Wywiad

Łukasz Simlat: "Tęsknię za prostym, analogowym światem"

Łukasz Simlat: "Tęsknię za prostym, analogowym światem"
Fot. Akpa

Łukasz Simlat mógł być górnikiem w rodzinnym Sosnowcu, a został aktorem. Chadza swoimi ścieżkami. Mówi: "Życie jest tylko chwilą, warto korzystać z niego świadomie". Z rozmysłem używa słów "chcę" i "nie chcę". Odważnie mówi, co myśli, i uczy się tego, że zamiast zatracać się w kolejnych postaciach, trzeba czasem usiąść na ławce, poobserwować ludzi, dotknąć konkretu, zmienić rytm.

Chłopak z Sosnowca, który nigdy nie pokochał rytmu wielkiego miasta, szumu show-biznesu. Spędził 26 lat w Warszawie, zapracował na opinię wybitnego aktora i pracoholika, ale przyznaje, że chce zmienić perspektywę: "Łapię się na tym, że brak mi czasu na własne przemyślenia, dojście do ładu ze sobą, bo ciągle żyję życiem moich bohaterów". Tęskni za analogowym światem, w którym ludzie rozmawiali, patrząc sobie w oczy. Czuje się zmęczony rytmem stolicy "za szybkim, chaotycznym, rozedrganym". Dlatego wsiada do samochodu i jedzie na Mazury, zatrzymuje się w jakimś miasteczku, siada przy rynku, patrzy przed siebie, łapie kontakt z rzeczywistością. "W dzieciństwie, w Sosnowcu, patrzyłem na zwykłych ludzi. Oni mnie kształtowali" – mówi. Może dlatego jego postacie są autentyczne, wgryzają się w pamięć. Ostatnie filmy: "Sonata", "Rojst ’97", "Broad Peak" i "Śniegu już nigdy nie będzie", to cztery wielkie aktorskie triumfy.

TWÓJ STYL: Łukasz Płonka, ojciec uzdolnionego muzycznie chłopca ze skomplikowaną historią, to prawdziwa postać. Zagrał go pan w Sonacie. Jakie to przeżycie dla aktora poznać w realu swoją postać?

ŁUKASZ SIMLAT: Aż mi się łza zakręciła na myśl o tej przygodzie, zderzeniu światów. Propozycję tej roli dostałem po zdjęciach do filmu Broad Peak, gdzie pierwszy raz zagrałem osobę realną, która na dodatek ten film miała zobaczyć, czyli Krzysztofa Wielickiego. Wspaniałego himalaistę, którego wszyscy znają, wiedzą, jak wygląda, co osiągnął. Łukasz Płonka był kolejnym człowiekiem z krwi i kości, ale nie był osobą medialną. Budując jego postać, nie mogłem skorzystać z materiałów znalezionych w internecie. Powiedziałem do Małgosi Foremniak grającej żonę Łukasza: „Musimy do nich pojechać, inaczej to się nie uda”. I pojechaliśmy do Murzasichla na pięć dni.

Bał się pan tej konfrontacji z prawdziwym światem rodziny, która tyle wycierpiała?

Bałem się. Ale Łukasz i Małgosia Płonkowie przyjęli nas ze świadomością, na co się decydują, bo są ludźmi odważnymi i hardymi. Oni nam się oddali kompletnie, bez udawania, bez ściemy, bez ukrywania nerwicy, która jest pokłosiem tego, że ich życie od ponad 30 lat kręci się wokół syna Grzegorza. Grześ przez 14 lat był uważany za dziecko autystyczne, głęboko upośledzone. Dopiero profesor Skarżyński postawił właściwą diagnozę. Okazało się, że to nie autyzm, tylko silna wada wzroku i słuchu wskutek powikłań porodowych. Przy okazji wyszło na jaw, że Grzesiu ma ogromny talent muzyczny: komponuje, gra na pianinie. Mógłby od początku rozwijać się inaczej, gdyby go prawidłowo zdiagnozowano... Grzegorz dziś pyta: „Dlaczego straciłem 14 lat życia? Dlaczego nie mam pracy, nie mogę się utrzymać?”. Ma świadomość, że rodziców niedługo zabraknie. Zresztą w Łukaszu i Małgosi czasami widziałem małe dzieci przerażone tym, co stanie się z ich synem, gdy ich nie będzie na świecie.

Grzegorz już dziś komponuje, gra na pianinie...

Jego ojciec opowiadał, że całe życie musieli walczyć z systemem, który wydał wyrok na ich syna: z nauczycielami, terapeutami, lekarzami, urzędnikami. Spędzaliśmy ze sobą 24 godziny na dobę, robiąc kawę, jedząc śniadanie, obierając ziemniaki do obiadu... Miałem możliwość oglądania ich życia we wszystkich barwach: od pobudki, umycia się, włożenia przysłowiowej sztucznej szczęki po pójście spać. W nocy wsłuchiwałem się w zegary Łukasza, a było ich w moim pokoju chyba sześć, zsynchronizowanych i biły co pół godziny. Tak uczyliśmy się rodziny Płonków. Mam dla nich ogromny szacunek, że tyle lat dźwigają ten cholernie ciężki krzyż. Kiedy po pięciu dniach wracałem samochodem do domu, czułem taki wewnętrzny dygot, że latały mi ręce. Dostaliśmy z Małgosią wielki pakiet emocji i wiedzy na temat tych ludzi. Zaczęliśmy ich wpuszczać do siebie, szukać punktów stycznych: gdzie ja, Łukasz Simlat, odnajduję w sobie Łukasza Płonkę? Pomyślałem, że odtworzę Łukasza tak, jak go widzę, wyciągając to wszystko, co chciałbym, żeby widzowie w nim pokochali. To był mój ukłon i hołd dla tego człowieka.

Udało się. Ostatnio słychać o panu same zachwyty. Po roli w serialu Rojst ’97 krytycy piszą: "Simlat jest mistrzem! Wynosi kunszt aktorski na światowy poziom".

W Rojście dostałem genialnie napisaną partyturę postaci. Musiałem tylko z aptekarską precyzją wyważyć, jak to grać. Mój bohater to sfrustrowany, zgnębiony przez życie człowiek, w którym iskra już zgasła. Po śledztwie, które spartaczył lata temu i w końcu mu je zabrano, już tylko dryfuje z nurtem, nie zawsze wiedząc gdzie i po co. Taki rodzaj wewnętrznej rezygnacji, pogodzenia z losem. Takich ludzi jak on mijałem jako dziecko w rodzinnym Sosnowcu. Wciąż codziennie w tym kraju mijamy ludzi złamanych, przegranych, którzy egzystują z dnia na dzień. Jedni sami się poddają, inni nie mają alternatywy, możliwości, żeby wyskoczyć ponad swój pułap. To są takie oddane życia. A potem co? Jak pisał Czechow: „I umarli”. Żyli, żyli i umarli. Tyle.

"Być w wyobrażonej postaci, uciekać od siebie – to narkotyk tego zawodu" – mówił Tadeusz Łomnicki.

Narkotykiem jest niewiadoma. Poligon minowy, na który wchodzi się przy każdej roli i nigdy nie wiesz, gdzie postawisz stopę. Czy wyjdziesz z tego na dwóch nogach, czy połamany? Jakie wnioski z tej roboty wyciągniesz dla siebie? A potem stajesz na kolejnym polu i lawirujesz wśród nowych min. Zanurzasz się w kolejne cudze życia, uciekając od siebie i własnych problemów. To jest ta adrenalina. Jerzy Stuhr napisał książkę Choroba sercowa. Pierwszy raz czytałem ją w liceum, drugi w szkole teatralnej. Takie książki powinny być podręcznikami dla adeptów sztuki aktorskiej, bo ten zawód to narkotyk, który uzależnia, powoduje ciągłe rozedrganie, dygot wewnętrzny i lęk, czy telefon zadzwoni, a jak zadzwoni – to jaką przyniesie rolę? Lata temu na planie Lekcji pana Kuki poznałem Augusta Diehla, niemieckiego aktora, który wkrótce miał zagrać w Bękartach wojny u Quentina Tarantino. Zapytałem: „August, ile robisz filmów rocznie?”. „Jeden, więcej nie muszę”. W Berlinie aktor teatru stołecznego jest w stanie utrzymać się z pracy, odłożyć na wakacje i wynająć mieszkanie, bo tam nikt mieszkań nie kupuje. W Polsce aktorzy muszą pracować cały czas, by przeżyć.

Co pana trzyma w pionie, kiedy dochodzi pan do granicy wytrzymałości?

Dom trzyma mnie w pionie, powroty do rodzinnego Sosnowca. Sytuacja w Polsce, festiwal głupoty, którego jesteśmy świadkami, bo ja się tym policzkuję. Mówię głośno to, co myślę. Czasami miałbym ochotę potrząsnąć paroma decydentami, powiedzieć: "Obudźcie się! Patrzcie, co zrobiliście z tym krajem, z tym narodem!". Takie rzeczy mnie pionizują, aczkolwiek patrzę na to z przerażeniem. Poza tym praca, ucieczka na Mazury, nad jeziora, w ciszę. Mam dosyć miasta. Warszawa to nie moja bajka. Po 26 latach, które tu spędziłem, nie mogę znaleźć swojego miejsca. Rytm stolicy jest dla mnie za szybki, za chaotyczny, zbyt rozedrgany. Do szewskiej pasji doprowadza mnie czas, który tracę w korkach. Oboje z żoną przeszliśmy koronawirusa. Po czterech trudnych tygodniach, kiedy schudłem sześć kilogramów, miałem nogi jak z waty, zadychę i stale podwyższoną temperaturę, zaczął nam chorować pies Franuś i w końcu zdechł. Po pół roku zdecydowaliśmy: "Bierzemy psa". Z zaskoczeniem odkryłem, jak dużo psów zostało kupionych czy też adoptowanych w czasie lockdownu! Teraz, gdy wracam z pracy, gdzie na planie otacza mnie 50 osób, zastanawiam się, gdzie uciec, żeby choć przez chwilę pobyć sam na sam ze swoim psem. Myślę, że nie tylko ja tak mam. To symboliczna opowieść, uświadamiająca, w jakim punkcie jesteśmy, dokąd zmierzamy, gdzie stawiamy sobie i światu granice.

Niedługo kończy pan 44 lata. Dobry moment na bilans zysków i strat.

Nie lubię urodzin. Kolejny odhaczony rok, który udowadnia, że życie jest mgnieniem. Pandemia i ostatnie 18 miesięcy spowodowały, że żyję z dnia na dzień. Skupiam się na rzeczach zawodowych, nie zastanawiam nad tym, co będzie jutro. A symbolika liczby 44 ciągle mnie prześladowała. Noszę rozmiar buta 44. Pod moje mieszkanie podjeżdżał tramwaj 44, dostałem legitymację ZASP-u z końcówką 44, a na dyplomie grałem księdza Piotra, który wypowiada słynne zdanie: "A imię jego czterdzieści i cztery". Trochę boję się tej liczby... W dzieciństwie marzyłem, żeby moje urodziny wypadały w innym miesiącu, bo w grudniu był jeszcze Mikołaj i Gwiazdka. Czasami słyszałem: "Nic nie dostaniesz na Mikołaja, bo za kilka dni masz urodziny". Albo: "Nie będzie prezentu na Gwiazdkę, bo dostałeś na urodziny".

Jak, poza tym rozżaleniem o datę urodzin, zapamiętał pan świat dzieciństwa?

Jakim rozżaleniem?! Wychowałem się na sosnowieckim osiedlu z wielkiej płyty, vis-à-vis kopalni, która już nie istnieje. Został tylko jeden szyb w ramach atrakcji turystycznej. Nie znam ojca, mama wychowywała mnie sama. Była lekarką i żeby nas utrzymać, brała wszystkie dyżury. Po lekcjach pałętałem się po szpitalach, przychodniach, domach pacjentów. Kiedy dyżurowała w przychodni, schodziłem do apteki, do pani Bożenki. Godzinami obserwowałem, jak kładzie na wagę odważniki – te miligramowe mogła złapać wyłącznie pęsetą – i odmierza różne proszki, które potem mieliła w moździerzu i mieszała, tworząc lekarstwa na zamówienie. Myślę, że się w niej kochałem, i stąd wzięło się moje aptekarskie podejście do zawodu aktora. Po pracy w przychodni jeździłem z mamą na wizyty domowe. Gdy nie było mrozu, siedziałem w maluchu i odrabiałem lekcje. W zimie chodziłem z nią po domach. Myślę, że moja nieokiełznana hipochondria ma źródło w tamtych przeżyciach. Całe dzieciństwo wysłuchiwałem rozmów mamy i cioci o wszelkich rodzajach chorób, przypadłości, otwartych złamaniach i dziurach w czaszkach.

Miał pan jakiś alternatywny świat?

Odskocznią była działka dziadka na terenach pohałdowych. Dziadek przeżył dwie wojny, miał w sobie spokój i ogromną wiedzę na temat tego, co rosło u niego w ogrodzie. A rosło wszystko: agrest, porzeczki, śliwki, jabłka, czereśnie, jeżyny, rzodkiewki... Dziadziuś wkładał w to całe serce. Pamiętam króliki, kury i ucieczki przed pszczołami sąsiada, który zawsze je rozjuszał. Kiedy dziadek sprzedał ten mały raj, nowy właściciel wszystko wyciął i zrobił trawnik. Nie mogłem się z tym pogodzić. Tęskno mi do tamtej rzeczywistości. Ktoś ostatnio wrzucił zdjęcie na Facebooku: piękny, drewniany płot w starym stylu, każda sztacheta zajęta przez wróbla. I podpis: "Gdzie są te płoty? Gdzie są te wróble?". Gdzie jest analogowość tamtych czasów? My już nie potrafimy się zatrzymać. Chcemy więcej, szybciej, dalej...

A w tym pędzie brak nam czasu, żeby zapytać "po co?".

Kiedyś jeździło się windą po 10 piętrach i wołało: "Imieniny!", a po chwili połowa bloku była już w dużym pokoju. Wszyscy ze sobą rozmawiali. Patrzyłem codziennie na ludzi z krwi i kości, rodziców moich koleżanek i kolegów z podstawówki, którzy mnie w tym bloku otaczali. Rano mężczyźni z reklamówkami wychodzili do kopalni albo huty Buczka w dzielnicy Pogoń. Mijaliśmy się na schodach: „Dzień dobry, panu!”, „Dzień dobry, Łukaszku!”. Ich dylematy życiowe nie były tkane z mgły, był w nich konkret. Tamte miejsca mnie stworzyły, ukształtowały. Do dziś, gdy w Sosnowcu wychodzę na balkon w tym bloku z wielkiej płyty, mówię: "Mamo, u ciebie słychać ptaki!". U mnie na Woli nie słyszę ptaków, muszę je wabić słoninką, wtedy przyleci jakaś sikorka. W Sosnowcu czuję inne powietrze, zapach, nawet zieleń ma inny odcień. Wyjeżdżając na studia, żałowałem, że w Katowicach nie ma filii szkoły teatralnej, bobym do niej zdawał. Żałuję, że już nikt nie robi takich filmów o Śląsku jak Magnat Filipa Bajona z Bogusiem Lindą, który mówi: "Kocham ten Śląsk!". Ja to czuję za każdym razem, gdy tam wracam. Jadąc do Sosnowca do mamy czy do pracy, natychmiast łapię inny rytm. Wolniejszy, spokojniejszy, bardziej uważny. Cztery lata temu robiłem film Żelazny most, który opowiadał o zasypanym w kopalni górniku. Mój umysł i ciało odczuwały taki rajd, że mogłem zjechać z górnikami na szychtę o szóstej rano i cały dzień siedzieć na przodku kilometr pod ziemią! Wciąż czuję energię tych ludzi, ich stanowczość, widzę, z jakiej gliny są ulepieni. Tam jak ktoś ci powie: "Jesteś moim przyjacielem", to nim jesteś na dobre i złe. Jak coś schrzanisz, mówią ci bez ogródek. To są ich podstawowe zasady, proste wektory. W mieście stołecznym Warszawie nie mijam na ulicach takich ludzi.

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 04/2022
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również