Maria Dębska za kreację Kaliny Jędrusik w filmie "Bo we mnie jest seks" dostała Złote Lwy w Gdyni. Jednak to niejedyny profit. Rola Kaliny była dla Marii Dębskiej lekcją kobiecości. Dojrzałej, niezależnej, silnej. I nawet gdy po zejściu z planu odkleiła sztuczne rzęsy swojej bohaterki, to coś z jej charakteru pozostało.
Miała zostać słynną pianistką. Od dziecka ćwiczyła grę na fortepianie, zaczęła nawet studia w Akademii Muzycznej w Łodzi. Ale instrument to despotyczny towarzysz, pochłaniał cały jej czas, a ona tęskniła do bycia artystką wśród ludzi. Może aktorstwo? W tajemnicy podeszła do egzaminu i dostała się do łódzkiej filmówki. Weszła w aktorstwo z rozmachem. Rola Marii Stuart przyniosła jej Złotą Maskę, nagrodę za najlepszy debiut. W filmach i serialach była policjantką, wojenną dziewczyną, alkoholiczką. Zagrała Aleksandrę Szczerbińską, kochankę i późniejszą żonę marszałka Piłsudskiego. Wreszcie główną rolę kobiecą w filmie Katarzyny Klimkiewicz Bo we mnie jest seks. Dzięki Kalinie Jędrusik Maria Dębska wypływa na szerokie wody. Perfekcjonistka, kocha Włochy, wzrusza się, oglądając Króla Lwa, wciąż uwielbia zasiąść do fortepianu, zagrać Bacha i Beethovena.
Twój STYL: Co było trudniejsze: wejść w postać Kaliny Jędrusik czy się z niej wydobyć i wrócić do siebie?
Maria Dębska: Chyba jednak wejść. Pierwszy raz brałam udział w tak intensywnym projekcie filmowym. Rola wymagała absolutnego zanurzenia się w świecie Kaliny, a proces wchodzenia w nią był długi i absorbujący. Pomogło mi bardzo wsparcie producentek w niespotykanym wcześniej dla mnie stylu. Wiedziały, że w taką rolę nie wchodzi się "z biegu". Nad zmianami fizycznymi pracowałam z osobistą trenerką i charakteryzatorem. Miałam wsparcie na wielu poziomach, np. przed wejściem na plan przeszłam badania krwi, żeby zmiana wagi przebiegała bezpiecznie. W przygotowaniach do zdjęć wspierała mnie też coacherka aktorska. Czułam się zaopiekowana.
W czym pomógł pani coaching aktorski?
U nas to nie jest standard, za granicą od dawna tak. Dla mnie coach aktora to asystent i przewodnik w jednym, działa na pograniczu psychologii, reżyserii, pracy z wyobraźnią i intuicją. To potrzebna funkcja, bo uprawiamy zawód samotnika. Niby obracamy się w tłumie ludzi, ale ogromna praca odbywa się wewnątrz. A do tego film biograficzny jest specyficznym gatunkiem i wymaga trochę innego przygotowania. Na próbach starałam się odkryć przestrzeń między sobą a graną postacią. Chciałyśmy zejść w tej pracy psychologicznie jak najgłębiej. Żeby potem na planie wszystko odbyło się, w pewnym sensie, mimochodem i bez wysiłku. Bardzo nie chciałam w żadnym momencie parodiować Kaliny. To było dla mnie trudne psychologicznie zadanie. Na wstępie wyodrębniłyśmy z Anią (Anna Skorupa – przyp. red.) podstawowe energie Kaliny. W jednych czułam się pewniej, w innych mniej. Rozpracowałyśmy je z Anią, nazywałyśmy. Kiedy już weszłam na plan, poczułam, że robię swoje, bo mam luz i dużą część roboty już wykonałam. Nie zastanawiałam się, jak by to zrobiła Kalina, z jakim gestem, co by powiedziała, bo dzięki wykonanej wspólnie pracy było to intuicyjne.
Zewnętrznie też musiała się pani zmienić dla tej roli, no choćby przytyć... Trudno było?
Przybieranie na wadze okazało się ciekawym doświadczaniem kobiecości. Ja lubię przy każdej postaci coś zmienić w wyglądzie, mam wówczas poczucie, że na starcie daję jej kawałek siebie. Przy Kalinie poproszono mnie, żebym przytyła, choć w latach 1962–63, czyli wycinku życia, o którym opowiada film, Kalina nie miała tego ciała aż tak wiele jak później. Uznaliśmy jednak, że powinnam przytyć osiem kilo i tak się stało. Ale nie chodziło tylko o to, by przybrać na wadze – musiałam poczuć się ze swoim nowym, pełniejszym ciałem świetnie. A waga zawsze stanowiła trudny temat w moim życiu, ciągle z nią walczyłam. Nieraz słyszałam: musisz być chudsza, kamera dodaje pięć kilo! Słyszałam ten głos od lat. I nagle pierwszy raz "przytyłaś" zabrzmiało jak komplement. Miałam dwa rozmiary więcej, musiałam wymienić garderobę i poczułam się ze sobą... świetnie.
Mąż panią wspierał w przeobrażaniu się do roli?
Akceptacja bliskich jest istotna, ale najważniejsze jest to, jak same się ze sobą czujemy, co sobie mówimy. Dzięki roli Kaliny uświadomiłam sobie, że największe "manto" spuszczałam sobie w życiu ja sama.
Moje tycie do roli to dla mnie opowieść nie o dodatkowych kilogramach, lecz o budowaniu poczucia wartości, seksapilu, wewnętrznej wolności. I o odkrywaniu tego, że te jakości tkwią w naszych głowach. Możemy być szczupłe, piękne i zgrabne, a czuć się marnie. Ja tego doświadczyłam. Aż dotarło do mnie, również dzięki tej roli, że w ciele kobiety dokarmianym samoakceptacją jest ogromna twórcza moc, za to w wiecznym odchudzaniu się i głodzeniu tkwi okrucieństwo.
Zresztą w moim przypadku przytycie nie było wcale takie proste. Musiałam nie tylko zwiększyć wagę, ale i zmienić proporcje ciała, m.in. rozbudować pośladki i plecy. Dużo ćwiczyłam na siłowni pod okiem personalnej trenerki i sporo jadłam, czasem wmuszałam już w siebie jedzenie. Musiałam też ściąć włosy.
W filmie nie miała pani peruki?!
Nie, chociaż ekipa początkowo też tak myślała. To były moje włosy, wystylizował mi je "na Kalinę" znakomity charakteryzator Janusz Kaleja. Obcięcie włosów było mocnym doświadczeniem. A jeśli te włosy to mój znak szczególny, a może to jedyne co mam? Takie miałam myśli. Ale gdy Janusz już ściął, wątpliwości się rozwiały, okazało się, że to kolejna zasłona. Zgodziłam się na zmianę kształtu zębów, by uzyskać kolejny charakterystyczny element urody Kaliny, jakim był jej uśmiech. Ja mam zęby dużo mniejsze niż ona, więc trzeba było odwołać się do pomocy kliniki dentystycznej. Nikt nie robi licówek na chwilę, a my potrzebowaliśmy zmiany tylko na kilka miesięcy. Dostarczyliśmy protetykom mnóstwo zdjęć Kaliny i dokonali cudu: odtworzyli jej uzębienie. Zmieniło mi to na jakiś czas rysy twarzy.
A co w życiu Kaliny było dla pani najtrudniejsze do wyobrażenia? Jej otwarty związek? Mieszkanie z mężem i kochankiem?
Otwarty związek szybko przestał być dla mnie szokujący, bo w tym układzie panowała pełna szczerość. Nikt nikogo nie oszukiwał, nie krzywdził. Kalina darzyła męża, Stanisława Dygata, ogromnym uczuciem, wszyscy mi o tym zgodnie opowiadali. Ale w tym samym czasie kochała też innych mężczyzn. Zrozumiałam, że można kochać dwie osoby naraz – ona tak kochała.
A co z wiernością jako atrybutem miłości?
Może wierności w tym małżeństwie nie było, ale lojalność – stuprocentowa. Jeśli wszyscy godzą się na niewierność, to komu dzieje się krzywda? Zbulwersowanej sąsiadce? No trudno, musi sobie z tym poradzić. W tym miłosnym trójkącie wszyscy byli dla siebie czuli. Żyli swobodnie, tak jak się umówili. Dla mnie to mniej szokujące niż tajny romans i okłamywanie się albo życie ze sobą bez szacunku. Dygat, atakowany w tej sprawie, pisał: moja żona jest wielką artystką, dajcie jej spokój, zostawcie nas, żyjemy, jak chcemy. Byli wyjątkowi w swoich czasach, ale i w naszych chyba nie dano by im spokoju.
Pewnie nazwano by Kalinę bezwstydnicą, gorszycielką. Goniliby za nią paparazzi...
Spotkanie z energią seksualną Kaliny, tak swobodną, niewystudiowaną i bogatą, było dla mnie fascynujące i wyzwalające. My, kobiety, często jesteśmy zawstydzane, od dziecka nam się mówi, że musimy nogi trzymać razem, uważać z dekoltami, zakrywać ramiona itp. A tu kobieta, która pokazuje ciało, pozwalała sobie na rzeczy, na które żadna z nas sobie nie pozwala, bo "jak ci nie wstyd!" – i to daje jej szczęście. Bo wszyscy: seksbomba, ksiądz, sprzedawczyni, nauczycielka – mamy energię seksualną, którą w różnym stopniu uwalniamy lub tłumimy. I często to tłumienie ma smutne skutki.
A ja zagrałam kobietę, która miała władzę nad swoją seksualnością, nie bała się jej. Wychodziła z założenia, że nie wypada być niedobrym człowiekiem. Szokowała sąsiadki, a z drugiej strony kumplowała się z paniami z warzywniaka, kochała dzieci, co jest pokazane w filmie. Miała wielką wrażliwość na zwierzęta, mnóstwo empatii. A jednocześnie byłą tą, która zdobyła się na odwagę, by żyć według własnych zasad, iść po swoje.
Wyprzedziła swoją epokę. Kalina nie miałaby pewnie problemu z wulgaryzmami na sztandarach kobiecych demonstracji.
Powiedziałam to głośno, odbierając nagrodę w Gdyni: Jakby Kalinie ktoś chciał ugruntować "cnoty niewieście", toby się mu roześmiała w nos. Gdyby żyła dzisiaj, pewnie bluzgałaby od rana do nocy na to, co próbuje się nam zafundować. Współczesne kobiety doskonale się odnajdują w biografii Kaliny, nie tylko te, które ją pamiętają, ale i dużo młodsze. Słyszę teraz po pokazach przedpremierowych od młodych dziewczyn: 'Babcia mi o niej opowiadała, ona jest taka jak my!'. Po zamkniętym pokazie usłyszałam od jednej kobiety, że chciałaby dostać od losu choć jeden taki dzień, w którym – jak Kalina – robiłaby tylko to, co chce. Pomyślałam wtedy: matko, ile jest tych naszych dni przeżytych według cudzych scenariuszy?!
Kalina była feministką?
U nas wciąż pokutuje pogląd, że kiedy mężczyzna chce być sobą, to... jest sobą i już. A gdy kobieta chce być sobą, no to... jest feministką. Kalina była kobietą, która nosiła dekolt po pas, a kiedy jej zabraniali, to go sobie zrobiła na plecach po pośladki. Feministka eksponująca biust? Długo obowiązywał pogląd, że jeśli mamy być równe mężczyznom, musimy chować naszą kobiecość w cień: powinnaś wyglądać jak facet, żeby czuć się silna jak facet. Sama się na tym złapałam. Kiedy chciałam być traktowana poważnie, zastanawiałam się, czy aby nie jestem ubrana zbyt wyzywająco. To wciąż problem wielu kobiet. Moja przyjaciółka pracuje w dużej firmie, gdzie są zatrudnieni prawie sami mężczyźni. Wyznała mi, że... mówi tam innym głosem: niższym, bardziej męskim. A Kalina nie zamierzała ani trochę udawać faceta. Mówiła namiętnym głosem na przydechu i niosła przekaz: "Uszanujcie moją kobiecość. Tak, mam piersi, biodra, ale to nie znaczy, że można mnie lekceważyć".
Może film o Kalinie sprawi, że polubimy swoje ciała: piersi, pośladki, pełne kształty, bo dziś wiele kobiet siebie nie akceptuje.
No właśnie. Od dziecka się garbimy, żeby ukryć biust, chowamy za włosami, martwimy się, że nam tyłek urósł. I to nie jest tak, jak czasem mówią mężczyźni: teraz to już nie można wam powiedzieć komplementu, postawić kawy, przepuścić w drzwiach. Uwielbiam dżentelmenów i zasady, które odróżniają nas od siebie, ale nie chcę chować kobiecości po to, by uniknąć seksistowskich żarcików lub lekceważenia. To te żarciki powinny być nie na miejscu, nie moje ciało. Tego nauczyła mnie Kalina.
Coś jeszcze zmieniło się w pani dzięki niej?
Mniej interesuje mnie, co o mnie powiedzą. I jeszcze jedno – w zachodniej kulturze uznajemy współczucie za coś, co odnosi się do drugiego człowieka. A w kulturze Wschodu istnieje samowspółczucie, które zaczyna się od tego, że potrafisz mieć czułość dla siebie. Kalina miała taki kontakt ze sobą i ja, pracując nad rolą, trochę tego od niej złapałam. Mogę słuchać siebie, jednocześnie nie przekraczając granic innych ludzi. Postawa: "Chcę dobrze dla innych, ale też dla siebie", to też jej styl.
Jak nieodłączny papieros i ten przyćmiony, charakterystyczny głos. Jak sobie pani z tym radziła?
Paliłam na planie nieustannie, po kilkanaście godzin dziennie, jednego za drugim. Było ciężko przestać, ale dałam radę, nie jestem uzależniona od nikotyny. Nad głosem, sposobem mówienia i śpiewu, wykonałam osobną pracę. To film muzyczny, więc wykonanie jej przebojów było ważną częścią roli. Aranżacją zajął się kompozytor Radek Luka. Starał się, by aranże były blisko oryginału, ale żeby miały powiew świeżości. Spędziliśmy miesiące w studiu nagrań, pracując nad tym, by na ekranie piosenki zabrzmiały podobnie do oryginalnych wersji, ale po mojemu. Poza filmem ukaże się płyta z tymi nagraniami, będą koncerty, więc mam nadzieję, że przywrócimy klimat tamtych lat szerszej publiczności.
Lubi pani tę epokę? Lata sześćdziesiąte, Kabaret Starszych Panów i czarno-biały świat, bo takie były telewizory...
Mimo że wiedziałam, że film będzie w kolorze, kiedy weszłam na plan i zobaczyłam nagraną przez nas pierwszą scenę, poczułam się dziwnie, bo w mojej wyobraźni Kalina wciąż była czarno-biała. Musiałam się z tym kolorem oswoić. Cieszę się, że Kasia Klimkiewicz zdecydowała się opowiedzieć tę historię w tak barwny sposób, bo to nie były czasy takie szare, jak myślimy. W tych czasach ludzie spotykali się na domówkach, w klubach, w SPATiF-ie, tańczyli, gadali godzinami nad kubkiem herbaty, żeby pobyć ze sobą. Moja babcia, której młodość przypadła na lata 60., miała niesamowity styl, potrzebę spotykania się z ludźmi, życia pełną gębą. Była dla mnie punktem odniesienia w myśleniu o tamtych czasach: kiedy było wszystkiego mało, ale to, co było, lepiej smakowało. Pytałam nieraz babcię, widząc na jej zdjęciu niesamowity naszyjnik: skąd miałaś coś takiego w PRL-u? A ona na to: "Zrobiłam sobie z folii aluminiowej!".
Pani dorastała w rodzinie kobiet silnych i niezależnych?
W domu rodzinnym dziadków pod Warszawą, gdzie spędziłam dużą część dzieciństwa, na samym dole mieszkała prababcia, wyżej ja z mamą, nad nami babcia i na samej górze siostra mamy z rodziną. Kobiet było więcej, to był głośny dom, bo czasami mówiłyśmy wszystkie naraz. Zarządzał tym domem mężczyzna, bo mój cudowny dziadek był nieco autorytarny. Ale to był zdecydowanie dom mocnych kobiet z wyobraźnią, wszystkie były silnymi jednostkami. Babcia Krystyna działała w Solidarności, później zajmowała się prowadzeniem domu. To było niezwykłe, że umiała być taka „domowa”, a zarazem mocna, charakterna.
Miała z nią pani szczególną więź?
Tak i jestem do niej fizycznie podobna, chociaż uważam, że była dużo ładniejsza ode mnie. Miała swego czasu wymiary 90–60–90, była niesamowitą "laską" z ostrym charakterkiem. Ona również była dla mnie inspiracją przy filmie, łączyła ciepło i domową kobiecość, a jednocześnie była chodzącym seksapilem i tak jak Kalinę otaczał ją dym z papierosa. Miała szyk i ogromne serce. Kiedy ktoś jej mówił: "Ale to ładne!" – szal, pierścionek, bransoletka – to zdejmowała i oddawała. Właściwie dopiero teraz odkrywam, jak bardzo babcia Krysia mnie ukształtowała.
Filmowa Kalina ma 32 lata, pani w maju skończyła 30. Okrągłe urodziny przyniosły jakiś przełom?
Wiele kobiet mówi mi, że czas po trzydziestce jest fajniejszy niż etap dwudziestolatki, że zaczyna się więcej myśleć o sobie, mniej o oczekiwaniach innych. Dekadę temu byłam rozedrgana, nie wiedziałam, co robić w życiu, grałam na fortepianie, nie myślałam o aktorstwie. Teraz wiem, że to zawód, który mnie napędza. A rola Kaliny dodała mi sił i wiary w siebie. Ale wiem też, że nie zamierzam zadomowić się w jej szufladzie. Zdejmuję długie sztuczne rzęsy, zmywam mocny makijaż i z radością idę w innym kierunku...