Ciągle się śmiał, nieustannie coś opowiadał. Ale to nigdy nie było błahe. Poeta i malarz Jan Wołek wspomina przyjaciela, wielkiego aktora Wojciecha Pszoniaka.
Jan Wołek: Sporo. Ale wśród nich jest obrazek, w którym Wojtek nie wystąpił w głównej roli, ale w jednej z trzech głównych, jak w „Ziemi obiecanej”. Otóż podczas festiwalu filmowego w Kazimierzu, 20 lat temu z okładem, zaszczyciło mnie wizytą trzech wielkich polskiej kultury: Wojtek, Daniel Olbrychski i Waldek Dąbrowski (obecnie dyrektor Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie – red.). Stanęli pod drzwiami na podwórzu: poważni, godni i zasłużeni, a ja dostałem czkawki ze śmiechu. Każdy bowiem trzymał na zgiętym przedramieniu pieseczka z kokardką – yorkshire terriera. Ta powaga, te ich zasługi i te maleńkie szczurołapy w kokardkach… Nie zdziwiłoby mnie, gdyby padło: „Czy tu odbywa się wystawa yorków?”. Na pytanie, czemu się śmieję, mogłem odpowiedzieć tylko: „Panowie, czy wy siebie widzicie?”. Ale teraz wiem na pewno, że prawdziwi faceci wcale nie muszą przedkładać śledzia nad słodycze.
Wojtek był ode mnie starszy. Można uznać, że znacząco, bo o 12 lat. Chociaż w zawodach artystycznych w pewnej chwili to przestaje mieć znaczenie. Oczywiście znałem dokonania aktorskie Wojtka, ale tak naprawdę poznaliśmy się w latach 70., w Kabarecie pod Egidą, gdzie razem pracowaliśmy. To były dobre, jeśli nie najlepsze czasy Egidy: Wojtek, Danusia Rinn, Krysia Sienkiewicz, Janek Stanisławski, Kazimierz Kaczor, Piotr Fronczewski… To właśnie on tworzył z Wojtkiem zupełnie nieprawdopodobny duet. Wystarczy przypomnieć słynny skecz o gruzińskim studencie Awasie Goridze. Potem, po latach, wyśmienicie zagrali w duecie w sztuce o aktorach „Skarpetki, opus 124”.
W tych ponurych czasach ta malutka scenka i nasze spotkania były jak wyspa wolności – cokolwiek by o tym myśleć – a w każdym razie inności. Takie miejsce, w którym nagle rzeczywistość dostawała koloru i światła. Jedną z postaci, która najbardziej rozświetlała to miejsce, był Wojtek. Bo aktorzy poza swoimi rolami bywają różni. Mogą być nawet przerażająco nudni i nijacy. Czekają na moment, kiedy będą mogli się oblec w ciekawą osobowość swojego bohatera. Wojtek stanowił kompletne tego zaprzeczenie. Był jak latarnia morska – cały czas w ruchu. Ciągle się śmiał, nieustannie coś opowiadał. Ale to nigdy nie było błahe. Powiedziałbym, że zachowywał się tak, jakby jego najważniejszym życiowym zadaniem było poprawianie świata. Robił to, nie tylko radując najbliższych opowiadaniami i żartami, ale także angażując się w przeróżne sprawy społeczne. Jeszcze nie tak dawno uczestniczyliśmy obaj, w grupie setek osób, w kampanii społecznej zachęcającej do głosowania pod hasłem „Nie świruj, idź na wybory”.
Bo różni ludzie, którzy w ogóle nie poczuli istoty tego przedsięwzięcia, zaczęli się czepiać formy. Uznali, że nie jest w porządku wobec osób niesprawnych intelektualnie. Akurat mnie, który miałem do czynienia z tego typu problemami w rodzinie, to rozśmieszyło. Ale najbardziej przeżywał ataki Wojtek, ku któremu skierowano pretensje. Zapominając, że on – jeden z najwybitniejszych polskich aktorów – posiada szczególne emploi, balansujące czasem na granicy cyrku, który zresztą uwielbiał.
Był facetem, który wyciągał z życia to, co jest naprawdę piękne.
Nie rozumiałem tej jego miłości. Aż pewnego dnia poszedłem w Miami na przedstawienie Cirque du Soleil, które mnie tak nieprawdopodobnie poruszyło, że przestałem się dziwić. Wojtek nawet namawiał mnie na napisanie śpiewogry na temat cyrku. Twierdził, że chciałby zagrać w takiej opowieści. Kiedy został zaatakowany za udział w kampanii społecznej, niezwykle to przeżywał. Zabrałem publicznie głos w tej sprawie – dziwiłem się tej interpretacji, szczególnie w przededniu wyborów, które miały być znaczące. Wojtek dzwonił do mnie wtedy ze szpitala – miał kłopoty z sercem. Niewykluczone, że ta sytuacja dołożyła się do jego ówczesnego stanu zdrowia. Ponieważ był to człowiek o nieprawdopodobnej wręcz wrażliwości. Chociaż na przeróżne sposoby starał się ją tuszować. Choćby osobliwą formą komunikacji ze swoją cudowną żoną.
Odgrywali przezabawne role. On – patriarchy, obersamca, który prześmiewa wszystko, co Basia robi. Natomiast ona – mądra kobieta, pani psychoterapeutka, cały czas się serdecznie śmieje z tych jego popisów. Tak jakby chciała powiedzieć: „A baw się, chłopaku, baw. Ja swoje wiem”. Co dla ludzi, którzy nie byli wtajemniczeni w charakter tych gier, tak jak bliscy znajomi, mogło być momentami dziwne. A tymczasem to była jedna wielka zabawa, w którą na dodatek Wojtek nas wciągał. Potrafiliśmy się tak rozśmieszać nawzajem cały wieczór, oczywiście nie przekraczając pewnej granicy. Nasze żony z wyrozumiałością pozwalały nam odgrywać macho. Wojtek mawiał do Basi „Lalka…”. I czuło się ich ogromne przywiązanie do siebie. Na takie zabawy mogą sobie pozwolić tylko ludzie, którzy się bardzo kochają i szanują.
Zawsze mnie wzruszali. Kiedyś zadzwoniłem do Wojtka i usłyszałem w słuchawce: „Jasiu, przepraszam, zadzwonię, jak dojedziemy. Nie mogę teraz rozmawiać, bo Basia prowadzi”. Z tego, co pamiętam, poznała ich ze sobą Danusia Rinn. Czas pokazał, że było to – że tak powiem – stręczenie zasadne. Nie mają dzieci, ale zapewne na przeszkodzie stanęła ogromna kariera, która stała się udziałem Wojtka – te ponad 100 filmów, niezliczone spektakle – przy jednoczesnym uprawianiu zawodu przez Basię i ciągłej tułaczce. Ale jakkolwiek by to zabrzmiało, zawsze potrafili przelać swoją miłość na siebie i na innych. Ostatnio, kiedy wybierali się do nas, Wojtek zadzwonił i pyta: „Jasiu, czy możemy przyjść do ciebie z pieskiem? Nie mogę go zostawić samego, bo to niemowlę”. I przyszli z czymś takim maluteńkim, co trzymał cały czas za pazuchą i w co się nieustannie wpatrywał.
Co najbardziej go interesowało?
Wszystko. Chciałbym przypomnieć, że zanim został aktorem był także skrzypkiem, klarnecistą i oboistą, a w czasach gliwickich, gdzie trafił z rodzicami po wyjeździe ze Lwowa, grał w orkiestrach wojskowych i latał szybowcami. Był we wszystkim oryginalny: miał własny sposób bycia i ubierania się, czasem na granicy dowcipu i prowokacji. Kiedyś umówiliśmy się w knajpie w trzy pary: Wojtek z Basią, Andrzej i Monika Mleczkowie oraz moja Magda i ja. Wojtek uznał, że trzech łysych przy jednych stole może zmylić kelnerów, przyniósł więc ze sobą peruki. Sam miał na głowie czapkę z daszkiem, taki wstępny amerykański rondelek, całą nabijaną lusterkami. Jak te kule z dyskoteki. W eleganckiej knajpie siedzieliśmy z poważnymi minami w perukach, a Wojtek z tymi lusterkami.
Nie popadał w ponurą powagę, że oto jest przewodnikiem swojego pokolenia i ma misję. Wszystko miał intensywnie przemyślane, ale zawsze mówił tylko o swoim osobistym doświadczeniu i nie narzucał swojej analizy.
Lubił otaczać się ładnymi przedmiotami?
Wspólnie z żoną Basią kolekcjonowali obrazy, rzeźby, bibeloty. To było przejmujące, że w tym szarym świecie, umieli stworzyć sobie miejsce do życia zupełnie nie pasujące do tego na zewnątrz. Jak pierwszy raz oprowadzał mnie po ich domu, byłem zachwycony tym, że wszystko jak wszystko jest świetnie wykonane i doskonale przemyślane. A on z dumą opowiadał o meblach i przedmiotach. Znał ich historie i tajemnice. Nie miałem wątpliwości, że mam do czynienia z autorem zadowolonym ze swojego dzieła. Wykorzystywał takie chwile, żeby dzielić się swoim talentem aktorskim, a jak wiadomo, jeśli dostałby takie zadanie, zagrałby nawet wiadro. Kiedyś podczas wizyty u niego przypadkowo wzrok mój poleciał ku jakiejś dziwnej, szklanej lampie (prawdopodobnie Murano), która wisiała mi nad głową. Wojtek złapał mnie na tym spojrzeniu i zaraz zaczął odtwarzać historię tego, jak stali się z Basią właścicielami tej horrendalnie drogiej lampy. Z detalami odegrał to, jak sprzedawca najpierw całkowicie ich omotał i osaczył, a potem ze swobodą i cynizmem wcisnął im tę lampę. Wojtek zrobił z tego piękny, półgodzinny spektakl, podczas którego nie przestawaliśmy się śmiać. A on był zachwycony, że udało mu się nas wciągnąć w tę fantastyczną awanturę.
Wszystko było dla niego okazją do żartu?
Mimo że tak cudownie lubił przekraczać granice śmieszności, mogłoby się zdawać się, że swój zawód również traktuje z taką lekkością komedianta. Ale to nieprawda. Aktorstwo było dla niego sprawą najpoważniejszą. Często zastanawiał się nad swoją rolą i funkcją aktora w świecie w ogóle. Tworzył różne teorie, których był orędownikiem, obrońcą i które starał się wpoić swoim studentom. Ale jednocześnie nigdy nie tracił niesamowitego dystansu do siebie. Na tym między innymi polegała jego wielkość i bogactwo jego osobowości. Nie popadał w ponurą powagę, że oto jest przewodnikiem swojego pokolenia i ma misję. Wszystko miał intensywnie przemyślane, ale zawsze mówił tylko o swoim osobistym doświadczeniu i nie narzucał swojej analizy. Mówił o niej, kiedy był pytany, a kiedy nie był, po prostu grał swoje role na scenie i w życiu. Co też stanowiło znamię wielkości, ponieważ prawdziwa wielkość nie potrzebuje komentarza i nie musi się bronić. Niech dobrze mówią o nas inni, a nie my sami.
Wojciech Pszoniak (1942–2020) Aktor teatralny i filmowy, reżyser, pedagog. Urodził się we Lwowie, wychował w Gliwicach (gdzie zaprzyjaźnił się z Tadeuszem Różewiczem), szkołę teatralną ukończył w Krakowie. Międzynarodową sławę przyniosła mu rola w „Ziemi obiecanej” Andrzeja Wajdy (1974). Jego role, np. w filmach „Danton” i „Korczak” Wajdy czy „Diabeł” Żuławskiego, nigdy nie pozostawiały obojętnym. Występował na scenach teatrów: Starego w Krakowie, Narodowego i Powszechnego w Warszawie, a także w teatrach francuskich i angielskich. Przez lata mieszkał w Paryżu. Po powrocie do Polski mieszkał z żoną Barbarą w Warszawie.