Katarzyna Kozyra – być może nazwisko numer jeden wśród współczesnych polskich artystek. Piramida zwierząt, Łaźnia, Święto wiosny – jej performanse, instalacje, filmy pojawiają się w najlepszych galeriach świata. Na trochę zniknęła. Ale wraca, i to jak! W Zachęcie trwa wystawa Łzy szczęścia – dzieła polskich twórców XX i XXI wieku. Ona tam… mieszka. Powody zniknięcia były dwa. Rozmawiamy o nich, ale też o sztuce kobiet, którą wspiera Fundacja Katarzyny Kozyry.
Spis treści
Pokój, a właściwie kawalerka zaaranżowana w wysokiej, monumentalnej sali – na środku duże łóżko, obok biblioteczka, komoda, stół, na nim kubek, notesy, książki. Przyjemny, zwykły bałagan: pod ścianą torba, tu i tam rozwieszone ubrania, pościel w lekkim nieładzie. Za przepierzeniem z płótna kręcą się zwiedzający, przystają, mogą podglądać do woli. Odważniejsi pytają, czy można wejść. Można. Porozmawiać, posiedzieć w ciszy. Wchodzę. Witamy się, nie czuję dystansu, osobliwa przestrzeń nie onieśmiela. Katarzyna układa się na łóżku, ja wybieram bauhausowski fotel. Mówi, że spała dziś do dziewiątej czterdzieści siedem.
Twój STYL: Tak dokładnie pamięta pani godzinę?
Katarzyna Kozyra: Zapamiętałam, bo to dla mnie nienormalne. Zwykle wstaję wcześnie rano. Świetnie się tu śpi, bo jest bardzo dobre wietrzenie. W dzień trochę zimno, ale można włożyć sweterek – o, tam wisi, widzi pani?
Ładny, w groszkowym kolorze. Ten prowizoryczny dom – o co chodzi, co pani właściwie tu robi?
Mieszkam. Jestem sobie – taki jest tytuł tego wydarzenia. Gospodarze Zachęty zaprosili mnie do zrobienia performansu. Długo się nie zastanawiałam. Byłam mocno związana z galerią, powstało tu wiele moich prac. A potem nastąpił niefajny czas dla tego miejsca, bardzo go przeżyłam. Teraz stwierdziłam: O rany, skoro wróciła tu dobra energia, entuzjazm, to zamieszkam w Zachęcie, najlepiej w sali Matejkowskiej! Moje bycie tutaj jest częścią wystawy, która została zaaranżowana szybko i dobrze, wręcz w euforii. To znak dla artystów, że Zachęta znowu jest ich, nasza.
Jak się mieszka w sali, którą na ten czas z Matejkowskiej przemianowano na salę Szczęścia?
Nadspodziewanie dobrze. Mam parawany, miejscówka może zmieniać kształt i objętość. Wstawiłam ulubione meble, jest mikrofalówka. Może brakuje pralki, ale od czego pralnia w mieście. Przyjmuję gości, znajomych i nieznajomych. Ludzie zaglądają, nieśmiało pytają, czy mogą wstąpić, zadać pytanie – mówię, że tak. Dochodzi tu do ciekawych zwierzeń, czasem bardzo prywatnych, intymnych. Może obecność dzieł, ta sala, zachęcają do niecodziennych rozmów? Zachowuję się tak, jak zachowywałabym się w domu – jeśli chcę iść na basen, idę. Wczoraj wieczorem wyszłam do kina. Rano jadę do swojego ogrodu, potem sprawdzić, co u matki. To nie jest zamknięcie. Kiedy nikogo już nie ma, mogę sobie oglądać wystawę. Luksus.
Wyświetl ten post na Instagramie
Na wystawie Łzy szczęścia obok Piotra Uklańskiego, Oskara Dawickiego mamy: Alinę Szapocznikow, Magdalenę Abakanowicz, Janę Shostak – artystkę polsko-białoruską. Rzuca się w oczy równowaga płci, a nawet przewaga kobiet. Pani założyła fundację, która wspiera artystki. Filmowczynie mówią: nie ma kina kobiecego, jest kino kobiet. Dziedzina, którą pani promuje, jest „kobieca” czy „kobiet”?
Kobiet, bo one ją tworzą. Współczesne artystki śmiało poruszają tematy do tej pory nieobecne w sztuce. Zupełnie niedawno dostały możliwość wypowiadania się. Chodzi o wyzwolenie siebie i własnego ciała. Przez wieki to mężczyźni wybierali sobie za obiekt ciało kobiece – zupełnie oddzielone od ducha. Kobiety miały po prostu pozować tak, żeby przyciągać męskie, „pańskie” oko. Gdy w końcu artystki wzięły się do pokazywania ciała, wykorzystywania go w swoich dziełach, ono stało się osobowe, a nie anonimowe. Potem w połowie XX wieku przyszedł czas na wciąganie do sztuki tematów związanych z codziennym życiem, domem, otoczeniem kobiet, ich zajęciami. W latach 60. i 70. tworzyła niesamowita Mierle Laderman Ukeles, Amerykanka. Ona np. sprzątała muzea, to się nazywało Maintenance Art – sztuka opieki. Justyna Wójcik obierała w Zachęcie ziemniaki... W latach 80. znowu pojawili się dominujący faceci, głównie w malarstwie. Ambicje twórcze kobiet uwolniły się ponownie dekadę później. W tej chwili jest dużo popularnych artystek. Ale ich dzieła, choć znane i podziwiane, są wyceniane dużo niżej niż prace mężczyzn. Mimo że kobiety wkroczyły na publiczną arenę sztuki, w dalszym ciągu są dyskryminowane.
Potrzebują pomocy? Po to jest fundacja?
Tak. Skupiamy się na artystkach z Europy Wschodniej i Centralnej, ponieważ wiele twórczyń spoza tego obszaru jest szeroko znanych. Rynek i galerie już je wypromowały. U nas rynek nie był tak rozwinięty, więc my się zupełnie między sobą nie znamy. I świat o wielu z nas nie słyszał. Postanowiłyśmy stworzyć sieć, wspólnotę. Powstała platforma „Secondary Archive”. Przekazujemy sobie doświadczenia, rozmawiamy, jak zmieniały się okoliczności bycia w systemie sztuki, porównujemy wpływ warunków politycznych itd. Jesteśmy z różnych generacji, to bardzo ciekawe. Powstała strona internetowa (secondaryarchive.org), są tam prace i wypowiedzi artystek – osobiste, niepowtarzalne. Stworzyłyśmy zbiór haseł: dom, miłość, gender itd. Według tego klucza można znaleźć to, co interesuje widzów, ale także ludzi związanych ze sztuką. Mamy już dużo informacji od kuratorów z całego świata, że dzięki tej stronie znaleźli artystki, które włączają do swoich wystaw. Każdy, kto chciałby się zorientować, co dzieje się we współczesnej sztuce kobiet, u nas znajdzie tropy.
Obserwuje pani życzliwie ludzi, którzy tutaj przychodzą, wchodzi z nimi w dialog. Czy pani zdaniem jest w nas apetyt, tęsknota za sztuką?
Tak. Czuję to. Ludzie chodzą na wystawy, bo chcą obcować z tematami innymi niż te, z którymi stykają się w swojej codzienności – w mediach, w domu, w pracy, w biznesie. To wytrąca z myślenia o zwykłych sprawach, ze schematów, także myślowych. Dzięki temu wytrąceniu może my czerpać z rzeczywistości więcej. Bo na szczęście są artyści, którzy mają specyficzną wrażliwość i wyłapują z otoczenia takie tematy, które ich osobiście gryzą. A jeżeli gryzą ich, to znaczy, że najprawdopodobniej innych też. Świetne jest to, że towarzystwo na wystawach jest mieszane, w każdym wieku. Do Zachęty przychodzi dużo młodzieży, i to nie koniecznie ze szkolną wycieczką. Ludzie wybierają sztukę, nie są do niej zmuszani. Co jest znakiem, że polskie społeczeństwo jest coraz lepiej wyedukowane w jej odbiorze.
Trzeba się znać, żeby chłonąć sztukę współczesną? Niektórzy nie przychodzą, bo po prostu się jej… boją.
Uważam, że w ogóle nie trzeba być znawcą. Nie trzeba się orientować w historii sztuki, nie jest konieczna umiejętność odszyfrowania np. z jakiego nurtu wywodzi się artysta, z kim polemizuje, w jakich czasach żył. Ważne, czy dzieło, to, co z niego emanuje, wywołuje w nas jakieś reakcje, czy poszerza odbiór rzeczywistości, czy generuje emocje.
Wyświetl ten post na Instagramie
Czy pani zdaniem sztukę przybliżają nam działania niestandardowe, np. łączenie jej z… modą?
Co najmniej dwie polskie firmy na swoich ubraniach drukują prace znanych artystów. Zastanawiam się, czy jest w tym więcej marketingu czy misji? Sama mam koszulkę z Moną Lisą. Ale nie myślę o tym jednoznacznie pozytywnie. Moim zdaniem to nie uczy, nie wprowadza w problematykę, co jest dziełem sztuki, a co nie. Może ktoś kupuje taką rzecz po prostu dlatego, że podoba mu się obrazek. Trochę boję się spłycania. Tak jak wystaw złych dzieł sztuki – to wypacza smak i gust, choćby u niedoszłych artystów, studentów. Bo jeżeli mało wartościowe rzeczy pokazane są w galerii narodowej, to je nobilituje. Ale generalnie jestem za tym, żeby dotykać sztuki tam, gdzie tylko się da.
Dotykamy coraz powszechniej. Ostatnio powstał rodzaj snobizmu – bywamy na targach sztuki, kupujemy coś od młodego artysty albo licytujemy grafikę w internecie…
Bardzo dobrze. Jeżeli człowiek posiada jakąś wrażliwość, a nie tylko kasę, ma szansę wybrać coś, co fajnie wygląda, ale również zawiera przekaz. Dobrze mieć wartościową artystycznie rzecz, a nie kolorowe „cudo”, które się spodobało, bo błyszczy. Albo pasuje do koloru poduszek czy tapety. Najlepiej byłoby korzystać z podpowiedzi doradców. Ale czasem wystarczy intuicja.
A czasem przyglądanie się trendom?
Fascynują mnie wybuchy „supernowych”, artystek takich jak Ewa Juszkiewicz, dziś chyba najbardziej rozpoznawalna polska malarka. Jak to się dzieje, że ktoś nieznany nagle zdobywa miłość odbiorców? Działa zasada: autor się podoba, a galeria wie, jak go promować. Galerzyści wyłapują osoby z potencjałem. Świetnie, jeśli ci tworzą dobre i cenne rzeczy. Czasem chodzi po prostu o chwilową modę, łatwą i przyjemną. Generalnie sztukę dzieli się na rzeczy muzealne, czyli takie, które kiedyś najprawdopodobniej wylądują w muzeum. Ta twórczość porusza problemy, bywa rewolucyjna. Często są to dzieła, które po prostu nie nadają się do domu – są trudne do eksponowania, nieneutralne w odbiorze. A jest też dział sztuki bardziej przystępnej, popularnej. Ona daje przyjemność odbiorcy, i to jest absolutnie okej. Poza tym pomaga artystom żyć. Oni też muszą dobrze zarabiać, dlaczego tylko gwiazdy miałyby tak mieć?
Jest jeszcze coś, co teoretycznie mogłoby do sztuki przybliżać – instagramowe szaleństwo tworzenia. Ludzie pokazują, jak zrobić obraz gałęzią umoczoną w farbie albo rozhuśtanym wiadrem z dziurkami w dnie… I mają masę lajków.
To, co rozkręca naszą wyobraźnię, nie jest złe. Tylko nie nazywajmy tego sztuką ani dziełem. Po prostu przyglądamy się komuś, kto używa ciekawych technik, bawi się kolorami, kształtami – i w porządku. To rodzaj warsztatów. Sami chętnie eksperymentujemy, chociażby wrzucając na Instagram filmy czy zdjęcia, które robimy, wykorzystując nowe narzędzia, np. AI. Przyglądamy się temu, co „tworzy” sztuczna inteligencja, jaki obraz nam zaproponuje, kiedy zadamy jej temat – na ogół wychodzi coś okropnego. Ale to jest zabawa, nie sztuka.
Sztuka nie da się zdeklasować żadną mocą? To by była przyjemna konkluzja.
Myślę, że nie da – i to dotyczy każdej dziedziny. Kiedy dziś oglądamy dawne inscenizacje Szekspira na BBC, w których gra John Gielgud, w dalszym ciągu to łapie za gardło. W każdym okresie historycznym są kunsztowne dzieła, które zachwycają widza. Tu musi chodzić o jakiś dar – jeden autor go ma, drugi nie. Obok jednego przechodzi się obojętnie, od drugiego nie można oderwać oczu.
Zaryzykuję: pani ma dar?
Nie, ja jestem przesadnie ambitna. I ciekawska. Ta ciekawość czasami prowadziła mnie w trudne rejony. Zawsze chodziło mi o to, żeby robić coś, czego nikt inny by nie zrobił. Także po to, by dowartościować siebie. Bo byłam osobą niesamowicie niedowartościowaną, uważającą siebie za nic niewartą. Sztuka i moje projekty pomogły mi nauczyć się wiary w siebie. Musiałam się przekonać, że osiągam sukces nie przez przypadek. Że mam talent, a nie „udało” mi się raz czy dwa, że się jakoś przemknęłam.
Skąd się brał ten brak pewności siebie?
Chyba większość dziewczyn, które dzisiaj są w moim wieku, czyli sześćdziesięciolatek, miała problem, żeby widzieć siebie w innym świetle niż w tym, w jakim zostały ukształtowane przez matki i babcie: kobieta nie powinna mieć ambicji, najważniejszy jest mąż, dzieci, gospodarstwo domowe – tam jesteś królową. Najlepiej nic nie gadaj, tylko wyglądaj ładnie i wykonuj brudne roboty w chałupie. Stąd poczucie, że nie ma się nic do gadania na forum publicznym. Strasznie mi żal kobiet, które wiedziały, że jest w nich olbrzymi potencjał, a przez te uwarunkowania nigdy go nie zrealizowały. Nie chcę sobie wyobrażać ogromu ich cierpienia. To jakby odmawiano im człowieczeństwa, zamykano możliwość rozwoju, do którego wiedziały, że są zdolne.
Rok temu sześćdziesiąte urodziny obchodziła pani w sposób przejmujący – do udziału w performansie Sen w Teatrze Powszechnym zaprosiła pani gości, którzy świętowali, pili szampana, podczas gdy pani… spała na katafalku. Chciała pani zamanifestować zmęczenie światem, wyłączenie się, niezdolność do działania. To był kryzys?
Tak. Dziś jest dużo lepiej. Przeżyłam epizod w szpitalu psychiatrycznym na Sobieskiego. Tam mnie zdiagnozowano, wyciągnięto z głębokiej depresji. Mam teraz dobrze ustawione leki. Muszę powiedzieć, że tamto doświadczenie bardzo mi pomogło. Moja percepcja się poszerzyła. Byłam zaskoczona, jak bardzo ona może się zmienić wraz z chorobą. Gdyby nie depresja, nie wymyśliłabym nowego projektu, o którym na razie głośno nie mówię, bo jak się gada, to się nie robi. Dziś chce mi się robić, a już mi się wydawało, że świat, moje życie jest jakimś szajsem. Teraz znowu wszystko zaczęło mnie interesować. Chcę coś dać sobie, a ja muszę być dla siebie w centrum, żeby czuć parcie, impuls, czymś się zająć. Teraz tak mam. Ponownie jestem w ruchu.
Także dosłownie. Warto powiedzieć czytelniczkom: pani, leżąc w łóżku i rozmawiając ze mną, wygląda momentami jak joginka: wyprostowuje pani nogę i podnosi w górę pod kątem 90 stopni, a chyba nawet więcej?
Tak. Jestem bardzo rozciągnięta i muszę się ciągle ruszać. Nie mogę uleżeć, usiedzieć.
Co pani będzie robić, jak ja stąd pójdę?
Może włożę sobie zatyczki i się zdrzemnę. Bo jakoś mi się spać zachciało, rozmawiając, spalam dużo kalorii. Albo wezmę się do rysowania, bo w domu nie mam okazji – głównie dlatego, że non stop ryję w ogrodzie. Mam masę rododendronów, róże. Trzeba uważać, żeby ich opuchlaki nie podgryzały, żeby ślimaki nie zżarły flancy cukinii. Taka artystyczna robota.
Wyświetl ten post na Instagramie