Bóg obdarzył mnie pamięcią słonia, to ma dobre i złe strony – mówi Jerzy Antczak, znany na świecie polski reżyser. Dla nas dobre, bo 91-letni twórca "Nocy i dni" z fotograficzną dokładnością przywołuje kolory, zapachy i smaki z czasów, kiedy życie wydawało się bardziej oswojone. Cudownie udać się w taką podróż z przedwojennym dżentelmenem, który nie wstydzi się przyznać, jak wiele nauczyły go kobiety.
Spis treści
Zawdzięczamy mu jedną z piękniejszych scen w historii polskiego kina. W "Nocach i dniach" przystojniak Toliboski, cały na biało, wskakuje do stawu i przynosi Basi naręcze nenufarów. W tle porywające takty słynnego walca. Miejsca ekipa szukała długo, znalazło się pod Seroczynem, lilii trzeba było „dosadzić”, a bohatera zaatakowały pijawki. No, ale tego na ekranie nie widać. Kulisy filmu, który w kinach obejrzało 22 miliony ludzi, Jerzy Antczak opisuje ze swadą w książce "Jak ja ich kochałem" (wyd. Axis Mundi). To ponad 700 stron anegdot wzruszających i uciesznych, oraz mnóstwo świetnych zdjęć. I opowieść o całym życiu. Uzdolniony i wrażliwy chłopiec z Wołynia widział tyle, że starczyłoby na serial. Przenosimy się z nim na plany raczkującego teatru telewizji, na plaże Jugosławii, na filmowe bankiety i do gabinetów ówczesnych decydentów. Jerzy Antczak energii ma za trzech. Przekonuję się o tym, gdy rozmawiamy przez Skype’a. Mieszka w Kalifornii, gdzie przez kilka dekad wykładał na wydziale filmu i telewizji. W świetle stylowej lampy, w białym golfie wygląda na co najmniej 20 lat mniej. Jest z wykształcenia aktorem, mówi ze świetną dykcją, choć szybko. Tu uniesie ręce w dramatycznym geście, tam znacząco zawiesi głos.
Twój STYL: Skąd pan bierze tyle energii?
Jerzy Antczak: Po ojcu. Szalenie energiczny człowiek. Wojskowy z krwi i kości. Był na pięciu wojnach: rok 14, 18, 20, 39 i okupacja, podczas której działał w AK. Jak mówił Korczak: w życiu można płonąć albo kopcić. Ja całe życie płonę. Na planie filmu ma być pięć koni? Mnie się wydaje, że powinno być 20! Taki jestem. Ekstremalny, niecierpliwy, nieskoordynowany, ciągle w biegu. Rozpiera mnie energia. Temperamentu jest czasem za dużo. Barańska z tym walczy.
TS: Dobrze, że pan wspomina o żonie. Przygotowując się do spotkania odkryłam, że jest pan, na rzadko spotykaną skalę, piewcą kobiet. Wiele kierowało pana życiem. Może nawet je ratowało.
JA: Trafia pani w sedno. Dwa filmy, które uważam za swoje opus magnum, były poświęcone kobietom. I to skomplikowanym: hrabinie Annie Cosel i Barbarze Niechcic. A prywatnie? Proszę pani, Barańska to jest w moim życiu turning point (ang. – punkt zwrotny). Wcześniej byłem człowiekiem rozlatanym, chaotycznym. Kiedy skończyłem szkołę aktorską w Łodzi (w latach 50. – red.), byłem skłonny do gorzałkowania, do życia w knajpie. Napoje wyskokowe „zmieniały mi szare na kolory”. Kiedy pojawiła się Jadzia, nastąpił zwrot. Ona to pohamowała.
TS: Pan nawet powiedział: ogarnia mnie strach, kiedy pomyślę, co by się ze mną stało, gdybym jej nie spotkał.
JA: To prawda! A przecież gdy zdawała do szkoły teatralnej, położyłem się rejtanem, żeby jej nie przyjąć. Na uczelni byłem już wziętym asystentem, mój głos się liczył. Cała komisja stała za nią. Mówili, że talent.
TS: Co się panu nie spodobało?
JA: Nie wiem, to właśnie cały Antczak! Uprzedzam się i już. Po roku okazało się, że dziewczyna, która wydawała mi się brzydka i niezdolna, nagle jest piękna i utalentowana. Zdała. Pobraliśmy się. I to ona potem wgniotła we mnie "Noce i dnie".
TS: „Wgniotła”?!
JA: Jesteśmy w Jugosławii na plaży. Ja po sukcesach w Teatrze Telewizji, po spektaklu "Epilog norymberski", nagrodzonym w Polsce i za granicą. Upajam się. I myślę, żeby coś zrobić dla Jadzi. Wcześniej nie rozpieszczałem jej: na 130 teatrów telewizji grała u mnie może w 12. I ona nagle mówi: „Gustaw Holoubek w radiu genialnie czyta "Noce i dnie". Zesztywniałem. „Nie, nie!”. Barańska, i to jest właśnie cała ona, wytrzymała moje krzyki i rzuciła tylko jedno zdanie z książki: „żyjemy, umieramy, a życia wciąż wystarcza”. Zapachniało czymś pięknym! Jadzia zepsuła mi wakacje, bo nie mogłem się doczekać powrotu do domu. Grubą knigę przeczytałem w trzy noce. I zwariowałem. Ktoś powie: o czym to jest? Bogumił chodzi w błocie po burakach, a ta mu truje. A ja zobaczyłem piękną opowieść o trwaniu. To jest cudowny czar iluminacji. Nie wiadomo, kiedy i skąd przychodzi. Ale też nie wiadomo, kiedy odchodzi. Całe szczęście, że ja z Barańską trwam na posterunku jak wierny weteran wojen napoleońskich, już nie wiem ile lat. Nie chcę liczyć, bo jestem przesądny.
TS: Pan tak o niej po nazwisku. Albo per „kolega Barański”.
JA: Bo ona jest jak kolega! Kobieca w 100 proc., a w reakcjach siekiera. Wie pani, dlaczego przetrwało nasze małżeństwo? Nie kadzimy sobie. Jesteśmy okrutni w ocenach naszej pracy. U Jadzi nie ma litości. Byłaby wspaniałym chirurgiem.
TS: A jak się państwo podzielili sprawnościami w domu?
JA: Głową jest Jadwiga. Gdyby nie ona, popełniałbym błąd za błędem, robiłbym rzeczy nie do wybaczenia, głupie. W reżyserii psychologia odgrywa wielką rolę, więc będąc przyzwoitym reżyserem, powinienem znać się na ludziach. Ale zdarza się, że stawiam na nieprzyzwoitych. A Barańskiej nikt nie oszuka! Ja jestem „kartofel z Wołynia”: żyję emocjami, uniesieniami, melodramatem. Jadzia sprowadza mnie na ziemię. Ma geny pruskich przodków, jest uporządkowana. U mnie na biurku bałagan, ona ma poukładane. „Igła z nitką? Górna szuflada, po lewej stronie”. Piszą „nie przechodzić przez trawę”, ja i tak przejdę. Leży papierek? Kopnę, a ona bierze w rękę i idzie 25 metrów do kosza wyrzucić. Kiedy byłem młody, marzyłem o prowadzeniu samochodu. Kupiliśmy i okazało się, że się nie nadaję.
TS: Jak to?
JA: Jadę, wszyscy trąbią. Mówię: co te sk...syny chcą ode mnie?! A Jadzia: Jurku, jedziesz pod prąd! Oddałem jej kluczyki i powiedziałem „never more!”. Potrafiłem zrezygnować. I to chyba jest jedna z moich pozytywnych cech. Jak mówi Barańska – nie jestem uparty. Ale powiem pani, że drabinę mojego życia podtrzymywały przez długi czas dwie kobiety. Bo jeszcze Jadzi mama. Minia, zjawisko, drobna istota, wzrostu pięć cali, ale z siłą tytana. W czasie wojny była aresztowana. Na gestapo jej oprawca, major Ślązak, mówiący trochę po polsku, usiłował wydobyć z niej informacje. Bez skutku. Była twarda jak głaz. Urodzona na Litwie, z domu Rhode, miała pruskich przodków. Proponował jej reichlistę. Odmówiła. Postawił zdjęcie pięcioletniej Jadzi na biurku i walił ją, gdzie popadło. Mdlała. Kubeł wody przywracał przytomność. I tak przez kilka tygodni. Na jego biurku stała fotografia pięknej kobiety. Któregoś dnia Minia, odzyskawszy przytomność, wybełkotała: – Jak taka piękna kobieta może kochać takiego potwora jak pan ? – Od tej pory Niemiec przestał ją bić. Jako jedyna z sześćdziesięciu jeden aresztowanych w „kotle” nie została wywieziona do Oświęcimia. Te osoby wysłano do obozu śmierci, a ją umieszczono w Stadelheim – był to klasztor zamieniony na obóz pracy, gdzie produkowano broń.
TS: Pan mówi tak czule, że w kąt idą dowcipy o teściowych.
JA: Bo to nie była teściowa – to było serce i mózg naszego domu! Widzę ją do dziś na łóżku obłożoną kotami. U nas na Marszałkowskiej 87, na siódmym piętrze w mieszkaniu o wielkości 52 m, było siedem kotów i dwa psy! A Minia ze zwierzętami rozmawiała. W Łazienkach wiewiórki siadały jej na kolanach, a ptaki na ramionach, jadły z rąk. Nad morzem rozmawiała z rybami – kiwała rękami i one przypływały. Przysięgam na pamięć o niej, to prawda! Minia formowała moje życie. Od niej też dostawałem najsurowsze recenzje. A była wspaniale oczytana, kinomanka, teatromanka.
TS: A pana mama? Chorążowa Antczakowa, przedwojenna dama. Jakie cechy ma pan po niej?
JA: Miała niewiarygodny szósty zmysł. W czasie okupacji, a ojciec działał w podziemiu, umiała przewidzieć z niezwykłą precyzją, kiedy trzeba będzie schować broń. I zachować specjalne środki ostrożności! Tę intuicję mam po niej. Była spod znaku Barana, a kobieta Baran to jest, proszę pani, znak nie do odparcia! Przesuwa góry. Ja jestem Koziorożec, ale mam w sobie coś Barana – nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. Upadam, ale szybko się podnoszę.
TS: Ujęła mnie w książce opowieść o babci Musikowej i jej lichtarzach, przekazywanych zawsze najstarszym z rodu.
JA: Babcia z Częstochowy wychowywała mnie przez jakiś czas, kiedy matka zapadła na gruźlicę. Chciałbym umieć tak modlić się jak ona. Miała dwa srebrne lichtarze, z małymi skrzydełkami, ładnie wyrzeźbione. W trudnych chwilach wyjmowała je, a obok kładła zegarek po mężu. Dziadek Mikołaj był kierownikiem pociągów Kolei Petersbursko-Wiedeńskiej, wtedy to była „arystokracja”! Szły znane nam opowieści, jak to do salonki wpadł rewolucjonista, jak odbił dziadkowi nerki. Dziadek przypłacił to życiem, ale babcia nie miała w sobie żalu. Uważała, że jej mąż był potrzebny w niebie, by kierować niebiańskimi pociągami. Modliła się z nami przy lichtarzach z niezłomną wiarą, że prośby zostaną wysłuchane. Przecież to, że w czasie wojny nie wywieźli nas na Syberię jest jednym z tych cudów! Kiedy babcia umierała, byłem w szkole aktorskiej. Instynkt kazał mi do niej pojechać. Na chwilę odzyskała przytomność, wzięła mnie za rękę i powiedziała: jak będzie ci ciężko, pomyśl o mnie, a prośba się spełni. Nie nadużywałem tego. Tylko kilka razy w beznadziejnych sytuacjach. Kiedy kręciliśmy "Chopina. Pragnienie miłości", siedem dni zdjęciowych przypadało na Majorkę. A każdy kosztował 50 tysięcy dolarów. W filmie polskim – fortuna. W jednej z ostatnich scen George Sand, czyli Danuta Stenka biegnie przez gaj oliwny po lekarza. W pełnym słońcu. I nagle chmury, zaniosło się! Cień. Ekspozycja pada. Mówię do ekipy: spokojnie. Odchodzę na bok. „Babciu, ratuj!” Pół godziny potem chmury się rozeszły. A następnego dnia rozpętały się burze, które trwały dwa tygodnie!
TS: Pięknie. Na mojej liście ważnych dla pana kobiet jest jeszcze szkolna sympatia Krysia.
JA: Miałem 17 lat. A Krysia Ociepkówna to była pierwsza, prawdziwa, nieskalana miłość. Trwała krótko, błyskawica – siedem miesięcy. I skończyła się dramatycznie – moim niesławnym występem. Na prywatce, podczas niewinnej gry w rymowanki, ułożyłem wierszyk: „Ponad wszystkie te zapachy kocham zapach mojej pachy”. Strzeliłem sobie w stopę, po tym wieczorze Krysia oddała mi moje listy i zażądała zwrotu swoich. Ale odegrała w moim życiu wielką rolę, bo ożywiła artystyczne tęsknoty. Z nią wymieniałem wiersze Puszkina. Dla niej zacząłem malować. Żeby ją olśnić, ćwiczyłem na fortepianie Chopina, choć moja technika nadawała się do tanga milonga. Chciałem wtedy być drugim Rubinsteinem. Profesor, który uczył Małcużyńskiego (wybitny pianista – red.), powiedział: ty masz ręce do fortepianu. Zacząłem robić postępy, grałem sonatinki, ale za szybko zabrałem się do Chopina. Tego, co wyprawiałem z polonezem A-dur, nie da się opisać! A Krysia? Byłem tak zakochany, że nie mogłem sobie znaleźć miejsca, włóczyłem się po polach, nawet w tej chwili gubię się, mówiąc o niej. Nie zapomnę dnia, kiedy dowiedziałem się, że umarła na białaczkę tuż po urodzeniu córki. Żyła tylko 29 lat. Ale we mnie zostawiła wielki ślad.
TS: À propos malowania. Widziałam obrazy. Zapowiadał się pan na niezłego malarza.
JA: Owszem, mam chyba talent. Oczarowany Milletem, van Goghiem próbowałem sił kopiując wielkich. Ale okazało się, że nie ma tego pięknie rozedrganego światła, tego pięknego rysunku. Kiedy pokazałem prace kolegom studentom z ASP, kiwnęli głowami: „Jurku, ale to trzeba coś oryginalnego”. Zrozumiałem, że nie nadaję się do malarstwa. Ale w naturze nic nie ginie, Bóg łaskawy pozwolił mi zamienić pędzel na kamerę. Każdy mój kadr jest na swój sposób malarski. Podobnie z muzyką – to, że chciałem zostać pianistą, odezwało się później w filmach, gdzie muzyka odgrywa wielką rolę.
TS: Poruszyło mnie, jak pisze pan o swojej profesor ze studiów, że uformowała pana filozofię patrzenia na wydarzenia.
JA: Lidia Łopatyńska! Rosyjska księżniczka skoligacona z Białą Armią. Rozkochana w Dostojewskim. Krój jej sukien i płaszczy miał nalot czegoś dawnego, pomyślałem: tak powinna wyglądać Anna Karenina. Uczyła literatury. Z zajęć zapamiętałem: nie ma przypadków, idziemy na smyczy przeznaczenia. Jak u Szekspira – zjawiają się pewne postaci, spełniają zadanie w naszym życiu, znikają, ale pojawiają się inne i to się składa w całość. Profesor nauczyła mnie czytać teksty niepobieżnie, sięgać głęboko. Miałem zapędy literackie, zacząłem pisać książkę o królu Stanisławie Auguście – zresztą dziś uważam, że to są dobre kawałki. Dałem jej do przeczytania. Powiedziała: „spotkamy się zaraz po Wielkiejnocy, zobaczę, co to jest warte”. A tu dzwoni kolega i mówi, że popełniła samobójstwo. To nie było samobójstwo, ona została zamordowana, trzeba pamiętać, że były czasy stalinowskie. A ona otwierała nam oczy na pewne zjawiska, np. prezentując "Listy z Rosji" de Custine’a.
TS: O tylu kobietach mówi pan z wdzięcznością. Cenił pan współpracowniczki na planie. W książce poświęca pan im rozdziały: to montażystki, sekretarki, charakteryzatorki. Nie byłoby Jerzego Bińczyckiego w roli Bogumiła, gdyby nie pewna „lwica z fioletowymi włosami”.
JA: Barbara Ptak, kostiumograf! Bogumiła miał zagrać Stanisław Jasiukiewicz, mój ukochany aktor. Dałem mu scenariusz. Zadzwonił: „Jurku, nie mogę. Kiedyś dowiesz się, dlaczego”. Miał raka i wiedział, że gdyby trzeba było przerwać zdjęcia, zrujnowałby całe przedsięwzięcie. Wpadłem na szalony pomysł, żeby zagrał Józio Nowak. Basia Ptak, okrutna w sądach, powiedziała: „On to może grać sołtysa, nie Bogumiła! Ale w Krakowie jest aktor, nazywa się Jerzy Bińczycki”. Powiedziałem Barańskiej, a ona: „Ja tego człowieka widziałam w "Biesach" – dryblas, tylko trochę twarz jak patelnia”. Pojechałem do Krakowa, do teatru. Rzeczywiście: dryblas, patelnia, ale gdyby przyprawić brodę?! Gdy zaproponowałem rolę, zaczął się śmiać: „Nie nadaję się do filmu, oblałem wszystkie zdjęcia próbne”. Poszliśmy jednak do Hawełki (restauracja – red.) i dogadaliśmy się. Ale pierwszy dzień na planie: dramat. On na sztywnych nogach, nie mógł słowa wykrztusić. Był straszny i miał tego świadomość. Chciał wracać do Krakowa i zwracać mi za bilet. Kiedy obejrzeliśmy nagranie, potwierdziłem: „Tak, strasznie. Ale... to były próbne zdjęcia”. Następnego dnia zagrał rewelacyjnie. To jest ta magia!
TS: Skoro wróciliśmy do "Nocy i dni", zapytam o jeszcze jedną kobietę. Trochę się pan z nią „boksował”. Maria Dąbrowska.
JA: Największa potyczka życia. Gdy przeczytałem książkę, odkryłem, że tam nie ma ani dialogów, ani akcji, tylko tasiemcowe opisy. Co robić? Zaangażowałem jako konsultanta wybitną profesor od Dąbrowskiej. „Jak pan zamierza konstruować scenariusz?”. „Będę przerabiał tę prozę”. „Jak to, chce pan naruszyć tkankę zdaniową Marysi? Będzie pan ciął? Marysia by była z tego niezadowolona. Nie godziła się nawet na zmianę przecinka w redakcji”. Zesztywniałem, umarłem. Poszedłem do domu, wypiłem pół litra, wypaliłem dwie paczki papierosów, kupiłem kosz kwiatów, posłałem pani profesor z podziękowaniem. I powiedziałem: żadnych rzeczoznawców. Wezmę siekierę i będę ciął, zachowując z prozy Dąbrowskiej urok, linię, wątki, cechy postaci. Czasem zamieniałem pół strony na jedno zdanie. Nie zachowałem „tkanki zdaniowej”, ale zachowałem tkankę uczuciową. Trzeba tkwić w myśleniu autora, ale w technice opowiadania iść za swoim głosem.
TS: Jest pan odważny.
JA: Po ojcu. Nauczył mnie, że odwaga to pokonywanie lęku. Mówił, że w człowieku jest i strach, i lęk. Lęk dotyczy tego, co mnie może spotkać i daje siłę, żeby się przed tym obronić. A strach to panika. Osłabia, blokuje. Ojciec nauczył mnie tego, że jest lęk, ale pozbawił mnie strachu.
TS: Co dziś wydaje się panu w życiu najistotniejsze?
JA: Żeby przejść na drugą stronę spokojnie. Żeby nas nie spotkały choroby, żeby to się odbyło łagodnie. A na teraz? Ktoś powiedział: „Panie Boże, nie daj mi więcej, ale nie zabieraj tego, co mam”. Dla mnie ważne jest, żeby te okruchy, które jeszcze mam, trwały. Żeby ten wywiad ukazał się w „Twoim Stylu”, żebyśmy byli z niego zadowoleni. Żeby książka spotkała się z dobrym przyjęciem. To mój łabędzi śpiew, ostatnia aria. Przecież 95 procent kolegów jest już w innym świecie. I ja sobie myślę: może żyję tyle czasu, żeby o nich napisać? Może do tego jestem teraz powołany?
TS: Zasmucił mnie fragment w książce: „jak się ma swoje lata, to się już nie lata”. Jeszcze niedawno widywało się państwa w Gdyni. Tam z okazji jubileuszu festiwalu dostał pan nagrodę za najlepszy film 40-lecia, a żona została najlepszą aktorką 40-lecia. Teraz państwo już nie planują przylotu.
JA: Znowu dotyka pani sedna. Ale od początku pobytu w Stanach, od 1979, wiedziałem, że musi przyjść moment, gdy powiem: kochany, już do samolotu wsiąść nie można. Tak samo trudno było mi się pogodzić z przejściem na emeryturę na uniwersytecie. Po 25 latach uczenia. Ale cóż. Wszystko, co ma początek, ma też koniec. Ważne, by w międzyczasie iść z uśmiechem.
TS: Czego państwu życzyć?
JA: Żeby nie obudziły się w nas antypatie. Żeby uniknąć goryczy, a to niełatwe, patrząc na sytuację na świecie. Chciałbym zachować wiarę w to, że – jak mówi ukochany w naszym domu Kapuściński – kłamstwo ma szybsze nogi, a prawda idzie wolniej, ale prędzej czy później dojdzie do celu. Oprócz zdrowia i miłości życzę sobie spokoju myśli.
PS. W trakcie wywiadu przed ekran na kilka sekund wskoczył mój czarny kot. Pan Jerzy zareagował entuzjastycznie, bo jak sam przyznaje, jest kocim oszołomem. Nazajutrz dostałam mail z dopiskiem: „Pozdrawiam najserdeczniej, a Czarnulka całuję. Maciuś (24) oraz Łapcio (6) łączą kocie sentymenty”. Uwaga do psiarzy – to też ukochane zwierzęta u Antczaków. W książce są o nich specjalne rozdziały, a pan Jerzy podkreśla, że zwierzaki żyją w ich domu dłużej niż średnia. „Wie pani, to jest miłość. Energia wszystkiego”.
Wywiad ukazał się pierwotnie w papierowym Twoim STYLu 01/2021.