Jak wykraść roślinie to, co najlepsze? Można zmusić ją chemicznymi substancjami albo... cierpliwie poczekać, aż sfermentuje i odda skarb. Ta technika to teraz przebój kosmetologii.
Sfermentowane składniki pojawiły się ostatnio w kosmetykach wielu marek – i luksusowych, i popularnych. Dlaczego są takie dobre dla naszej skóry?
Proces polega na tym, że do wartościowych roślin dodaje się mikroorganizmy – bakterie, drożdże, grzyby – które enzymami wydobywają z nich to, co najważniejsze. Tak powstaje wyciąg pełen witamin, minerałów i łagodzących probiotyków, a także cennych antyoksydantów spowalniających starzenie. Uwaga, proces nie wymaga użycia chemii, jest więc całkowicie naturalny. A otrzymany składnik wartościowszy, skoncentrowany, a przy tym mniej drażniący nawet dla osób ze skórą nadreaktywną.
Sfermentowane składniki były dotąd rzadkością (należał do nich np. „bulion” z glonów i alg w luksusowych kremach La Mer). Teraz występują nawet w popularnej linii Q10 Power Nivei – koenzym tu użyty powstał w wyniku fermentacji rzadkiego gatunku drożdży. Doceniono je też w kosmetyce profesjonalnej – kwas mlekowy ze sfermentowanych mikronizowanych alg jest w nowym zabiegu Thalgo. Skąd ta popularność? Dzięki modzie na azjatycką pielęgnację, w której powszechne są fermentowane algi, herbata, czyli kombucha (jak w retinolowym serum Klapp), oraz sake (w serii Bioferment Yoskine). W naszej części świata kisi się nie tylko egzotyczne rośliny. W efekcie fermentacji winogron powstaje wino z ochronnymi i łagodzącymi polifenolami (dodane np. do maseczki Iossi), a „kiszone” mleko to po prostu pełny wzmacniających probiotyków jogurt – główny składnik nowej serii marki Korres.