu wybuchowy, staramy się to za każdym razem rozładowywać. Ale widzę też, że dzieci Olgi bardzo się starają. Szczególnie Taras stara się pomagać, żeby wszystko nam tu wspólnymi siłami dobrze wychodziło.

Pewnie stara się bardziej niż przeciętny 12-letni chłopczyk powinien się starać?

JAGNA: Tak, zdecydowanie bardziej. A gdy 4-letnia Mariana rozmawiała ze swoją babcią, to mówiła jej: "Wiesz babciu, że tutaj nie ma syren?". To nie jest konkluzja, którą powinna mieć 4-letnia dziewczynka. To nie jest fair. 

Rozmawiacie czasem o bliższych lub dalszych planach? Na przykład, czym Olga chciałaby się w Polsce zajmować? W jaki sposób chciałaby zarabiać na życie? 

JAGNA: Bardzo trudno jest rozmawiać o planach, bo główny plan Olgi to po prostu wrócić do domu. 

Coraz częściej słyszy się o osobach, które mimo wojennych zagrożeń, chcą wracać na Ukrainę. Nie odnalazły się za granicą, tęsknią...

JAGNA: Olga też ma taką znajomą, która bardzo chciałaby wrócić do Kijowa, mimo że jest tam teraz niebezpiecznie. I jest tak jak mówisz - nie odnalazła się tutaj, nie jest jej tu dobrze, tęskni. Warto też pamiętać, że w ten sposób mogą się przejawiać na przykład objawy depresyjne. 

Uchodźców wciąż w Polsce jednak przybywa i wciąż udaje się znaleźć dla nich domy i bezpieczny kąt. To jest naprawdę niesamowite...

JAGNA: Gdy mój numer telefonu zaczął krążyć w różnych bazach, miałam taki czas, że dzwoniło do mnie chyba kilkaset osób w sumie, różnych koordynatorów i wolontariuszy. Udało mi się umieścić w różnych miejscach kilkadziesiąt osób, podając różne namiary, zdobywając kontakty, zachęcając moich znajomych. Trzeba przyznać, że jest to niesamowicie dobrze zorganizowane. Jestem w pozytywnym szoku, jak świetnie ta machina działa i jak wiele domów udaje się znaleźć. I też muszę powiedzieć, że wiele osób pomaga na rozmaite sposoby: jedna koleżanka z redakcji zrobiła nam zakupy, z przedszkola moich dzieci dostaliśmy paczki z jedzeniem, kredkami i flamastrami. Znajomy mojej koleżanki z Australii przelał nam sporą kwotę za jej pośrednictwem, abyśmy mieli na bieżące wydatki. 

Zrobiłabyś to jeszcze raz, Jagno?

JAGNA: Jasne. Pomimo tego, że jest to bardzo trudne. Ale tak po prostu trzeba - nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. W życiu są takie rzeczy, które chce się robić i takie, które robić po prostu trzeba. 

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również