Wróciłam do domu, zamieniłam żałobny strój na legginsy w czerwono-czarną kratkę i biały T-shirt. Przecież kratka i biel pogrubiają, usłyszałam w głowie głos matki.
Spojrzałam w stronę drzwi wejściowych, jakby tam stała, teatralnie wzdychając. Bez sensu. Nie mogło jej tam być. Za życia nigdy nie przekroczyła progu mojego domu.
Usiadłam przed telewizorem. Może wypadało wykrzesać z siebie trochę żalu czy smutku, ale nie potrafiłam. Jedyne, co czułam, to ulga. Wielka ulga.
"Ugniatała mnie jak plastelinę"
Od kiedy sięgam pamięcią, ugniatała mnie jak plastelinę, żebym odpowiadała wyznaczonym przez nią normom. Musiałam nosić na głowie opaski z kokardkami, bo ładnie w nich wyglądałam. Jak dziewczynka. A przecież to niedopuszczalne, żeby ktoś pomylił mnie z chłopcem. Nawet jeśli wszystkie niemowlęta, bez względu na płeć, są do siebie podobne. Kokardka miała dodawać mi uroku. Fakt, że mnie irytowała, przeszkadzała w zabawie, bo ciągle opadała na czoło, nie miał tu żadnego znaczenia.
Nie mogę tego pamiętać? Zapewne. Może doszłam do takich wniosków, oglądając zdjęcia i słuchając opowieści o sobie. Na wszystkich fotografiach z dzieciństwa jestem wystrojona, ładnie uczesana, czyściutka i uśmiechnięta. Uśmiechnięta ustami, bo w oczach tej małej dziewczynki, którą kiedyś byłam, nie widać radości. Cóż. Od urodzenia musiałam spełniać oczekiwania matki. Byłam jej wymarzoną córeczką, którą lubiła się chwalić.
Dlatego byłam też bohaterką licznych filmików, których reżyserką, scenarzystką i operatorką była moja matka. Niemal wszystkie wyglądały podobnie.
– Kalinka, uśmiechnij się! Przynieś lalkę. Brawo, pięknie. A teraz pomachaj do wujka. Powiedz: kocham cię, ciociu. Idź do dziadka, daj mu buzi….
Fabuła żenująca, a ja zachowuję się jak tresowana małpka. Aż mnie dreszcze przechodzą, kiedy sobie pomyślę, że te filmiki mogły trafiać do różnych, niekoniecznie znanych mi ludzi.
Matka lubiła się mną chwalić, ale mnie samej nie chwaliła prawie nigdy. Bez trudu znajdowała pretekst, żeby mi powiedzieć, jak bardzo jestem nieidealna, jak wiele mi brakuje do jej córeczki marzeń.
Lubiłam jeść. Nie tylko słodycze. Lubiłam kurczaka, jajka, mandarynki. Kiedy patrzę na zdjęcia, widzę pulchną dziewczynkę z dołeczkami w pucołowatych policzkach. Matka widziała grubaskę. Kiedyś na bluzkę i spodenki ogrodniczki założyła mi sweterek i nie mogła go zapiąć.
– Zobacz, jaka jesteś gruba! – usłyszałam.
Zrobiło mi się przykro. Do dziś pamiętam, jak bardzo. Wtedy nie przyszło mi do głowy, że to nie ja byłam gruba, tylko sweterek za mały. Celowo. Zawiodłam matkę, a to strasznie bolało. Bolało też, że zamiast mnie przytulić, burknęła szorstko:
– Nie płacz, bo jesteś brzydka.
Żyłam więc w przeświadczeniu, że jestem brzydkim, grubym dzieckiem, które musi się bardzo starać, żeby zasłużyć na miłość matki. Co nie było łatwe. Musiałam rezygnować z tego, co sprawiało mi radość. Nie mogłam jeść tego, co chciałam. Nie mogłam się beztrosko bawić, bo musiałam uważać, żeby nie zniszczyć ani nie pobrudzić ubrań. Nie mogłam nawet płakać, bo wtedy robiłam się jeszcze brzydsza.
Matka wydzielała mi jedzenie. Na słodycze pozwalała okazjonalnie. Raz, góra dwa razy w miesiącu. Dlatego uwielbiałam chodzić do przedszkola. Tam zawsze mogłam poprosić o dokładkę i nikt nie robił z tego powodu problemu. Mój raj się skończył, kiedy poszłam do szkoły. Tam dzieci miały śniadaniówki, a w nich kanapki, coś słodkiego, obrane i pokrojone w plasterki owoce albo warzywa. Ja nie miałam takiego pudełka i nie dostawałam drugiego śniadania. Musiało mi wystarczyć jabłko albo gruszka. W całości.
– Masz zęby, możesz sobie pogryźć – mówiła matka. – Nie bądź leniem.
Nie byłam leniem. Te plasterki owoców byłyby dla mnie dowodem jej miłości, troski i pamięci. Takie niewerbalne: kocham cię, jesteś dla mnie ważna, zrobiłam coś specjalnie dla ciebie. Matka nigdy nie powiedziała, że mnie kocha. Ani słowami, ani czynami. Choć robiłam, co mogłam, by zasłużyć na jej miłość.
"Wstydzę się za ciebie"
Ładnie rysowałam. Punkt dla mnie, bo mogła fotografować moje rysunki i pokazywać znajomym. Chwaliła się nimi, mówiąc, że ma zdolną córkę, a ja puchłam z dumy. W końcu robiłam coś, co zyskało jej akceptację. Do czasu. Kiedy poszłam do szkoły, moje rysunki, chociaż lepsze, dojrzalsze, już nie zyskiwały jej akceptacji. W szkole liczyła się wiedza.
Dzieci jej znajomych mówiły po angielsku i liczyły jak małe komputery. A ja?
– Wstydzę się za ciebie! – mówiła matka, kiedy przynosiłam czwórkę z matematyki albo angielskiego.
Piątek z polskiego zdawała się nie dostrzegać, a szóstki z plastyki nie istniały.
Nie akceptowała tego, kim byłam i co kochałam. Zmieniała mnie na siłę, dopasowując do modelu, jaki sobie wymyśliła. Chciałam chodzić na lekcje rysunku. Ona zapisała mnie na angielski. Kochałam taniec. Musiałam jeździć do ambasady na lekcje chińskiego. Nie lubiłam tego, ale jeszcze bardziej nie lubiłam, kiedy mówiła, że inaczej przestanie mnie kochać. Przestanie…? Czyli kochała? Kiedy? Teraz? Kiedyś? Jakoś nigdy tego nie czułam.
Czasem nie wytrzymywałam i dawałam upust niezadowoleniu głośnym, wręcz histerycznym płaczem. Bo było mi źle. Byłam nieszczęśliwa i smutna. Chciałam, żeby mama mnie przytuliła, pocałowała, pozwoliła zjeść czekoladę albo zabrała na lody. Nigdy tego nie zrobiła.
– Idź sobie – mówiła. – Nie chcę cię.
Po jakimś czasie przestawałam, ale moje serce dalej płakało. Już bezgłośnie.
Tata… Gdy pytałam o niego, słyszałam:
– Ojciec jest zajęty!
Nieprawda. To jej unikał, mnie zawsze kochał. Nie akceptowała tego. Była zazdrosna, bo lgnęłam do taty, który mnie przytulał, całował, mówił, że jestem jego małą córeczką, śliczną i mądrą. Potrzebowałam tego. Czuć się ważna, potrzebna, kochana. Ojciec mi to dawał.
Zdaniem matki potrzebowałam czegoś zupełnie innego.
– Musisz mieć buty, nową kurtkę, spodnie, żebyś wyglądała jak człowiek – pouczała, kiedy pokazywałam jej nowego misia, klocki, kredki, farby albo puzzle, które dostałam od taty.
Kiedy wykupił dla mnie lekcje rysunku, aż kipiała ze złości.
Podeszłam do komody i wyjęłam Klemensa: brązowego misia od taty. Był jedyną rzeczą, jaką zabrałam, kiedy się od niej wyprowadzałam.
Klemens był moim najlepszym przyjacielem. Miał już swoje lata, wyliniał, wiele przeszedł. Jeździł ze mną na kolonie. Zwierzałam mu się ze smutków i radości. Znał mnie jak nikt inny. Razem chorowaliśmy i razem zwiedzaliśmy świat. Nauczyłam się szyć, żeby opatrywać jego dziurawe łapki i oberwane uszka. Kilka razy wyciągnęłam go z kubła na śmieci, bo matka nieraz chciała się go pozbyć.
– Jest mój! – protestowałam. – Dostałam go od taty!
Takie kobiety jak ona nigdy nie powinny mieć dzieci...
Matka zmarła pięć dni temu. Właśnie odbywał się wernisaż otwierający kolejną wystawę moich obrazów…
A dziś odbył się pogrzeb. Znowu byłam złą córką, bo nie potrafiłam uronić choćby jednej łzy. Tulę do siebie połatanego Klemensa i… czuję jedynie wielką ulgę. Jestem szczęśliwa i wolna. Mogę być sobą bez strachu, że ją rozczaruję.