Wywiad

Małgorzata Niezabitowska o swojej debiutanckiej powieści "Światłość i mrok"

Małgorzata Niezabitowska o swojej debiutanckiej powieści "Światłość i mrok"
Małgorzata Niezabitowska
Fot. Tomasz Tomaszewski

Znamy Małgorzatę Niezabitowską jako dziennikarkę i rzeczniczkę rządu po upadku komunizmu. Teraz debiutuje w nowej roli - pisarki. Napisała powieść o Kresach zatytułowaną "Światłość i mrok".

Małgosia Niezabitowska w szkole pisała świetne wypracowania. Jedno nauczycielka powiesiła w gablocie, dodając, że autorka zostanie pewnie pisarką. Zasiała marzenie, ale w tamtym momencie Gosia nastolatka nie poświęciła mu uwagi. Nie miała lekko. Mama umarła wcześnie, z macochą niezbyt się układało. Chciała się usamodzielnić, złapać jakąś pracę – pierwsze pieniądze zarobiła, przepisując akta sądowe. Gdy została dziennikarką, obiecała sobie, że będzie pisać tylko prawdę. W PRL-u – trudno wykonalne. Ale nadeszły lata 80., zaczęła dziać się historia. Małgorzata uznała, że chce działać w opozycji. Zasad konspiracji uczy się od ojca, niegdyś oficera AK. Manier i konwersacji od babci Jadwigi. Niepowtarzalny styl wypracowuje sobie sama. Kiedy po latach Małgorzata Niezabitowska staje przed kamerami jako rzecznik pierwszego niekomunistycznego rządu Tadeusza Mazowieckiego, jest uosobieniem klasy, zasad i elegancji. Elokwencja i spokój to jej atuty w politycznym światku. Długie blond włosy spięte nad czołem stają się jej znakiem rozpoznawczym. Polki czeszą się „na Niezabitowską”. W roku 2022 wygląda niemal tak samo: jasne długie włosy, szczupła sylwetka, pogodny uśmiech. Opowiada o najnowszym doświadczeniu: wydała powieść! "Światłość i mrok" to poruszający obraz przedwojennego życia na Kresach, ale też opowieść o niecodziennej miłości. Po latach spełniło się marzenie i proroctwo ze szkolnych lat.

Twój STYL: Długo pani czekała na swoją pierwszą powieść! Dla reporterki znanej z dokumentu fabuła to wyzwanie?

Małgorzata Niezabitowska: Pisanie, jeśli stawia się sobie wysoko poprzeczkę, jest zawsze wyzwaniem. Fikcja ma tę przewagę nad formą dokumentalną, że mogę dowolnie kreować losy bohaterów. To sprawiało mi wielką frajdę przy pisaniu powieści, która jest spełnieniem marzenia, a nawet przeświadczenia, jakie towarzyszy mi od dzieciństwa, że będę powieściopisarką. Ułożyło się inaczej. Pisałam reportaże, potem książki non fiction, ale i w "Światłości i mroku" realia są ważne. Zrobiłam ogromny research, by odtworzyć świat, który zniknął, i przez splatające się losy Polaków, Żydów i Ukraińców pokazać Kresy tuż przed unicestwieniem, w całej ich malowniczości i skomplikowaniu.

TS: Akcja rozgrywa się w 1939 roku, przed wojną. Ale to też powieść o niepokornej miłości! Bohaterowie niefortunnie lokują uczucia. Polak i chasydka, panienka z dworu i ukraiński chłop... Miłość jest siłą, która burzy ustalony porządek?

MN: Jest siłą, która potrafi pokonać największe przeszkody, choć nie zawsze, czego przykładem najsłynniejsza miłosna historia świata – Romea i Julii. Dla twórcy pragnącego pokazać dramatyczne różnice między społecznościami żyjącymi blisko siebie i zderzyć je ze sobą, nie ma lepszego motywu niż miłość. Fascynowało mnie, jak ludzie mieszkający w tym samym miejscu i czasie, te same wydarzenia oceniali diametralnie różnie. W latach osiemdziesiątych z mężem, fotografem Tomkiem Tomaszewskim, pracowaliśmy nad książką o polskich Żydach. Temat był nieznany, w rozmowach prywatnych tabu, przez cenzurę zakazany. Zetknięcie się ze starszymi Żydami, pamiętającymi przedwojnie, ukazało mi tę inność postrzegania. Już wtedy pragnęłam napisać powieść o tym, jak można żyć blisko siebie i całkowicie obok.

Małgorzata Niezabitowska o poznaniu męża Tomasz Tomaszewskiego

TS: Środowiska kresowe odtworzyła pani z sumiennością historyka. A miłosne perypetie bohaterów? To fikcja czy coś z życia wzięte? Choćby scena z zakochaniem jak uderzenie piorunem.

MN: Fabuła to wytwór mojej wyobraźni, miłosne uderzenie piorunem jest z życia wzięte: zdarzyło się mojemu mężowi. Dokładnie 45 lat temu wszedł do warszawskiej Dziekanki i zobaczył mnie tańczącą. Stwierdził: ta albo żadna! Okazało się, że ta, i to na całe życie.

TS: W książce miłość jak piorun trafia Jana, młodego polskiego ziemianina, i oznacza dla niego konieczność przeciwstawienia się całemu światu. W ogóle mnóstwo w pani książce buntu. To ważny aspekt pani osobowości?

MN: Bunt jest dla mnie czymś naturalnym. Jako dziewczyna marzyłam o wielkiej sprawie, której można się poświęcić, zazdrościłam ojcu, że jego pokolenie miało Armię Krajową, walkę o wolność, szansę na próbę charakteru. My żyliśmy w marazmie PRL-u. Dlatego gdy powstała Solidarność, zaangażowałam się natychmiast. To był fantastyczny czas buntu naszego pokolenia. Zostałam reporterką „Tygodnika Solidarność”, oficjalnego pisma Związku, i buntowałam się także tam. Poszło o moje reportaże, które opisywały Solidarność bez upiększania. Uważałam, że naszą, dziennikarzy związkowych, rolą jest pokazywanie błędów, nieuniknionych przecież, gdy ruch wolnościowy powstaje w ciągu zaledwie miesiąca, łącząc dziewięć milionów ludzi. Redaktor naczelny Tadeusz Mazowiecki wyznawał teorię oblężonej twierdzy, która wewnątrz musi zachować pełną jednomyślność i krytyka jest zakazana. Wzywał mnie na dywanik i ponieważ się nie podporządkowałam, zakazał pisania o Związku. Później, gdy starałam się o stypendium dziennikarskie na Harvardzie, Mazowiecki napisał mi piękny list polecający i powiedział: To pani miała wówczas rację, ja się myliłem. 

Małgorzata Niezabitowska o słynnym zdjęciu Lecha Wałęsy

TS: W stanie wojennym przemycała pani prawdę na Zachód, co chwilami przypominało szpiegowski film.

MN: W wiatrołapie kawiarni przy Wiejskiej przekazywałam Olivierowi de la Baume, sekretarzowi ambasady francuskiej, kopertę z negatywami zdjęć oraz mikrofilmami tekstu. Wszystko było wyliczone co do sekundy, bo tuż za Olivierem wchodzili esbecy, którzy go śledzili. Aby mnie nie rozpoznali, bo akcję powtarzaliśmy co dziesięć dni, przebierałam się i nakładałam peruki pożyczane od zaprzyjaźnionych aktorek. Zdjęcia ulic z czołgami i wojskiem robiliśmy przez dziurkę w futrzanej rękawiczce, fotografie internowanych aparatem przekazanym do więzienia w słoiku z dżemem. Ja od 13 grudnia pisałam dziennik konspiracyjny, nazwany przez zachodnie media „Dziennikiem buntownika z Warszawy”, w którym dla kamuflażu byłam mężczyzną. Polska była odcięta od świata. Podziemna Solidarność nie miała żadnych stałych kanałów przesyłania informacji na Zachód. My dzięki Olivierowi mieliśmy i nasze materiały – teksty i zdjęcia – publikowano w dziesiątkach zachodnich pism, również na okładkach. Najważniejszy przygotowaliśmy wspólnie ze Staszkiem Wałęsą, bratem Lecha. Przewodniczący Solidarności trzymany był w całkowitym odosobnieniu i dopiero pod koniec marca 1982 Staszek dostał pozwolenie na odwiedziny, zgodził się przemycić aparat i wykonać zdjęcia wedle scenariusza. Lech miał pokazać, że jest uwięziony, lecz nie poddaje się, przeciwnie, unosząc do góry zaciśniętą pięść oraz palce w znaku zwycięstwa, demonstruje niezłomność i wolę walki. Wszystko się udało i był to na świecie „breaking news”, przerywano programy telewizyjne, by pokazać fotografię Wałęsy. Solidarnościowa Polska szalała z radości, że Lech się trzyma i przechytrzono bezpiekę, no i zastanawiano się jak. Nas rozpierała duma, przeżywaliśmy katusze, że nie mogliśmy nikomu, nawet najserdeczniejszym przyjaciołom, pisnąć słówka. Milczenie jest bowiem żelazną zasadą konspiracji.

TS: To było życie, nie fikcja. Ryzykowaliście wolność. Minimalna kara: 10 lat więzienia. Musiała się pani bać.

MN: Adrenalina była taka, że właściwie się nie bałam, przy czym, co ważne, działaliśmy bardzo precyzyjnie. Mój ojciec, były porucznik Armii Krajowej, przeszkolił nas, jak działać w konspiracji. Nauka bezcenna, której się trzymaliśmy i nie było wpadki. Kryzys przyszedł na jesieni ’82 roku, gdy sprawy polskie przestały interesować świat. Rozchorowałam się wtedy. Siły przywróciła mi intensywna praca nad tematem żydowskim.

Małgorzata Niezabitowska o słynnej fryzurze z falą i makijażu

TS: Nadszedł rok 1989, wolne wybory i została pani rzecznikiem rządu Tadeusza Mazowieckiego. Długowłosa blondynka z falą nad czołem! Stworzyła pani nowy wizerunek rzecznika.

MN: Te włosy stały się niemal narodowym problemem, bo wielu uważało, że powinnam mieć tapir jak Margaret Thatcher. Ja – i to może jest część mojej buntowniczej natury, o którą pani pytała – uznałam, że pozostanę sobą, nie będę nikogo udawać. No i przecież najważniejsze jest to, co w głowie, nie na głowie. Nagle z konspiratorów staliśmy się politykami odpowiedzialnymi za kraj. To tak, jakby z podziemia zostać przeniesionym windą na setne piętro Empire State Building. Uczyliśmy się, pracując po kilkanaście godzin dziennie okrągły tydzień. Nie miałam pojęcia o żadnym kreowaniu wizerunku ani public relation. Dostałam wprawdzie od rzecznika Białego Domu list z ofertą pomocy, ale nie skorzystałam – nie było na to czasu. Skupialiśmy się na wykonywaniu zadań. Nie myślałam nawet, jak wyglądam na konferencji, aż Jacek Snopkiewicz, ówczesny szef Wiadomości, powiedział mi: „Wyglądasz w kamerze jak duch, musisz zacząć się malować”. Przed każdą konferencją przysyłał charakteryzatorkę i powtarzała się scena: w gabinecie ona tuszuje mi rzęsy, a nade mną stoi mój zastępca wraz z dyrektorem Biura Prasowego i wiceministrem, z którym miałam omawiać gorące tematy.

TS: Pani pierwsze wystąpienie w roli rzecznika rządu we wrześniu 1989 przeszło do historii. Powiedziała pani: koniec kłamstw, od dziś tylko prawda.

MN: Prawda była i jest dla mnie obsesyjnie ważna. W PRL-u gorsze od niewygód życia codziennego i pustych półek było kłamstwo płynące z telewizora i prasy, bezczelne wmawianie nam, że czarne jest białe. Po studiach zostałam reporterką, by dawać świadectwo prawdzie, lecz szybko zrezygnowałam, bo cenzura, zarówno wewnątrz redakcji, jak ta państwowa, kastrowały moje teksty. Pisałam więc scenariusze filmowe i teksty piosenek. Do zawodu wróciłam w 1981, w „Tygodniku Solidarność”, lecz i tam, choć było to miejsce nieporównywalnie lepsze od reżimowej prasy, też nie mogłam pisać pełnej prawdy o Solidarności, o czym mówiłyśmy wcześniej. Dlatego pierwszy występ jako rzeczniczki rządu rozpoczęłam refrenem pieśni z Festiwalu Piosenki Prawdziwej, który odbył się w sierpniu ’81 w rocznicę powstania Solidarności. W Hali Olivia pięć tysięcy ludzi śpiewało wspólnie: „Prawdy, prawdy, prawdy tak jak chleba, prawdy, prawdy, prawdy nam potrzeba. Taka jest wola ludu, powszechne wołanie, a ona jest święta, więc niech tak się stanie”. Lepszych słów na pierwszą konferencję nie było.

TS: Duży szum medialny, dziennikarze polscy i zachodni, 25 zagranicznych telewizji. Jak pani uniosła taki stres?

MN: Przez kilka dni schudłam parę kilo, ale szczęśliwie mam tak, że nawet gdy bardzo się stresuję, w kluczowym momencie spływa na mnie spokój. Pierwsza konferencja ze względu na wielki napływ dziennikarzy ze świata odbywała się w Pałacu Rzeczpospolitej, obecnym Prezydenckim, w wielkiej sali. Byłam ogromnie przejęta i przed samym wejściem nogi się pode mną ugięły. Wzięłam głęboki oddech i zwróciłam o pomoc do Najwyższej Siły. Drzwi się otworzyły, błysnęły dziesiątki fleszy i ciach – trema minęła. Uspokojona, pewnym krokiem weszłam do środka. Później w opanowywaniu stresu pomagały mi medytacje. Dziesięć minut rano potrafi dużo zmienić. Polecam na dobre i złe chwile.

TS: A złych nie brakowało. Na przykład, gdy trzeba było zmierzyć z się z fałszywym oskarżeniem o współpracę z SB.

MN: To było pięć lat walki o prawdę. Ten temat jest dla mnie zamknięty. Ujawniłam wszystko, napisałam obszerną książkę, na stronie internetowej wraz z dokumentami przedstawiłam metody fałszowania. Generalnie uważam, co zresztą nie jest oryginalne, że złu należy się przeciwstawiać, podjąć walkę, a jeśli krzywdziciel przyzna się do winy, przebaczyć. Tak stało się w moim wypadku i przebaczenie, które wymagało dużej pracy nad sobą, było uwalniające.

Małgorzata Niezabitowska o pochodzeniu i rodzinnych wartościach

TS: Co daje pani siłę do stawiania czoła wyzwaniom?

MN: Rodzinny przekaz tradycji i wartości. Wychowano mnie w poczuciu obowiązku wobec kraju, choć bez wielkich słów. Czuję się ogniwem w długim łańcuchu pokoleń. Moi przodkowie walczyli we wszystkich powstaniach i wojnach. Taka historia rodzinna to zobowiązanie, a zarazem daje moralny kręgosłup, który pomaga w życiu. Nigdy nie miałam wahań ani rozterek, gdzie jest moje miejsce, bo było dla mnie oczywiste, że moim domem jest Polska, niezależnie od tego, jak jest tutaj źle. Wpojono mi wręcz przekonanie, że im jest gorzej, tym bardziej należy tu być i próbować coś zmienić. Po ponadrocznym pobycie wraz z mężem i córką w USA, gdzie byłam na Harvardzie, przygotowaliśmy reportaż o Ameryce dla „National Geographic”. Ponadto nasza książka o polskich Żydach odniosła sukces. Nikt nie wierzył, że wrócimy do biednego, smutnego kraju, a mnie nawet przez sekundę nie przyszło do głowy, aby zostać w zachodnim raju.

Małgorzata Niezabitowska o rodzinie i ukochanej babci

TS: Wymieniła pani walecznych mężczyzn ze swojego rodu. Mocne kobiety w rodzinie też były?

MN: Były, i to ważne. „Babunia Wspaniała”, czyli prababka Anna Mysyrowicz, po zaprzepaszczeniu majątku przez męża i jego ucieczce nie załamała się, poradziła sobie z ośmiorgiem dzieci. Głęboko uduchowiona stała się oparciem i życiową przewodniczką dla całej rodziny. Pokolenie wcześniej Izabela Ryx z damy przekształciła się w znakomitą rolniczkę. Jej mąż po upadku powstania styczniowego musiał zostać na emigracji, ale majątek rodzinny nie przepadł, gdyż był zapisany na matkę. Izabela objęła zrujnowane kontrybucjami dobra prażmowskie i mimo że nie miała doświadczenia, po kilku latach stworzyła wzorowe gospodarstwo. Sprowadziła do Polski nowe rasy drobiu, dostawała medale na wystawach. Jej mąż utworzył oddział powstańczy, a ona wykazała się dzielnością pozytywistyczną. Mam więc w rodzie i wzory bohaterstwa, i pracy u podstaw.

TS: Dzielność przydała się pani już w dzieciństwie. Bo to nie była sielanka!

MN: Moje dzieciństwo było omroczone wielkimi tragediami. Przed moimi dziewiątymi urodzinami umarła mama. Miałam z nią wspaniały kontakt, pisała dla mnie bajki. Po jej śmierci zajmowała się mną babcia Jadwiga Niezabitowska, stając się moim wybawieniem. Ale i ona umarła, kiedy miałam zaledwie jedenaście lat. Na domiar złego ojciec po przeżyciach stalinowskich utracił zdrowie, ciężko chorował na gruźlicę. Potem, gdy nieco wydobrzał, ponownie się ożenił, niestety z macochą mi się nie układało. Szybko się usamodzielniłam, w wieku 15 lat już zarabiałam, przepisując akta sądowe po pięć złotych za stronę. Mogłam kupić sobie zimowe buty, bo przy srogim mrozie chodziłam w kaloszach, a potem wyśnione dżinsy na ciuchach. Choć nikt nie interesował się moją nauką, wiedziałam, że muszę się kształcić, skończyłam prawo i dziennikarstwo. Ciężkie przeżycia w dzieciństwie albo łamią, albo hartują i umacniają. Ja nie zeszłam na złą drogę, co głównie zawdzięczam babci Jadwidze. Jej portret zawsze mi towarzyszy i codziennie zapalam przed nim świeczkę. 

Małgorzata Niezabitowska o córce i wnuczce

TS: Za co jest pani babci wdzięczna?

MN: Jej miłość dała mi siłę na następne lata, a opowieści rodzinne i system wartości w dużej mierze ukształtowały. Kiedy się dowiedziała, że jest śmiertelnie chora, postanowiła przekazać mi wskazówki na przyszłość. Leżała na kanapie, ja siedziałam przy niej na stołeczku i notowałam w zeszycie zarówno podstawowe zasady o honorze, prawdomówności, cywilnej odwadze czy hojności, jak i konkretne rady. Zapisywałam pilnie, z błędami ortograficznymi, nie bardzo rozumiejąc niektóre nakazy lub zakazy, jakimi później się kierowałam, na przykład: Nigdy nie narzucaj się mężczyźnie. Nie było wtedy podręczników savoir- vivre’u, więc spory rozdział dotyczył dobrych manier, których przyswojenie, gdy nieco podrosłam, dawało mi pewność siebie. Ten zeszycik stał się moim skarbem, jego treść znałam na pamięć i tysiące razy korzystając ze słów babci, błogosławiłam ją. Noszę też na palcu jej pierścionek zaręczynowy, który w czasie wojny, gdy inną biżuterię już wyprzedano, ofiarowała mojemu ojcu, by z kolei on włożył go na palec przyszłej żony. To dla mnie najdroższa pamiątka, którą odziedziczy moja córka, a po niej wnuczka Misia Kasia.

TS: Dzieci, wnuki to nasz ciąg dalszy. Zastanawiamy się, co będzie pisane kolejnym pokoleniom. W pani powieści bohaterowie siedzą na dziejowej bombie, nieświadomi, że wybuchnie. Czy dziś jest podobna chwila? Sporo osób zadaje sobie to pytanie.

MN: Dla naszych rodziców i dziadków II wojna światowa stała się cezurą życia. Osadzało się rzeczywistość przed wojną, w czasie wojny, po wojnie. Myślałam nieraz o tym, że pokolenie wychowane w II Rzeczpospolitej z taką radością żyło i patrzyło w przyszłość na pięć minut przed katastrofą. Wiemy, co ich spotkało... Teraz ta refleksja nachodzi mnie często. Za naszą granicą trwa wojna, a ja piszę drugą część mojej powieści, wojenną właśnie, gdzie więcej będzie mroku niż światłości. I mam tylko nadzieję, że historia nie musi się powtarzać. Żeby nie wiem, jak było źle, wiedziałam, że moim domem jest Polska. I zamiast uciekać trzeba starać się coś zmienić. Światłość i mrok, pierwsza powieść Małgorzaty Niezabitowskiej to głęboka historia o miłości. 

Małgorzata Anna Niezabitowska urodziła się w 1948 roku w Warszawie. Jest dziennikarką (pracowała m.in. w "Zwierciadle" oraz "Tygodniku Solidarność"), autorką książek i scenariuszy.  Była pierwszą rzeczniczką prasową rządu Tadeusza Mazowieckiego (1989–1991) oraz stworzyła własną agencję PR. Mężem Małgorzaty Niezabitowskiej jest fotograf Tomasz Tomaszewski.

Wywiad ukazał się we wrześniowym wydaniu Twojego STYLu.

TS 09/2022

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również