Mówi się, że kobiety potrafią akceptować różne braki w swoich partnerach, ale najtrudniej nam pogodzić się z brakiem poczucia humoru. Czy to musi być jednak wyrok dla związku?
Od początku wiedziałam, że Marek nie jest mistrzem dowcipu, niezobowiązujących pogawędek i skrzącego się żartami flirtu. Nie przeszkadzało mi to. Miałam dość niepoważnych mężczyzn, którzy wszystko obracają w żart, z którymi nie da się porozmawiać na serio o istotnych tematach. A na Marka zawsze mogłam liczyć, żaden mój problem nie był dla niego śmieszny.
Poza tym mieliśmy dzieci, równie rozgadane i emocjonalne jak ja, więc w naszym domu nie było cicho ani nudno. Wypełniały go gwar, krzyki, śmiechy, szczekanie psa, miauczenie kotów… Dokładnie takiego życia chciałam. Mogliśmy wysłać syna na studia za granicę, a córkę do dobrego prywatnego liceum w Polsce. Nasze dzieci były zdolne, a nas było stać, by wspierać ich aspiracje oraz marzenia. I właśnie wtedy, gdy dzieci wyjechały, i nie zawsze wracały na weekend, w naszym domu zamieszkała cisza…
Najpierw zauważyłam to przy posiłkach. Kiedyś upominałam córkę, by nie mówiła z pełnymi ustami, a syna, by nie przerywał innym, a teraz jak ja się nie odezwałam, jedliśmy w milczeniu. Brakowało mi spontaniczności i lekkości w naszej relacji. Chciałam wracać do domu z ochotą i dzielić się z bliskim mi człowiekiem zabawnymi anegdotami oraz obserwacjami z dnia, chciałam, byśmy razem oglądali komedie i wspólnie się na nich bawili. Niestety…
Poważny Marek stał się ponurym Markiem, który moje opowieści zbywał milczeniem lub wymuszonym uśmiechem. A jak włączałam film, on otwierał komputer. Nudziłam go? Męczyłam? Miał kogoś innego, z kim mógł godzinami milczeć?
Wtedy ja znalazłam sobie partnera do rozmów. Nie musiałam daleko szukać. Nowy sąsiad, zza płotu, był kiepskim, za to zagorzałym ogrodnikiem, który lubił się mnie radzić. Szybko odkryliśmy, że oboje mamy angielskie poczucie humoru i lubimy cięte riposty. Kiedyś byłam mniej złośliwa i mroczna, ale życie z mrukliwym mężem mnie też zmieniło. Zaczęłam nawet wątpić w inteligencję Marka, bo to właśnie poczucie humoru dowodzi jej posiadania. W takim razie Paweł był bardzo błyskotliwy. Potrafił rozbawić mnie do łez nawet starym żartem, a jego sarkazm idealnie trafiał w mój obecny gust.
Staliśmy przy płocie, oparcie o jakieś grabie, i rozmawialiśmy, o wszystkim i o niczym, śmialiśmy się z bzdur, nie uznawaliśmy tematów tabu, a ja powoli się zakochiwałam…
Czułam się rozdarta, bo nie wyobrażałam sobie życia bez Marka. Był moją opoką i rozwód nie wchodził w grę. Kolejna niezgodność charakteru po ponad dwudziestu latach? Ale w moim przypadku taka była prawda. Marek mnie przytłaczał, a przy Pawle odżywałam, czułam się lekka, radosna, niesiona na fali.
Nie sądziłam, że Marek w ogóle coś zauważył. A jednak. Podczas cichej kolacji, to on przerwał milczenie:
– Zakochałaś się?
Mogłabym skłamać, ale po co.
– Jeszcze nie.
– Mogę coś zrobić?
Wzruszyłam ramionami.
– Zawsze się tego bałem – westchnął.
– Czego?
– Nadejścia dnia, kiedy uznasz, że jestem nudny i kompletnie nieatrakcyjny. Dla mnie nadal jesteś centrum wszechświata, moim Słońcem. Wiem, że nie umiem być zabawny, zbyt boję się ośmieszenia, i właśnie dlatego zapisałam się na kurs stand-upu – wyznał lekko zdenerwowanym tonem.
– Chcesz występować? – moje zdumienie sięgnęło zenitu.
– Tylko dla ciebie.
A potem dał mi próbkę tego, czego się nauczył.
Śmiałam się i płakałam. To był najbardziej żenujący stand-up, w jakim uczestniczyłam. Bez polotu, bez dowcipnych point i grzeczny jak występ przedszkolaka. Zarazem był uroczy i wzruszający. Bo mój mąż, by o mnie zawalczyć, wyszedł ze swojej strefy komfortu i poddał się pod mój osąd.
Nie wiem, czy Paweł by się na to zdobył. Dlatego on jest tylko zabawnym sąsiadem, a Marek moim partnerem, przyjacielem i dozgonnym wyborem.