Mateusz Pacewicz (rocznik 1992), scenarzysta filmu Hejter i nominowanego do Oscara Bożego Ciała. Skąd się wziął? Jak udało mu się dostać do zamkniętego filmowego świata? Co zamierza robić teraz?
Objawy sodówki są?
Mateusz Pacewicz: Pytasz, czy utonąłem w alkoholu i narkotykach? „Scenarzysta forsę wziął, potem zaczął pić”, jak śpiewała Budka Suflera? Nie. Po nominacji poczułem spokój. Nie mam też problemu „drugiego filmu” – kiedy robiliśmy z Jankiem Komasą Hejtera, nie wiedzieliśmy, jakim sukcesem okaże się Boże Ciało, i to nam ułatwiło pracę.
Boże Ciało skupia się na dobru, a Sala samobójców. Hejter na złu. O czym ci się lepiej pisało?
Wierzę w dobro człowieka. A Hejter jest obrazem nihilistycznym. Grzebanie się w złu wzbudzało poczucie winy – budowałem świat, w którym wszyscy są zepsuci. Pojawiał się we mnie bunt: „przecież ludzie są fajni, obrażam ich!”. Nie zapominaj, że Bożemu Ciału poświęciłem niemal dziewięć lat życia. Do Hejtera zostałem zaproszony przez Janka Komasę. Spotkaliśmy się, by porozmawiać o Bożym Ciele, a po chwili zaproponował mi napisanie historii o chłopaku, który staje się internetowym hejterem, bo przeżywa zawód miłosny.
Nie każdy, kto napisze debiutancki scenariusz, ma szansę zaprezentować go jednemu z najlepszych reżyserów w Polsce. Jak trafiłeś do Janka?
Tematem udawanych księży zacząłem się interesować już w 2011 roku – miałem 18 lat, trafiłem na pierwsze artykuły na ten temat. Zafascynowały mnie.
Chłopcy w tym wieku imprezują...
Też imprezowałem. W drugiej klasie liceum zostałem laureatem Olimpiady Literatury i Języka Polskiego. Wystarczyło, żebym chodził do szkoły i zdał do następnej klasy – maturę miałem zaliczoną na sto procent, miejsce na studiach zapewnione. Wkręciłem się w filozofię religii, w egzystencjalizm. Czytałem Kierkegaarda, Szestowa, świętego Augustyna. Brałem też udział w olimpiadzie filozoficznej, ale nie brakowało mi normalnego luzowania się i imprez. Idylla.
Co to była za szkoła?
Społeczna Dwójka na Nowowiejskiej w Warszawie. Fajna, ale trzeba mieć dystans do edukacyjnej presji. Uczniowie nastawieni są na wyniki, chcą się dostać na Oxbridge, Harvard. Ewentualnie Międzywydziałowe Indywidualne Studia Humanistyczne w Warszawie, gdzie poszedłem. Choć nie byłem pewny, czy to miejsce dla mnie. Nie wiedziałem, czy chcę się poświęcić nauce. Byłem zmęczony olimpiadami, większość lektur miałem przeczytanych. Studia wydawały się racjonalne, ale czegoś mi brakowało.
Chciałeś iść dalej.
Ale nie wiedziałem w którą stronę. Aż wkręciłem się w historie o fałszywych księżach. Ciekawe – ludzie oszukani są w stanie im przebaczyć, bronić przed kościołem i policją, bo „nic złego nie zrobili”. Pociągała mnie ta ambiwalencja. Wierzyłem, że to temat na film – historia na wskroś polska, powaga sacrum, lekkość i brawura głównego bohatera, który mógłby być trochę „dyzmowaty”. Chciałem to napisać i zobaczyć na ekranie. Zacząłem, ale brakowało mi warsztatu.
I co zrobiłeś?
Przeczytałem The Foundations of Screenwriting Syda Fielda i to jedyna pozycja poza Poetyką Arystotelesa, do której wracam. Na pierwszym roku studiów usłyszałem na imprezie historię, jak sąsiad kolegi udawał księdza. Przez rok starałem się z nim spotkać. Zaczęliśmy w końcu rozmawiać, kontaktowałem się również z wiernymi, których oszukał, z księżmi z tej parafii. Zdobyłem dokument, który pozwalał mi zajrzeć w akta sprawy.
Powstał reportaż Kamil, który księdza udawał. Ukazał się w Dużym Formacie Gazety Wyborczej w 2014 roku.
Historią interesowali się filmowcy, ludzie teatru. A mnie po latach prób udało się wreszcie napisać „outline”, czyli dziesięć stron zarysu fabuły zainspirowanej tą historią oraz innymi opowieściami o fałszywych duszpasterzach. Wysłałem to do Krzysztofa Raka, scenarzysty Sztuki kochania i Bogów.
W ciemno?
Krzysztof jest ojcem mojego kolegi z klasy. Przeczytał, powiedział, że dobre i jest gotów nad tym pracować. Chciał to napisać, zachowując moje nazwisko w napisach końcowych jako autora pomysłu, ale wszedłem mu w słowo i powiedziałem, że sam to zrobię. Zapytałem, kiedy może zacząć mi płacić. Potrzebowałem 1300 złotych miesięcznie, żeby się utrzymać. Byłem akurat po kłótni z rodzicami – nie zamierzałem kontynuować studiów po licencjacie. Rodzicom, którzy mają doktoraty, nie było łatwo zaakceptować tę decyzję. Rozumiem ich – miałem 23 lata, od czterech mówiłem, że robię film, ale nic się nie działo. Po rozmowie z Rakiem powiedziałem rodzicom, że poradzę sobie bez ich wsparcia, bo pracuję. Od tamtej pory mam z czego żyć. Pod „opieką” Krzyśka pracowałem trzy miesiące. Tekst, który powstał, wysłałem na konkurs Script Pro. Wygrałem nagrodę PISF i stypendium. Zgłaszaliśmy się ze scenariuszem do reżyserów. Byliśmy ciekawi, co w nim zobaczą, jakie będą chcieli wprowadzać zmiany, w którą stronę ciągnąć na poziomie realizacji. Odpowiedź Janka najbardziej nam się spodobała.
Co napisał?
Pamiętam, że to było emocjonalne, chaotyczne w formie, ale precyzyjne w treści – pomyślałem, że z kimś takim mogę się dopełniać, bo jestem chorobliwie zdyscyplinowany. Pisał, że miejscami to dla niego arcydzieło, ale przeszkadzał mu „happyendowski” epilog. Ulżyło mi, bo był pomysłem Raka i ja też miałem niedosyt. Śmieszne, bo z mojego mejla Janek wywnioskował, że mam 50 lat i nic nie wiem o dzisiejszej młodzieży, która klnie, ćpa, pije i uprawia seks bez zabezpieczeń. A ja miałem wtedy 23 lata! W końcu spotkaliśmy się, żeby porozmawiać o filmie. Janek był zainteresowany, ale musiał się wycofać z kilku innych projektów, żeby móc to zrobić. Szybko omówiliśmy Boże Ciało i Janek zaprosił mnie do pracy przy Hejterze.
Od razu wiedziałeś, że chcesz z nim zrobić kolejny film?
Tak. To była „miłość od pierwszego wejrzenia”. On ma nieoczywistą osobowość – liderską, jest pewny siebie, ale jednocześnie bez rozbuchanego ego. Zaprasza do współpracy, ale komunikuje słabości. Mówi: „Tego nie umiem, możesz mi pomóc?”. Spodobało mi się takie podejście. Wcześniej bałem się, że stracę kontrolę nad tym, co robię – scenarzyści nie mają wielkiego wpływu na film. Jak im się później nie podoba, mogą usunąć nazwisko z napisów końcowych.
Janek Komasa docenia młodych ludzi.
Zatrudnia ich w każdym pionie produkcji, pozwala dużo dawać od siebie. Ma oko do talentów. Wpuszcza przed kamerę aktorów i aktorki, którzy często po raz pierwszy dostają szansę zagrać coś ciekawego. Ma intuicję.
Nie bałeś się? Dwa duże filmy w krótkim czasie i ty bez doświadczenia.
Sam wrzuciłem się na głęboką wodę. Podpisałem dwie umowy, miałem terminy, za których przekroczenie groziły kary finansowe. Zatrudniłem prawniczkę, bo nasłuchałem się historii, jak źle w filmowym świecie traktuje się scenarzystów.
Przy Hejterze nie miałeś dziewięciu lat na research i pisanie.
Ale dużo rozmawialiśmy z Jankiem przez telefon: pięć, sześć godzin dziennie. Rekord? Dwanaście godzin – z przerwami na jedzenie i toaletę. Moja dziewczyna była tym zaniepokojona. Czytałem teksty o buzz marketingu w internecie. „Buzz”, czyli „brzęczenie” wokół marki, celebryty, influencera. Skupiłem się na niszczeniu wizerunku, robieniu czarnego PR-u, używaniu botów (programów, które mogą wykonywać czynności w sieci zamiast człowieka – red.). Rozmawiałem z ludźmi, którzy zajmują się tym w Polsce. Na początku chciałem napisać reportaż, ale prawda i fakty nie interesują mnie tak bardzo jak fikcja.
Inspirują cię nie tylko prawdziwe historie, ale też filmy i książki. Opowiesz, co oglądałeś i czytałeś przy okazji Hejtera?
W kinie wolno kraść. Nikt cię potem nie oskarża, tylko chwali się, jakie tropy odnalazł. Dlatego ja kreatywnie zrzynam. Filmowo podpierałem się Wolnym strzelcem z Jakiem Gyllenhaalem – historią o chłopaku, który kręci newsy z nocnych wypadków. Taksówkarzem – ze względu na scenariusz i muzykę, Utalentowanym panem Ripleyem, dzięki któremu Tomek jest mrocznym bohaterem, którego niby rozumiemy, ale też się go boimy. Wciąga nas w historię, a potem jest za późno, żeby się wycofać. I jeszcze Ukryte Hanekego. Jeśli chodzi o książki to Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla Tomasz Manna – studium manipulacji. Dużo tekstów socjologiczno-filozoficznych o Polsce, z których najważniejsza okazała się Prześniona rewolucja Andrzeja Ledera. Buddenbrookowie Tomasza Manna – dzieje rodziny w obliczu zmian cywilizacyjnych. I mit o Herostratesie, szewcu z Efezu, który spalił bibliotekę w Aleksandrii, żeby stać się sławnym na wieki. Inspirował mnie w budowaniu postaci Tomka.
Przedstawiasz się jako scenarzysta i reżyser…
Tytuły nie mają znaczenia. Mam na koncie film krótkometrażowy Skwar, pracuję nad kolejnym.
O czym będzie?
O korporacji, kapitalizmie, miłości i orgiach. Nazywa się Team Building. Trzy lata temu wypożyczałem sprzęt filmowy, a poprzedni użytkownicy zapomnieli skasować pliki. Mam naturę podglądacza, więc je obejrzałem i przesłuchałem. To były nagrania z pożegnania szefa działu korporacji. Usłyszałem teksty: „Piotrze, byłeś Wyjątkowy, Wspaniały, Waleczny, 3xW, www.piotrek.pl”. Infantylne wierszyki, niby wyjście poza relację zawodową, ale w ramach tego, co wolno, a czego nie. Druga wspaniała rzecz, którą tam znalazłem – zapis zastanawiania się, czy on się nie obrazi, czy powiedzieć tak, czy inaczej. Zainspirowany nagraniami stworzyłem scenariusz, z którym udało mi się dostać do programu MIDPOINT – rozwija cztery projekty z Europy. Szukam na niego pieniędzy.
Czyli jednak chcesz być reżyserem?
Wolałbym się nie definiować. Wiem, jak wygląda scenopisarstwo, ale nie wiem, jak reżyseria. I chcę się dowiedzieć. Najzdrowszy rodzaj ambicji – coś mnie ciekawi, więc zamierzam się w tym sprawdzić. W życiu chodzi o to, żeby chcieć robić to, co się robi, a nie być osobą, która to robi. A ponieważ mam potrzebę kontroli, bycie scenarzystą nie wystarcza. Przerażała mnie myśl, że poświęcę pisaniu dużo czasu i pracy, a później ktoś zrobi z tym, co chce. Janek dał mi komfort – jest reżyserem otwartym na scenarzystę. Ale nie każdy pracuje w ten sposób.
Czy to prawda, że kilka krajów chce kupić prawa do Bożego Ciała?
Otrzymujemy propozycje luźnych adaptacji filmu z Ameryki Łacińskiej, Wielkiej Brytanii, Korei Południowej, USA. Nie wiem, która wypali i w jakim charakterze będę brał w tym udział. Myślę o twórczym wkładzie, byciu producentem kreatywnym. Na pewno chcę mieć wpływ na to, jak ten film czy serial wygląda. Ale ponieważ w ostatnich latach dużo na siebie wziąłem, marzę o wolnym czasie, żeby nacieszyć się tym, co już zrobiłem.
Twoi rodzice są dziennikarzami i działaczami. Piotr Pacewicz, jeden z założycieli „Gazety Wyborczej”, dzisiaj redaktor naczelny portalu oko.press. Alicja Pacewicz zakładała Centrum Edukacji Obywatelskiej, pisze programy edukacyjne i podręczniki. Co od nich dostałeś?
Kulturę i etykę pracy. Obydwoje traktują pracę jak misję – cały czas zasuwają. To oni mi pokazali, jak ważny jest research, kiedy chce się stworzyć spójną fikcję i bohatera. Punktem wyjścia moich projektów jest rzeczywistość. Jeśli chcę opisywać świat, muszę najpierw spróbować go zrozumieć.
Jak cię wychowywali?
Nie byli idealni. W mojej rodzinie podskórnie czuć, że w życiu trzeba być kimś. Ale to, co ważne i za co ich cenię – dostałem od nich miłość bezwarunkową. Takie „bez względu na to, co zrobisz, jaki będziesz, my cię kochamy i będziemy wspierać”. Mam na myśli momenty, kiedy nie byłem genialnym dzieckiem, które realizuje ich marzenia. Chwile, kiedy źle się czułem, nie chciałem się uczyć, miałem problemy ze szkołą – w gimnazjum. Na pewno ich wtedy rozczarowywałem. Ale oni mi pokazywali, że oczekiwania społeczne wobec mnie są mniej ważne. Łatwiej iść przez życie, kiedy się czuje bezwarunkową miłość. Cieszę się też, że rodzice nie mają pojęcia o tym, jak wygląda moja praca – nie mogą mi radzić. Stoję na własnych nogach.