Wywiad

Mela Koteluk: "Stałam się swoją przyjaciółką, a nie trenerką personalną"

Mela Koteluk: Stałam się swoją przyjaciółką, a nie trenerką personalną
Mela Koteluk podczas jubileuszu z okazji 35. urodzin Twojego Stylu
Fot. Agencja AKPA

Aż siedem lat czekaliśmy na kolejną, autorską płytę Meli Koteluk. Dlaczego tak długo? Co się wydarzyło w jej życiu? Rozmawiamy z artystką także o tym, jak ważna jest dla niej rodzina.

 

Mela Koteluk: "Trzeba szukać oparcia w sobie"

PANI: Płyta „Harmonia” ukazała się po siedmiu latach od twojej ostatniej, autorskiej płyty. Dlaczego musieliśmy czekać tak długo?

MELA KOTELUK: Bo ja straciłam poczucie czasu. W 2020 roku wychodzi „Astronomia poety. Baczyński” z Kwadrofonikiem, 2021, 2022 to były mega ciężkie lata dla kultury. Bo lockdowny, bo brak koncertów, odwrócony porządek. Dopiero na początku 2023 roku rozpoczęłam pracę nad płytą. Dwa lata temu poczułam, że mam już w sobie tyle mocy, by coś stworzyć, a przede wszystkim wyeksponować to. Wcześniej podróżowałam, żyłam, czytałam. Kiedy byłam już gotowa na nową płytę, poczułam świeżość, brak rutyny, entuzjazm, jak gdybym wydawała debiutancki album. Świat jest coraz bardziej zwariowany i nieprzewidywalny i zwłaszcza teraz warto budować w nim swoją wewnętrzną bazę bezpieczeństwa. Trzeba szukać harmonii na własnym podwórku, balansując w tym chaosie. Szukać oparcia w sobie, to jest coś, w co warto inwestować. I oczywiście w relacje z innymi. O tym jest moja najnowsza płyta – o komunikacji i łączeniu się z innymi ludźmi w obliczu tego, co wymaga wspólnego działania.

„Za każdą kobietą stoi sznurek kobiet”, twierdzą psychologowie. Kto był w twoim sznurku i jaki komunikat o kobiecości przekazały ci ważne w twoim życiu kobiety?

To jest ciekawe pytanie, które ja zaczęłam sobie stawiać długo po trzydziestce. Jak wyglądał mój system rodzinny, kto był szczególnie ważny, kto mnie ukształtował. Odpowiedź na to pytanie była o tyle ważna, by uświadomić sobie, jakimi przekazami byłam karmiona i jak to się ma do mojego obecnego życia. Ja przede wszystkim dostałam od moich kobiet w rodzinie bardzo dużo miłości. To niby jest oczywiste, ale my często o tym zapominamy, a to miłość albo jej brak determinują nasze życie.

Miłość to troska, uwaga, uważność na drugiego człowieka.

Tak i jeszcze umiejętność wybaczenia sobie błędów, obdarzania siebie nawzajem morzem wyrozumiałości. I mówię to z pełnym przekonaniem, bo czasem wydaje mi się, że to jest deficytowa wartość. W kręgu ludzi, którymi się teraz otaczam towarzysko, też staram się budować relację opartą na wzajemnej trosce, wyrozumiałości, interesuje mnie coś więcej niż powierzchowność. Dobrze jest mieć wokół siebie osoby, które pomagają ci się rozwijać, stawać się kimś lepszym i robią to właśnie z miejsca miłości.

Mela Koteluk o rodzinie

Wyrozumiałość i troskę wyniosłaś z domu? To był dom silnych kobiet?

Tak, moja babcia Eleonora jest silną osobowością. Zawsze kładła nacisk na niezależność, żeby mieć swoje własne finanse, żeby nie uzależniać się od innych ludzi. Co nie jest do końca możliwe, bo nie jesteśmy wolnymi strzelcami i zawsze istniejemy w jakichś zależnościach. Ale chodzi o to, żeby być samodzielnym. Jest takie powiedzenie, które ja bardzo lubię, i ono się odnosi też do tego, o czym mówię: „z pustego nie nalejesz”. I moja babcia jest taką osobą, która ma swoje zasoby, ma taką niesamowitą matczyną energię. Moja mama urodziła mnie bardzo młodo – miała 17 lat.

Wielopokoleniowe wychowanie zaprocentowało w twoim przypadku? Miałaś przez to większe poczucie własnej wartości i wiarę w siebie?

Ostatnio rozmawiałam o tym z Bartoszem (Bartosz Nalazek, partner Meli – przyp. red.), że poza tym, że masz świadomość tego, że przynależysz do rodziny, masz jakąś swoją centralę złożoną z bliskich i ważnych dla ciebie ludzi, to jeszcze warto sobie zadać pytanie, co ja wnoszę do tej rodziny i jak ją kształtuję. To jest dobrze wymyślone przez naturę, że rodzą się młodzi, którzy stają się nauczycielami i determinują starsze osoby do rozwoju.

Często podkreślasz swój bardzo dobry kontakt z tatą.

Tak, tata to urodzony sportowiec, wielki fan Queenów i Freddiego Mercury’ego. Marzył, żeby nasza cała trójka chodziła do klas sportowych. A ja zamiast sportu wolałam siedzieć zanurzona w tomikach poezji. Jeździłam do Zielonej Góry PKS-em z Sulechowa i godzinami prze - glądałam książki, tomiki poezji. Mój tata jest entuzjastą życia i na świat patrzy przez różowe okulary. Jego życiowe motto brzmi: „wszystko będzie dobrze”. Tata budzi się rano z werwą i ma już plan, co będzie robił, gdzie pojedzie, co zrobi. Wspomnienie z domu rodzinnego. Budzę się rano, muzyka gra na dole na ful. Tata już był pobiegać. Zrobione śniadanie. Człowiek pełen energii. Powtarzał: „Słuchaj, zawsze masz wybór. Możesz popaść w marazm i dołować się wszystkim, co jest dołujące. Albo wygenerujesz z siebie tyle energii, żeby mieć moc do przedzierania się dalej przez życie”.

A mama?

Mama z kolei to artystyczna dusza. Ma własną kwiaciarnię, układa ikebany, piękne bukiety. Ma niezwykły zmysł kompozycji i wyczucie proporcji.

 

Kariera Meli Koteluk

Miałaś 15 lat, kiedy wyjechałaś do liceum w Zielonej Górze, a po dwóch latach byłaś już w Warszawie.

W Zielonej Górze była bardzo ciekawa szkoła eksperymentalna, liberalna, która mnie zainteresowała, V LO im. Krzysztofa Kieślowskiego. Mądre zasady, świetna kadra: języka polskiego uczyła mnie np. pani Krystyna Kotarska, fantastyczna polonistka, prywatnie mama Radka Kotarskiego. Zawsze miałam szczęście do polonistek, to one mnie kierowały na literaturę. W pewnym momencie w moim życiu pojawiła się muzyka i piosenkopisarstwo oraz perspektywa, bym wyjechała do Warszawy kształcić się muzycznie. Absolutnym przypadkiem trafiłam na warsztaty wokalne w Nowogardzie prowadzone przez Elżbietę Zapendowską i Andrzeja Głowackiego. Dostałam się tam rzutem na taśmę, nagranie wysłałam w ostatniej chwili. Poznałam tam wiele ciekawych wokalistek i wokalistów, którzy są dziś znani szerokiej publiczności, w tamtym czasie wszyscy byliśmy dzieciakami. Powoli zaczął kiełkować pomysł przeprowadzki do Warszawy, któremu wtórowała Ela Zapendowska – ona miała wielki wpływ na tę decyzję. Miałam 17 lat .

Rodzice od razu powiedzieli: tak?

Ja byłam niezwykle ogarnięta jak na swój wiek, wręcz nadodpowiedzialna, rodzice mi ufali. Wiesz, byłam najstarsza z rodzeństwa. Wiedzieli, że gdy nie będzie mi w tej Warszawie dobrze, to im to zasygnalizuję i wrócę. Ale przyznam ci się do czegoś. Ja do dziś podziwiam moich rodziców, że oni dali mi taką przestrzeń, by wyfrunąć z tego bezpiecznego gniazda. Oni raczej to wszystko dobrze koordynowali, nadzorowali, ale tak, bym tego nie wiedziała.

Wyjeżdżasz do Warszawy. Gdzie mieszkasz?

W wynajętym na Powiślu mieszkaniu z dwiema koleżankami. Logopedką, która jest o 12 lat starsza i pracuje w Teatrze Roma, ale też studiuje jeszcze w Warszawie. Druga moja współlokatorka to etnolożka, tak jak ja pochodząca z województwa lubuskiego. To były rozsądne, ambitne dziewczyny nastawione na kształcenie się. Wpadłam w dobre towarzystwo. Poszłam do normalnego liceum z klasami o profilu muzycznym, na lekcje śpiewu chodziłam dodatkowo.

Warszawa okazuje się wtedy tylko przystankiem.

Tak. Zdaję maturę i wpadam na genialny pomysł, by za ostatnie pieniądze autokarem wyjechać do Londynu na dwa tygodnie. Jest 2004 rok, Polska wchodzi do Unii Europejskiej. Mój tata wiedział, co się święci, i chyba czuł, że zostanę tam dłużej. Miał dobrą intuicję. Nie pamiętam tego, ale ponoć od dziecka chciałam zamieszkać w kraju, w którym mówi się po angielsku.

Czyli trochę sobie wymarzyłaś ten Londyn?

Ale wyjeżdżając, nie pamiętam o tym marzeniu. Zamieszkałam w Londynie i to był piękny czas w moim życiu. Układałam sobie wszystko w głowie, w swoim tempie. Dobrze poczuć siebie w oderwaniu od wszelkich pępowin. Pracowałam w restauracji w okolicach Waterloo, wszystkie zarobione pieniądze wydawałam albo na płyty, albo na koncerty czy spektakle teatralne, a po 3,5 roku wróciłam do Polski i założyłam zespół. Czyli to gdzieś mi się po drodze wyklarowało.

W jednym z wywiadów powiedziałaś: „Kiedyś potrzebowałam wielkich gestów, wielkich emocji”. Ten Londyn to był wielki gest?

Londyn może nie, ale pamiętam swoje samotne wyprawy do Azji i to były takie moje manifesty dla samej siebie. Potrzebowałam się sprawdzić w podróży solo. I to były długie podróże. Najdłuższa trwała dwa miesiące. Podróże z plecakiem. To też było ważne na jakimś tam etapie mojego życia. Myślę sobie, że teraz nie potrzebuję już robić tak zamaszystych gestów. Wraz z upływającym czasem czytam świat na wyższych poziomach subtelności i nie potrzebuję nic udowadniać. Kiedyś miałam ten świat napisany caps lockiem. A teraz jakoś ta czcionka świata się zmieniła w coś bardziej delikatnego. Niemniej podróże karmią mnie do dzisiaj. I że mam teraz może nie mniejszy głód eksploracji świata, ale wszystko jest dla mnie bardziej zniuansowane. Podróże świetnie kalibrują skalę zjawisk. Co to jest bogactwo, co to jest bieda. To jest namacalne, realne doświadczenie, którego nikt ci nie odbierze. To jest ważne, by zrozumieć, że świat jest różnorodny, ale i jest pełen podobnych do siebie ludzi. Że marzymy o tym samym, pragniemy tego samego, tylko żyjemy w różnych szerokościach geograficznych i mamy odmienne warunki do życia.

Wracasz z Londynu i zatrudniasz się w małej wytwórni muzycznej Kartel Music. Jeden z twoich znajomych, producent muzyczny, powiedział mi, że weszłaś do polskiego show-biznesu w pełni przygotowana. Mnóstwo wiedziałaś o tym świecie.

Nie pamiętam dokładnie, jak to się stało, że poznałam Tony’ego Duckwortha. Anglika, związanego z branżą muzyczną od zawsze. Tony był później dyrektorem generalnym wytwórni Pias na Polskę i Europę Wschodnią, a wówczas prowadził swoją własną firmę i zaczęłam u niego pracować. To było bardzo minimalistyczne, piękne, totalnie ekscentryczne biuro. Było nas czworo, na czele z trzynożnym labradorem, Luigim. Dzięki tamtej pracy dostałam swoją pierwszą złotą płytę za… dystrybucję płyty The Prodigy „Invaders Must Die”. To z pewnością była ciekawa szkoła zobaczyć, jak działa branża muzyczna, choć ten świat w 2010 roku był mały, inne czasy.

 

 

Pierwsza płyta Meli Koteluk "Spadochron"

W 2012 wydajesz pierwszą płytę, „Spadochron”, i to jest absolutny sukces.

Tak, ale zanim nagrałam płytę, miałam wymagający, przejściowy czas, bo odeszłam z pracy i zaczęłam zajmować się tylko muzyką. Jestem z zespołem, nagrywamy, zmieniamy, próbujemy. Nie zarabiam, przez rok żyję z oszczędności i śpiewania setów coverów w pubie Lolek na warszawskim Polu Mokotowskim. W studiu RecPublica w województwie lubuskim nagrywamy cały materiał na płytę „Spadochron” w dwa albo trzy dni. A ja jestem fizycznie przygotowana do zagrania koncertu, bo mam wprawę po śpiewaniu długich setów w pubie. Wydajemy płytę, wyjeżdżam na wakacje w rumuńskie Karpaty. Gdy wracam, okazuje się, że jest jakieś niesamowite zamieszanie wokół płyty, a my ruszamy w długą trasę koncertową po Polsce. Na początku nic na tym nie zarabiamy, jako zespół zainwestowaliśmy swoją energię i to potem zaowocowało innymi koncertami, występami na festiwalach muzycznych.

Byłaś gotowa na sukces? Za „Spadochron” dostajesz dwa Fryderyki, dziennikarze odmieniają twoje nazwisko przez wszystkie przypadki. Spijałaś śmietankę czy uruchomił ci się syndrom oszustki: „inni są lepsi, nie zasługuję”.

Jeszcze niedawno przepływały mi przez głowę myśli w tonie „czy ja na to zasługuję” . Przy płycie „Spadochron” byłam  nieświadoma do końca tego, co się dzieje, i chyba nie do końca rozumiałam, że to sukces. Ale działo się bardzo wiele i to, co potrzebowałam zrobić w pierwszej kolejności, to znaleźć czas i moc na nagranie drugiej płyty. To był dość trudny moment, bo non stop koncertowaliśmy, a nie miałam takiej mądrości czy takiego mentora przy sobie, który by mi powiedział: „Słuchaj, teraz musisz się zregenerować. Jak odpoczniesz, to wtedy dopiero zabieraj się do kolejnej płyty”. Tak nie było. Byłam na wysokich obrotach i na tej energii powstała płyta „Migracje” z przebojami „Żurawie origami” czy „Fastrygi”. Widocznie wszystko to było potrzebne na dalszy etap drogi. Dorzuciliśmy jeszcze do ogniska trochę drewna i pojechaliśmy dalej w trasę. To były bardzo ciekawe lata. A syndrom oszusta dopada chyba wielu kreatywnych ludzi, tak wynika z rozmów z twórcami. Czy ja jeszcze umiem napisać tekst, skomponować muzykę, zagrać koncert, nakręcić film? Rozwój osobisty jest ważny, ale i pewna doza szczęścia. Jest mnóstwo zdolnych ludzi, ale nie wszyscy się przebijają.

Cytat z kolejnego wywiadu z tobą: „Kiedyś byłam pryncypialna i sztywna w działaniu”. Na czym polegała ta pryncypialność? Bo z tego, co od ciebie słyszę, wynika, że miałaś sto pomysłów na minutę. A to warszawskie liceum, a to Londyn, a to zatrudniasz się w filmie fonograficznej…

Jestem upartą osobą, kierującą się określonym systemem wartości. Czasami trudno było mi przyjąć do wiadomości, kiedy słyszałam: „To szlak pełen skał, po prostu poobijasz się”. Czasami za późno się orientowałam, że to nie jest dla mnie, ale możesz być oczytany we wszystkie strony, a i tak najważniejsze jest doświadczać życia na własnej skórze i o tym jest młodość. Z mojej osobistej drogi wynika prawda, że wszystko, co sztywne, łatwo się łamie. I że wielką umiejętnością czy zasobem jest zachowanie elastyczności. Nie tracąc siebie.

Cztery klipy z płyty „Harmonia” filmował twój partner Bartosz Nalazek, świetny operator filmowy. Jak się pracuje z życiowym partnerem? Dwoje artystów, dwa inne światy. Musiałaś pójść na kompromis?

Tak, Bartosz jest doświadczonym filmowcem i strona wizualna to jego działka. Jest między nami zaufanie, ale i w tych ramach można ze sobą dyskutować, negocjować i starać się o lepsze pomysły. Lubię uczestniczyć w całym procesie wymyślania, jaki przekaz ma płynąć z klipów. Wiele uczę się od Bartka i jego metody pracy są inspirujące, jest w tym sporo intuicji. To Bartek zachęcił mnie do współpracy ze świetną choreografką Agą Konopką. Uruchomiłam się na tym odcinku artystycznej drogi i była to dla mnie frajda.

Mela Koteluk: "Przez lata maskowałam tę kobiecość, chroniąc ją"

Wróćmy do początku naszej rozmowy. Kiedy zaczynałaś 12–13 lat temu, świat show-biznesu był totalnie zdominowany przez mężczyzn. Miałaś męski skład swojego zespołu, na czele wytwórni do dzisiaj stoją głównie faceci. Ty przyszłaś z „kobiecego świata zaopiekowania i miłości”, ale jak powiedziałaś w jednym z wywiadów, kobietom musiałaś zaufać i znaleźć z nimi nić porozumienia.

Fakt, wciąż dominują męskie składy, ale branża muzyczna to kobiety. Powiem otwarcie, że nigdy nie miałam potrzeby, by podkreślać dysproporcje między tym, co kobiece i co męskie, bo wydawało mi się, że to szkodzi kobietom i jeszcze powiększa przepaść. Kobiety w zdominowanym przez mężczyzn świecie potrzebują łączyć się ze sobą coraz bardziej i to jest klucz. Miałam siostrę, mamę, babcię, którym mogłam powiedzieć wiele, ale w kobiecych gronach koleżanek czy znajomych czułam się często jak osoba nosząca spodnie. Relacje z kobietami ułożyłam sobie tak naprawdę po trzydziestce i czuję, że miało to bezpośredni związek z moim własnym dojrzewaniem jako kobiety. Okazało się, że przez lata maskowałam tę kobiecość, chroniąc ją, bo bałam się, że ta moja wrażliwość może być jakoś zdeptana. A przecież dokładnie z tego punktu wrażliwości płynie moja muzyka. Wyraźny kontakt z tym, co kobiece i otwierające, poczułam na warsztatach freedivingowych, które organizowała dla kobiet psycholożka Marta Niedźwiecka. Zejść pod wodę bez butli było dla wielu z nas ważnym doświadczeniem. Był to niesamowity czas spędzony z zupełnie obcymi kobietami, czas głębokich rozmów i odnajdywania zapomnianych kawałków siebie. Bardzo wzmacniające doświadczenie, u podstaw którego leżały życzliwość i zaufanie. To, na czym moim zdaniem, warto się koncentrować, to budowanie przyjaźni między sobą.

Marta Niedźwiecka mówi: „Najpierw jesteś sama dla siebie, a dopiero potem jesteś dla innych, dla świata”. Kiedy to zrozumiałaś?

Trzeba po prostu o siebie dbać, cokolwiek to znaczy. Nie ma na to uniwersalnej recepty. Ja mam taką metodę, żeby co jakiś czas, ale regularnie, sprawdzać, czy mam się OK. Służy mi do tego medytacja, czyli sprawdzam siebie przez skanowanie ciała: gdzie jestem, czy mam kontakt z bazą. To mi daje moc i oparcie w samej sobie. Stałam się swoją przyjaciółką, a nie trenerką personalną, którą byłam dla siebie przez długie lata. Patrzyłam na siebie cały czas krytycznie, wyznaczałam limity książek do przeczytania, zadań do wykonania. Pamiętam jeden z koncertów i kolegę z zespołu, który przyszedł w koszulce „Wystarczająco dobry”, i było to jak olśnienie. Owszem, przy moim łóżku piętrzy się wieża hańby, czyli książek, których nie nadążam czytać. (śmiech) „Orbita” Samanthy Harvey, „Sycylijskie lwy” Stefanii Auci, dzienniki Susan Sontag. Jest też „Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię” Andrew Smitha. Czytam naprzemiennie, po 5-6 stron dziennie. I to jest OK.

Kim jest Mela Koteluk?

Mela Koteluk - czyli Malwina Koteluk, rocznik 1985. Wokalistka, autorka tekstów i kompozytorka, laureatka Fryderyków oraz wielu prestiżowych nagród. Zadebiutowała w 2012 roku świetnie przyjętym albumem „Spadochron”. Drugi album, „Migracje”, wydany w 2014 r., ugruntował pozycję wokalistki, osiągając status podwójnej platynowej płyty i powtarzając tym samym sukces jej debiutanckiego krążka. W 2018 r. ukazała się trzecia płyta artystki, „Migawka”, która pokryła się złotem. Wydawnictwo z 2020 roku to album „Astronomia poety. Baczyński”, który powstał we współpracy z zespołem Kwadrofonik. W marcu 2025 ukazała się jej czwarta autorska płyta „Harmonia”.

 

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 06/2025
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również