Obejrzałaś już wszystkie odcinki serialu "Gambit królowej" i wciągnął cię świat szachowych rozgrywek? Jeśli tak, koniecznie musisz zobaczyć polski film "Ukryta gra" (dostępny na platformie Netflix). My rozmawiamy z odtwórcą głównej roli, hollywoodzkim gwiazdorem Billem Pullmanem.
Co musi się stać, żeby ceniony hollywoodzki aktor zgodził się zagrać w polskim filmie?
Bill Pullman: Kiedy zadzwonił do mnie reżyser, najpierw byłem zaskoczony, a potem pomyślałem, że polska kinematografia zajmuje ważne miejsce w historii kina, więc to byłoby ciekawe doświadczenie. Zawsze podobało mi się to, że estetyka powojennego kina polskiego była zupełnie inna niż amerykańskiego. U nas wszystko było nadmiernie kolorowe, u was szaro-niebieskie. Taki efekt powstawał w procesie przetwarzania taśmy, ale to było celowe. Ja sam polskie kino zacząłem poznawać od „Trzech kolorów” Krzysztofa Kieślowskiego. To zasługa Irene Jacob, z którą kiedyś pracowałem, a która zagrała w „Czerwonym”. Ostatnio zachwyciła mnie „Zimna wojna”. Żałuję, że Paweł Pawlikowski nie zatrudnił mnie zamiast Tomasza Kota (śmiech).
Za to zatrudnił pana Łukasz Kośmicki. Początkowo rolę Joshua Mansky’ego miał zagrać William Hurt, ale tuż przed rozpoczęciem zdjęć miał wypadek i musiał się wycofać. Miał pan wątpliwości, czy wchodzić w ten projekt?
Cale mnóstwo! Kiedy zadzwonił do mnie Łukasz i poprosił o przeczytanie scenariusza byłem już od jakiegoś czasu w Denver, daleko od domu, i jedyne na co miałem ochotę to wracać do rodziny, a nie lecieć do Europy. Poza tym wiedziałem, że jeśli przyjmę tę rolę, będę musiał kompletnie przeorganizować kolejne dwa miesiące: odwołać ważne spotkania, scedować różne obowiązki na kogoś innego. Rozsądek podpowiadał, że powinienem odpuścić. Ale Łukasz był tak pełen pasji, że zacząłem się łamać. Uwierzyłem mu, że chce zrobić razem coś niesamowitego. Pojawiła się między nami chemia, chociaż nie mogłem spojrzeć mu w oczy (śmiech). Odłożyłem słuchawkę, spakowałem się i następnego dnia wsiadłem w samolot do Warszawy. Lekko przerażony…
Co się panu spodobało w postaci Mansky’ego, mistrza szachowego?
Sam nigdy nie grałem w szachy, ale fascynuje mnie ten rodzaj inteligencji. Mam w Nowym Jorku przyjaciela pochodzącego z Rosji, którego grać uczył ojciec, a ojca dziadek. To wiedza przekazywana z pokolenia na pokolenie. I ten przyjaciel opowiadał mi, że w jego kraju szachy są traktowane bardzo poważnie, często całe rodziny siadają razem do gry w ten sposób spędzają swój wolny czas. Wydało mi się to niezwykłe, bo w amerykańskich domach nigdy czegoś takiego nie zauważyłem.
Budując postać inspirował się pan konkretnym mistrzem szachowym?
Przeczytałem biografię Bobby’ego Fischera, Amerykanina, którego niektórzy uważają za najlepszego gracza szachowego w historii. Ten chłopak był geniuszem - miał 15 lat, gdy w 1957 roku zostawał najmłodszym arcymistrzem w historii. Rozpalał masową wyobraźnię, bo nikt wcześniej nie grał tak, jak on. A jednocześnie Fisher był nieprzewidywalnym ekscentrykiem i mówił dużo kontrowersyjnych rzeczy, potrafił publicznie obrażać ludzi. Przez to stał się wyrzutkiem społecznym i ostatecznie zapadł na chorobę psychiczną, dręczyły go liczne paranoje. To jest cena, którą zapłacił za tak nieprzeciętny umysł. Z kolei mój Mansky znieczula się wódką… Łukasz wspomniał mi, że pisząc scenariusz o rozgrywkach szachowych w Warszawie w 1962 r. inspirował się turniejem, który rzeczywiście miał miejsce. W 1972 r., w samym środku zimnej wojny, Bobby Fischer stoczył batalię o mistrzostwo świata z Borisem Spasskim, przedstawicielem ZSRR. W ich rozgrywce nie chodziło wyłącznie o sport, istniał też kontekst polityczny. ZSRR było wtedy mekką szachów, jego władze traktowały tę grę jako ważne narzędzie ideologiczne, które miało demonstrować intelektualną wyższość komunistycznego reżimu nad zepsutym Zachodem. Dlatego starcie między przedstawicielami dwóch wielkich mocarstw stało się symbolem zimnej wojny i cały świat się mu przyglądał.
W jakim momencie poznajemy twojego bohatera?
Mansky to genialny matematyk, który u szczytu kryzysu kubańskiego zostaje porwany przez amerykańskie tajne służby. Ten nadużywający alkoholu i zapomniany geniusz ma wystąpić w szachowym pojedynku przeciwko sowieckiemu mistrzowi Gawryłowowi na międzynarodowym turnieju, ponieważ zawodnik który miał to zrobić niespodziewanie zmarł. Tak jak Bobby Fisher Mansky jest dziwakiem, ale na zupełnie inny sposób. To człowiek, który czuje się niekomfortowo wśród innych ludzi, w towarzystwie kobiet szczególnie. Nawet drobnostka jest w stanie sprawić, że zamyka się w sobie. Cały czas toczy wewnętrzną walkę. Nie dostrzega spraw, które dla innych są oczywiste, za to widzi rzeczy niewidzialne dla innych.
Film nawiązuje do tzw. kryzysu kubańskiego z 1962 roku, kiedy świat obiegła informacja o potajemnym rozmieszczaniu na Kubie, która leży zaledwie 170 km od terytorium Stanów Zjednoczonych, radzieckich wyrzutni pocisków średniego zasięgu z możliwością zainstalowania głowic nuklearnych. To jeden z największych konfliktów pomiędzy USA i ZSRR podczas zimnej wojny.
W 1962 roku miałem tylko 9 lat, ale pamiętam wszechobecny strach przed nuklearnym konfliktem zbrojnym. Od wybuchu bomb w Hiroszimie i Nagasaki minęło zaledwie 17 lat, więc taki scenariusz wydawał się Amerykanom całkiem realny. Ludzie masowo budowali schrony w ogórkach i gromadzili tam prowiant! W szkołach ciągle mieliśmy ćwiczenia, jak należy się zachować podczas wybuchu nuklearnego: odejść od okna, schować się pod biurkiem i głowę trzymać między kolanami. A wszystko przy akompaniamencie wyjących syren. Dzisiaj nikt się już bomb atomowych nie boi, a to błąd, bo mocarstwa wciąż się zbroją. Mam nadzieję, że „Ukryta gra” o tym przypomni. Nie bez powodu film kończy się przemówieniem Ronalda Reagana, który stwierdza: „Naszym moralnym obowiązkiem jest praca z całych sił, żeby kiedyś nastał dzień, w którym dzieci całego świata będą mogły dorastać bez strachu przed wojną atomową”. Niestety, na razie zmierzamy w przeciwnym kierunku, w tym roku USA wycofało się z porozumienia nuklearnego z Iranem…
W filmie istotną rolę odgrywa Pałac Kultury, w którym toczy się turniej. Twój bohater odkrywa jego podziemne korytarze, którymi wydostaje się do miasta. To miejsce, o którym krążą legendy. Ponoć jeden z tuneli prowadzi aż do Domu Partii.
Dla mnie to niesamowite, jak wielkie emocje Pałac wzbudza w Polakach. Jedni go kochają, inni nienawidzą i nawołują do zburzenia. A o podziemnych tunelach też słyszałem trochę mitów. M. in. taki, że w czasach PRL-u funkcjonowało tam tajne więzienie i działy się bardzo mroczne rzeczy. To trochę jak bajki dla dorosłych. Ciekawe doświadczenie, bo w Nowym Jorku jedyną budowlą, której podziemia wzbudzają jakiekolwiek zainteresowanie i są dostępne dla zwiedzających jest World Trade Center.
Praca w Polsce różni się od pracy w Stanach?
Większość rzeczy jest podobna. Tutejsza ekipa zaskoczyła mnie swoją uprzejmością, ludzie są niezwykle przyjaźnie nastawieni, ale jest jedna rzecz, którą można by u was zmienić. Jedzenie! W Stanach stoły na planie aż uginają się od różnych potraw, a w Polsce leżała jedna napoczęta paczka ciasteczek Oreo! (Śmiech). Kawy też często brakuje, a kiedy w dyspozytorze z wodą kończy się baniak, nikt się tym nie interesuje. Dlatego często sam musiałem go wymieniać. I kiedy ktoś z ekipy coś zostawiał nie na swoim miejscu, to sprzątałem. Jak jesteś ojcem, to robisz takie rzeczy odruchowo (śmiech).
Ile czasu spędził pan w Warszawie?
Sporo, 2,5 miesiąca. Pojechałem też na Wielkanoc do Zakopanego. Nawiązałem tu przyjaźnie, jakich nie zdarza mi się zawierać na planach w Stanach Zjednoczonych. Kiedy w kwietniu miałem premierę sztuki „Wszyscy moi synowie” Arthura Millera w londyńskim teatrze Old Vic, jeden z członków ekipy przyjechał do mnie ze swoją córką i zatrzymali się w moim mieszkaniu na pięć dni. Na spektaklu byli także Łukasz Kośmicki i jego żona, poszliśmy potem na kolację. Miał przyjechać także Piotr Woźniak-Starak, ale coś mu wypadło i musiał zmienić plany. On był niesamowitą osobowością… Nie tylko producentem, ale wizjonerem. Kochał kino jak mało kto. Nigdy nie spotkałem się z przygotowaniami do filmu tak skrupulatnymi, jak do „Ukrytej gry”. Drugi, niemiecki producent filmu, Daniel Baur, śmiał się, że nawet Niemcy nie robią tego tak drobiazgowo. Dlatego kiedy straciliśmy Piotra stało się dla mnie jasne, że muszę odłożyć wszystkie inne sprawy na bok, przerwać zdjęcia do serialu nad którym pracuję, i przyjechać do Gdyni na premierę filmu.
„Ukryta prawda” to thriller polityczny, ale większość damskiej widowni zakochała się w panu dzięki zupełnie innemu gatunkowi kina. Zagrał pan w takich klasykach komedii romantycznej jak „Ja cię kocham, a ty śpisz” i „Bezsenność w Seattle”.
Kiedy przyjmowałem role w tych filmach nie myślałem o nich jako o komediach romantycznych. Na szczęście, bo wtedy pewnie bym się zawahał (śmiech). Smutna prawda jest taka, że ten rodzaj kina jest uważany za coś artystycznie podrzędnego i aktor szybko może zostać zaszufladkowany. Ale ja nie analizowałem ciężaru gatunkowego „Bezsenności…” i „Ja cię kocham…”, i dzięki temu zagrałem w dwóch niezłych filmach. Zresztą byłem już wtedy po czterdziestce i miałem na koncie sporo innych ról, więc nikt nie próbował przyklejać mi etykietek. Co ciekawe, teraz podobną drogą idzie mój syn Lewis (ma 26 lat - red.). Wystąpił w kilku poważnych filmach, m.in. w mrocznym „Źle się dzieje w El Royale” razem z Jeffem Bridgesem, Dakotą Johnson i Chrisem Hemsworthem oraz serialu „Paragraf 22” wyreżyserowanym przez George’a Clooney’a. A teraz jest na Hawajach i gra opalonego surfera w komedii romantycznej. Kiedy zapytałem go, jak podoba mu się scenariusz, odpowiedział: „Historia jest świetna, tylko niektóre dialogi brzmią trochę ckliwie”. Zupełnie jakbym słyszał siebie przed lat (śmiech). Bo kiedy czyta się to na papierze, wszystko brzmi strasznie banalnie. Sztuka polega na tym, aby zagrać w taki sposób, żeby widz poczuł intymną więź łączącą dwójkę bohaterów. Wtedy można uwierzyć w każdy banał. Ale do tego konieczny jest jeszcze dobry reżyser i tzw. chemia z partnerką.
A chemię z Meg Ryan pan poczuł? Ponoć początkowo odrzucił pan rolę w „Bezsenności w Seattle”.
Bo od początku czułem, że mój bohater nie zdobędzie serca dziewczyny! (śmiech). Jeśli uczestniczysz w pojedynku, to chcesz mieć tak samo dobrą broń jak twój przeciwnik, żeby szanse były wyrównane. A ja nie miałem wątpliwości, że mój Walter przegra z granym przez Toma Hanksa Samem walkę o uczucia Annie. Skoro wynik jest z góry przesądzony, to po co w ogóle próbować? Ale Meg Ryan, która była wtedy u szczytu sławy, nie przyjmowała jakiejkowloek odmowy. I postawiła na swoim, zagrałem.
Czym pana przekonała?
Powiedziała, że to historia w stylu „Filadelfijskiej opowieści” George’a Cukora z Carym Grantem, Katherine Hepburn i Jamesem Stewartem. Stewart ostatecznie nie zdobywa Hepburn, chociaż to on jest tym fajnym gościem, a nie Grant, który robi mnóstwo paskudnych rzeczy, ale takie jest życie. Niesprawiedliwe. W scenariuszu „Bezsenności…” spodobała mi się scena, kiedy Annie mówi mojemu Walterowi, że nic z tego nie będzie i przepełniona wyrzutami sumienia zrywa zaręczyny, a on odpowiada: „Nie ma się czym smucić. Jeśli nie czujesz do mnie tego, co ja do ciebie, nasz związek nie byłby dobry. A ja nie chcę tkwić w złej relacji”. To piękne.
Do zagrania w „Ja cię kocham, a ty śpisz” podchodził pan z większym entuzjazmem?
Na początku wydawało się, że wyjdzie z tego płytki, cukierkowy film. Scenariusz to była kompletna klisza. Ale Jon Turteltub, reżyser, usiadł ze mną i Sandy (Sandrą Bullock - red.), opowiedział nam, jak on widzi tę historię i przekonał, że możemy zrobić wszystko po swojemu. I tak się stało. Studio próbowało kontrolować scenariusz i wpływać na całokształt, ale Jon stosował różne sztuczki i cały czas im się wymykał. Z pracy na planie szczególnie zapadł mi w pamięć dzień, kiedy nagrywaliśmy scenę spaceru po Chicago. Byliśmy w letnich ubraniach, a w rzeczywistości zrobiło się już koszmarnie zimno. Bardziej zmarzłem tylko podczas robienia „Ukrytej gry”, kiedy staliśmy z Robertem Więckiewiczem na górnym tarasie Pałacu Kultury. Mróz i ziąb niemiłosierny! A wracając do „Ja cię kocham…”, nikt z nas nie spodziewał się, że to będzie taki hit.
A czy podczas kręcenia „Dnia niepodległości” spodziewaliście się sukcesu?
To było kolejne zaskoczenie. Pamiętam, jak jedna z gazet opublikowała ranking dwudziestu wyczekiwanych premier wiosny 1996 roku. „Dnia niepodległości” tam nie było. Ani ja, ani Will Smith ani Jeff Goldbulm nie byliśmy wtedy wielkimi gwiazdami, więc obsada nie była czynnikiem przyciągającym widownię. Na dodatek science-fiction było wtedy traktowane jako kino kategorii B. Ale spece od reklamy wykonali świetną robotę i stworzyli kampanię, która mówiła: „2 czerwca przybyli, 3 czerwca zaatakowali, 4 czerwca podjęliśmy walkę”. A potem można było zobaczyć Biały Dom, który zostaje wysadzony w powietrze. Premiera miała miejsce właśnie w czerwcu, więc ludzie masowo ruszyli do kin.
Zagrał pan tam prezydenta USA. Interesuje się pan polityką?
Tak, bo nie chcę być jak struś który chowa głowę w piasek. Dlatego publicznie mówię, że popieram Demokratów, wspieram ich finansowo. Kiedyś nie chciałem być utożsamiany z jakąkolwiek opcją polityczną, unikałem publicznego wygłaszania jakichkolwiek sądów. Moi rodzice byli lekarzami, leczyli ludzi niezależnie od tego, czy podobały im się ich poglądy, czy nie, a sami pozostawali neutralni. I ja też uważałem, że artysta ma być dla wszystkich. Dlatego nie chciałem, żeby ktokolwiek postrzegał mnie-aktora poprzez moje upodobania polityczne. Ale w końcu zrozumiałem, że jeśli mam być szczery w stosunku do samego siebie, nie mogę ich dłużej ukrywać. Jeśli w moim kraju i na świecie dzieje się źle, trzeba mówić o tym głośno. Poza tym lubię angażować się w lokalne społeczności i działać na ich rzecz, bo uważam, że zmiana zaczyna się oddolnie. W myśl zasady: myśl globalnie, działaj lokalnie.
A jak to się w ogóle stało, że został pan aktorem? W college’ studiował pan budownictwo.
Długo szukałem swojej drogi. Byłem bardzo nieśmiałym chłopakiem, niezbyt aktywnym towarzysko, który pewnego dnia poszedł na casting do szkolnego przedstawienia i wsiąkł w to wszystko. Scena pozwoliła mi się przełamać, otworzyć na innych. Nie zniechęciło mnie nawet to, że kiedyś podczas próby spadłem z dużej wysokości, co skończyło się śpiączką i utratą węchu. Do tej pory go nie odzyskałem. Ale wiem, że było warto.