Wywiad

Vito Bambino: "Do tej pory nie wiem, jak o sobie mówić". Wywiad magazynu PANI

Vito Bambino: "Do tej pory nie wiem, jak o sobie mówić". Wywiad magazynu PANI
Fot. Szymon Gosławski/materiały prasowe

Vito Bambino, czyli Mateusz Dopieralski. Muzyk, aktor, tekściarz, którego historia życia spokojnie nadawałaby się na film. Obok Darii Zawiałow i Dawida Podsiadło zaproszony został do nagrania hymnu męskiego Grania 2021.  Zachwyćcie się tak jak my Vito Bambino!

W Kolonii skończyłeś szkołę teatralną, jesteś wykształconym aktorem. Zagrałeś w kilkunastu filmach, występowałeś na deskach teatralnych w Kolonii, Essen, Düsseldorfie i Wuppertalu. Ale twoja kariera skręciła w stronę muzyki. Dziś czujesz się bardziej aktorem, muzykiem, a może tekściarzem?

Po raz pierwszy mogę powiedzieć, że czuję się artystą. Po prostu. Bez wkładania w szuflady: aktor, muzyk, tekściarz.  Najszczęśliwszy jestem wtedy, gdy w moim życiu jest muzyka, bity, pisanie tekstów, przyjaciele i rodzina. Ja potrzebuję wentyli artystycznych, by miały ujście. Nie lubię tego trzymać w sobie. Raz lubię podążać za wizją reżysera na jego zasadach. Kiedy piszę dla Korteza czy dla Sanah, mam możliwość współtworzyć ich wizerunek (w tym czuję się niezwykle swobodnie), innym razem czuję się frontmanem, kiedy stoję na scenie i śpiewam w Bitaminie czy jako Vito Bambino. Wszystkie te światy jakoś się  przenikają i są moje. Ostatnio jako Bitamina zagraliśmy z chłopakami w polskim filmie. Zdjęcia były kręcone na Helu. Spędziliśmy z zespołem fantastyczny czas. Ja czułem się swobodnie, bo znam technikę pracy na planie, ale z wielką radością obserwowałem moich przyjaciół, jak się cieszą, jak odkrywają coś nowego. 

A gdybyś teraz dostał propozycję pracy w niemieckim filmie, porzuciłbyś muzykę? 

Miałabym ogromny dylemat. Bo moja kariera muzyczna nabrała tempa, a plan filmowy nie znosi konkurencji. Na szczęście teraz takich propozycji nie ma, bo byłbym rozdarty.

Mówię po niemiecku bez najmniejszego akcentu, bo mieszkam w Leverkusen od trzeciego roku życia, więc język nie jest żadnym ograniczeniem. Więcej problemów sprawia mi czasem odmiana w języku polskim. (śmiech)

Gdybym natomiast dostał rolę w polskim filmie, pewnie czekałoby mnie trochę pracy dykcyjnej. Ale wszystko jest do zrobienia.  

Masz trzy lata, gdy rodzice decydują się na emigrację. Wraz z nimi i starszego dwa lata siostrą wyjeżdżasz z Katowic do Niemiec. Pamiętasz coś z tamtego okresu? Jakieś flesze? 

Coś pamiętam jak przez mgłę, ale rodzice twierdzą, że to się zupełnie nie zgadza. (śmiech) Moim zdaniem nic nie pamiętam, ale opowieści rodziców traktuję jako swoje migawki. Wyjeżdżamy z Piotrowic, dzielnicy Katowic, do Leverkusen. Trafiamy na osiedle emigrantów. Jest rok 1991. To typowa emigracja zarobkowa. Tata był w Katowicach cukiernikiem, potem zajął się masarstwem. Sprawdzał różne opcje, ale wiadomo, jak nie masz kapitału na start,  to trudno uruchomić własny biznes. Doszedł do wniosku, że nie da rady, i by zapewnić mnie i siostrze lepszy start, podjęli z mamą decyzję o wyjeździe. Moi rodzice są całe życie mocno rozdarci. Bo sercem nigdy nie wyjechali z Polski. Mama jest z Wielkopolski, więc jeszcze mamy drugą nogę zakotwiczeń w tamtej części kraju. Teraz, mieszkając w Polsce, też mam parę adresów. Trochę jestem hanysem, trochę warszawiakiem, trochę gorolem. Będąc tu, jestem Niemcem, bo mam też niemiecki paszport, będąc w Niemczech – Polakiem. Mimo że ta przeprowadzka na pewno odcisnęła na mnie i na siostrze piętno, to dziś widzę więcej pozytywów. Do tej pory nie wiem, jak o sobie mówić. Może niekoniecznie trzeba się określać. Czuję się po prostu Europejczykiem. Uczyłem się w szkole wielokulturowej, miałem kolegów różnych narodowości, różnych wyznań. Muzułmanów, grekokatolików, prawosławnych. Moim kumplem z ławki był Ali, muzułmanin. Z drugiej strony siedział Grek, mój świadek na ślubie, Janni, najlepszy przyjaciel. Wszyscy żyliśmy w symbiozie. O Leverkusen w Niemczech mówi się Werkstadt, czyli miasto „dedykowane” jakiejś jednej wielkiej firmie. Miasto fabryka. Wszyscy pracują tam w Bayerze. Tym słynnym od aspiryny.  

Jak rodzice się odnaleźli na emigracji?

Z trudem. Na początku w ogóle nie znali niemieckiego. W pierwszym okresie pomogła nam symbolicznie starsza siostra ojca, która mieszkała już w Niemczech. To ona przetarła ojcu jakieś urzędnicze ścieżki. Emigracja polska w Leverkusen żyła wtedy skupiona na jednym osiedlu. Każdy znał każdego. Do dziś do dwóch kumpli rodziców mówię „wujku”, bo łączy nas o wiele więcej niż z biologicznymi krewnymi. Ale też jest to środowisko mocno osadzone w kulturze ulicznej, robotniczej. Ze specyficznymi poglądami na świat, ze swoim kodeksem honorowym. Mieszkanie „na ośce” ma swoje plusy, ale i minusy. W końcu jakoś się tam odnaleźliśmy. Tata od ponad 20 lat jest kierowcą autobusu, a mama pracuje w szpitalu psychiatrycznym. Mówią po niemiecku, mama zresztą lepiej od ojca, ale jak chcemy z siostrą pogadać o czymś, o czym nie muszą wiedzieć, przechodzimy na bardzo szybki niemiecki. (śmiech)

Jako nastolatek zaczynasz od hip-hopu. Dlaczego śpiewasz po polsku, mieszkając w Niemczech?

Wujek z Polski przekazał mi przez rodzinę kasetę Liroya „Alboom”. Wujek sam był punkiem, ale wyłuskiwał na polskim rynku muzycznym perełki. Miałem wtedy z 10 lat. Do dziś mu za tę kasetę dziękuję, bo to był kluczowy moment zainteresowania się muzyką. Byłem wtedy na etapie fascynacji czarnym hip-hopem i grą w kosza. Długo miałem kompleks, że nie urodziłem się czarnym raperem. (śmiech) To, że rapuję po polsku, pewnie wynikało z obawy, że gdybym śpiewał po niemiecku, narażę się moim kumplom z Leverkusen. A polski hip-hop był dla mnie, emigranta, przestrzenią bezpieczną. To było fascynujące, bo polskie. Muzyka stała się pretekstem, by do tej Polski przyjeżdżać, mieć do czego wracać. W domu oglądaliśmy mnóstwo polskich filmów, a to na kasetach VHS (krążyły „na ośce”) a to w TVP Polonia. Ukochane seriale to „Czterej pancerni i pies”, „Janosik”. Do dziś pamiętam odcinek „Pancernych”, kiedy Gustlik przygotowuje granaty do kontrataku. (śmiech)

No właśnie, polską klasykę jazzową słychać na albumie Bitaminy „Plac zabaw”. To jazzowe kołysanie niczym z filmów Morgensterna, Wajdy czy Kawalerowicza.

Bity i słowa na „Plac zabaw” składaliśmy z chłopakami, Amarem Ziembińskim i Piotrkiem Sibińskim, siedząc w Secyminie w Puszczy Kampinoskiej w 2012 roku. Nikt nas nie znał i nikt nie był zainteresowany naszym graniem. (uśmiech) Piotrek przyjechał z Kalisza, Amar produkował wtedy ekologiczny twaróg, Piotr mu pomagał. Ja co jakiś czas wyskakiwałem do Berlina na castingi, które za każdym razem przegrywałem, bo wiecznie byłem spóźniony. (śmiech) Piotrek inspirował nas swoimi wierszami, metaforami, głębią, skojarzeniami. Amar jest przezdolny w robieniu bitów. My po prostu lubiliśmy ze sobą spędzać czas i bawić się muzyką. I tak jest do dziś. A wszystkie motywy muzyczne to zlepy naszych emocji i wspomnień wyniesionych z domów, ze szkoły. A coraz częściej również wniosków z przeszłości. Te ostatnie przychodzą z wiekiem.

Jak poznałeś chłopaków? W Polsce to naturalne. Przyjaźnie rodzą się w szkołach, na podwórku, obozach. Jak chłopak z Leverkusen znajduje się na mazowieckiej wsi, w Secyminie?

W Leverkusen mama wysłała mnie i siostrę na dodatkowe zajęcia z języka polskiego. Dyrektorka w ramach zajęć wystawiała z nami spektakle teatralne. W ramach wymiany załatwiła nam wyjazd do Polski na warsztaty państwa Machulskich. Pamiętam, jak kompletnie nie chciało mi się chodzić na te zajęcia, jak męczyły mnie dojazdy. Mieliśmy już jedną szkołę, niemiecką. A dziś jestem tak mamie wdzięczny, że nas dopilnowała. Na tych warsztatach poznałem jednego z moich najbliższych przyjaciół, Franka, który jest ważną postacią na płycie „Kawalerka” oraz „Poczekalnia”. Jego wiadomości, które wysyłał nam jako głosówki na komunikatorach, są przerywnikami między utworami i działają jak monologi. Nagrywając te głosówki, oczywiście nie mógł wiedzieć, że kiedyś wylądują na albumach jego przyjaciół. Dwa lata później, na kolejnych warsztatach, na które oczywiście wybierałem się już z własnej woli (śmiech), poznałem Amara, z którym parę lat później miałem założyć Bitaminę, i Adama, który też wtedy raczej nie myślał, że dzisiaj będzie moim menedżerem i reżyserem większości naszych teledysków. Ogromnie mi wtedy imponowali. Wszyscy byli z „dobrych” domów: oczytani, obyci. A ja, chłopak z robotniczego osiedla w Leverkusen, pewnie ze śląską nutą w głosie… Dostałem ksywkę, która w naszym małym kręgu towarzyszy mi do dziś: „Von Klajtn – Książę Śląski”. Lubię ją. Często nie miałem hajsu, by tu przyjechać. Chłopaki byli z lepiej przygotowanych finansowo niż my rodzin, ale nigdy nie dawali mi odczuć, że mają czegoś więcej. Pieniądze stanowiły środek płatniczy, by wybrać się do kina, na basen lub zrobić zrzutkę na benzynę dla przyjaciela, aby mógł przyjechać lub wrócić do domu, a nie przedmiot lansu. Poza tym zobaczyłem, że oni niczego nie udają. Nie sadzą się na bycie gangsterem jak ja. (śmiech) Byli otwarci, rozmawiali o rzeczach, o których moi rówieśnicy z Leverkusen mogli nawet nie wiedzieć. Jak brakowało mi słowa czy frazy, nie bałem się pytać, bo oni byli szalenie życzliwi. Przez myśl mi przeszło, żeby zdawać do polskiej szkoły teatralnej, ale bałem się, że nie dam rady z polskim. Byłem wtedy na etapie mglistych planów na przyszłość. Miałem w Warszawie dziewczynę, chciałem przeprowadzić się tutaj. Maturę w Niemczech zrobiłem w liceum o profilu pedagogicznym. Byłem wykształconym panem „przedszkolankiem”, ale nie widziałem się w tym zawodzie. Nie mój temperament. Po maturze postanowiłem wyjechać na pół roku do Irlandii zarobić na „początek polskiego życia”. Rozładowywałem palety z napojami w supermarkecie. Tygodniowo przerzucałem setki ton. Szybko okazało się, że dziewczyna w Polsce nie jest już mną zainteresowana. Byłem młody i zakochany. Myślałem wtedy, że to coś bardzo poważnego. (śmiech) Kiedy w ramach niespodzianki na moje urodziny przyleciał do mnie do Irlandii mój przyjaciel Janni, postanowiłem wrócić z nim do Niemiec i kupiłem bilet na ten sam lot, który był jego powrotnym. Za zarobione pieniądze polecieliśmy na wakacje do Grecji i całą kasę przetarabaniliśmy! Na nic bym tego nie zamienił.

Ta Irlandia była jednak po coś?

Tak, poukładałem parę tematów w głowie. Trochę dorosłem na tej wyspie. W końcu wróciłem do domu ze złamanym sercem, prawda? Wiedziałem, że chcę studiować aktorstwo i że nie wracam do pedagogiki. Dostałem się do prywatnej szkoły teatralnej w Kolonii. Dojeżdżałem pociągiem z Leverkusen. Rano zajęcia, a potem, kiedy moi koledzy jeszcze rozkminiali role i uczyli się tekstów, ja musiałem wrócić „na ośkę”, by zarobić. Byłem w dwóch światach. Osied-lowym, u mnie na dzielni, i w świecie marzeń, by się stamtąd wynieść i robić coś artystycznego. Moi kumple z osiedla w Leverkusen mają najczęściej ten sam życiorys, podobne klimaty w domu i rzadko kto idzie na studia. Moja siostra na tle tej społeczności jest kimś absolutnie wyjątkowym. Zna sześć języków, jest promotorką kultury i organizuje festiwal poezji „Poetica”, na który ściąga ze świata do Kolonii świetnych poetów. A wracając do mojej prywatnej szkoły aktorskiej, na moim osiedlu raczej nie opowiadałem, że dziś przed południem w rajtuzach grałem Hamleta albo scenicznie interpretowałem spadające liście. (śmiech) A dobrze sytuowani koledzy ze studiów nie mieli raczej pojęcia, że wieczorami rozwożę pizzę. Teraz wiem, że z mojego roku tylko ja i mój ziomek, Chorwat Basti, pracujemy w zawodzie. Albo jesteś głodny, albo nie…

W szkole cię doceniono?

Profesorowie zauważyli, że z dużą łatwością przychodzą mi trudne, emocjonalne sceny. Mnie i jeszcze jednemu studentowi z Rosji. Niemcy grają bardziej technicznie – co też jest interesujące – ale szuka się w studentach czegoś innego. A ja byłem inny. To od początku się podobało i miałem z górki. Traktowałem studia bardzo poważnie, ale dosyć szybko zauważyłem, że część wykształcenia w oczach profesorów polegała na „złamaniu” studentów, by budować ich na nowo po swojemu. Ja potrafiłem żyć w dwóch światach, więc i z tym sobie poradziłem, udając studenta, który traktuje edukację w tym fachu z odpowiednią pokorą. Czasem zazdroszczę tym „lepszym” aktorom, że poszli tym tropem i oddali duszę scenie teatralnej na zawsze. Ale ja tak nie potrafię. Wiedziałem swoje i byłem zdeterminowany. Na koniec, w 2012, dostałem dyplom i tytuł najlepszego debiutanta spośród studentów wszystkich szkół aktorskich w Kolonii. Dzięki temu dostałem się do dobrej agencji aktorskiej, co nie jest łatwe, bo wszystkie najlepsze agencje są mocno obsadzone i oblegane. Zacząłem mnóstwo grać w teatrach w Kolonii, Düsseldorfie, Marburgu czy Essen. Ale coraz bardziej wciągała mnie muzyka i zawsze obecna na horyzoncie Polska.

Kiedy kończysz studia w Kolonii, powstaje zespół Bitamina.

To się dzieje równolegle. Mojego przyjaciela Amara Ziembińskiego uczę robić bity, a za miesiąc jest dużo lepszy ode mnie. Dziś jest moim idolem, jeśli chodzi o wrażliwość, muzykalność i tworzenie od podstaw. W sieci krąży wtedy moja młodzieńcza, hip-hopowa płyta, na której śpiewam pod pseudonimem Denver. Ostatnio dziennikarz z Newonce Radio zaliczył ją do dziesięciu płyt, które wtedy wyprzedzały czas. Dla niektórych była zbyt futurystyczna, dla innych zbyt amerykańska. 13 lat później (śmiech) odezwał się do mnie raper z Kalisza, Piotrek (do dziś jeden z członków Bitaminy), że fajnie byłoby coś wspólnie nagrać. Pojechałem w czapeczce nasuniętej na czoło, trochę „gangsta”, nie wiedząc w co się pakuję. Poznałem chłopaka o tak nieprawdopodobnej głębi, że potrafię zrozumieć dwa lata później sens jego metafor. Wkrótce usiedliśmy we dwóch, Amar i ja, w kaliskim studiu, które zorganizował nam właśnie Piotrek. Kimaliśmy wtedy u niego za dnia, a nocą kleiliśmy album „Bitamina – C”. Padła nazwa Bitamina i tak się zaczęło. Piotr oficjalnie stał się częścią Bitaminy dopiero jakiś czas po tej sesji, ale myślę, że i Amar, i ja czujemy i słyszymy jego enigmatyczny odcisk na nas już na tym pierwszym albumie.

Zawodowy aktor i dwóch facetów mieszkających na wsi, którzy zajmują się uprawą ekologicznych warzyw i produkcją serów. Jesteście jak z kosmosu. Przecież to o was mówi się pokolenie milenialsów: nie umie czekać, chce wszystko mieć natychmiast. A tu na mazowieckiej wsi rozgrywa się prawdziwe życie i sztuka.

Mówię w jednym z tekstów: „ja i kumple mamy skrytkę”. Tu życie płynie innym rytmem. Amar uprawia pomidory, ekowarzywa i od niedawna jest początkującym pizzaiolo. W międzyczasie robi bity. Piotrek zamieszkał kilometr dalej i buduje ekodomki. W międzyczasie pisze wiersze. To „Secy za wałem” jest prawdą o życiu, to opowieść o ciężkiej pracy. A muzyka jest pasją i wielką miłością. Ja się w ogóle nie utożsamiam z żadnymi etykietami: boomersi, milenialsi. To, co nas kształtuje, to nie rok urodzenia, ale środowisko, w którym wzrastamy: dom rodzinny, dzielnica, sąsiedzi. Dopóki chcemy siadać ze sobą do stołu i rozmawiać, jest dobrze. Gorzej, gdy coraz częściej żyjemy w społecznych bańkach, nie dopuszczamy do siebie żadnego dyskursu. Śpiewam o tym słodko-gorzko w utworze „Je suis Polonais”. Za każdym razem, gdy to śpiewam na koncertach, szklą mi się oczy, czasem odwracam się do chłopaków, bo mnie zatyka. Oni muszą dokończyć. Bo mało jest piękniejszych rzeczy niż wspólnota ludzi różnych kultur, niż bycie sobie braćmi i siostrami. Dlatego tak trudno pogodzić mi się z tym, co dzieje się w niektórych częściach Polski albo np. we wschodnich landach w Niemczech. Resentymenty, brak tolerancji wobec innych, wrogość. Czasem myślę: ale o co tu chodzi, my to wszystko już mieliśmy! Dlaczego się cofamy? Dlaczego tracimy to, co już dawno wywalczyli nasi rodzice, nasze matki i babki?

W marcu 2020 rodzi ci się syn. Dzięki niemu łatwiej znieść ci było pandemię?

Dla mnie czas pierwszego lockdownu w ogóle nie był trudny pod kątem pandemii, bo zajmowaliśmy się małym 24 h na dobę. To było trudne! To jest ciężka fizyczna praca i tylko o tym z Agatą wtedy myśleliśmy. Żeby nie był głodny, miał sucho i był kochany. Jak ważną częścią naszych albumów oraz mojego życia są dla mnie moi przyjaciele, niech świadczą imiona mojego synka. Amar Franciszek Adam. Imiona moich najbliższych przyjaciół. Amar poszedł na pierwszy front, bo to jedno zestawienie z nazwiskiem nie wypluwało żadnej odpowiedzi w internecie. Unikat. Drugie w kolejce było losowane. (śmiech) Jestem wdzięczny mojej żonie, że wpadła na taki pomysł. Wiedziała, jak chłopcy wiele dla mnie znaczą. Poznałem się z Agi, kiedy Bitamina była jeszcze przed pierwszym koncertem. Ona zna całą tę historię od kuchni. Widziała, jak nasz pomysł rośnie w silę i materializuje się na naszych oczach. Najpopularniejszy utwór Bitaminy to „DOM”, niedawno polecił go w swojej piosence Dawid Podsiadło.

„Zbuduję ci dom, będziesz miała schron, taki szałas na hałas, i zasadzę brzozę tuż za rogiem, żebyś latem miała cień, zawiozę do szkoły każde z naszych 25 dzieci i mowy nie ma, żebyś miała wstać”. Śpiewasz to na koncertach, a z tobą tłum młodych ludzi. To dla Agi budujesz ten schron na hałas?

 

Jesteśmy sobie tymi szałasami dla siebie wzajemnie. Moja żona jest pół Niemką, pół Sycylijką. Poznała nas moja siostra. Agi jest jej przyjaciółką. Marta długo trzymała Agi i mnie z dala od siebie. Chroniła nas przed poprzednimi wersjami Agi i Mateusza. Jak już oboje się wyszaleliśmy, to siostra dała błogosławieństwo. (śmiech) Agi jest inspirująca, śmieszna, inteligentna i niesłychanie ciepła. Kumamy się. Trafiłem na osobę, której ufam i z którą mam przelot. Łączy nas głęboka więź, której nie chcę stracić. Za żadne pieniądze lub inne diabelskie wynalazki. (śmiech) 

 

Cały wywiad z Vito Bambino ukazał się w magazynie PANI 9/21. 

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 09/2021
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również