Podróżuje po świecie samotnie. Dociera do miejsc, których nie znajdziecie w folderach reklamowych biur turystycznych. Zagląda na przedmieścia, jeździ lokalnym transportem, podsłuchuje o czym rozmawiają klienci okolicznych barów i czym zachwycają się miejscowe dzieciaki. Już nie przerażają jej karaluchy wielkości palca i agresywne małpy, które możesz spotkać w każdym miejscu na świecie. Nie przejmuje się, gdy ktoś chce ją oszukać na bazarze. Oto koloryt świata. Jej świata. Poznajcie podróżniczkę Marzenę Filipczak. Wydała właśnie książkę "Jadę sobie. Powrót do Azji".
Książka "Jadę sobie" to Pani pamiętnik kilku samotnych podroży po Azji. Tej odbytej 12 lat temu w 2008 i tych z lat 2016-2020 zakończonych w lutym tego roku, tuż przed pandemią koronawirusa. Co Panią skłoniło, by wrócić do Azji? Dla wielu jest już mocno przereklamowana i zadeptana. Szczególnie Tajlandia przypomina turystyczny fast food.
Pierwsza podróż trwała pół roku i wtedy była dla mnie skokiem na głęboką wodę, bo nigdy wcześniej nie podróżowałam w pojedynkę, właściwie nie byłam nigdzie poza Europą. Po powrocie jednak złożyło się tak, że najpierw zjeździłam sporo bliższych kierunków, potem ruszyłam do Ameryki Południowej, Afryki, sporo wędrowałam sama po dalekiej północy. Spędziłam też kilka miesięcy w Azji Środkowej – tych wszystkich krajach z końcówką „stan” jak Uzbekistan, Turkmenistan, Kazachstan - i na Bliskim Wschodzie, ale daleka Azja jakoś mnie nie ciągnęła, właśnie dlatego, że wydała mi się banalna. Po przejechaniu z namiotem kilku krajów Czarnej Afryki – tak mówi się na „prawdziwą” Afrykę na południe od Sahary - pomysł powrotu do Tajlandii wydawał się oklepany, tym bardziej, że widziałam na zdjęciach jakie tłumy okupują popularne miejsca w Azji Południowo-Wschodniej – tajskie wyspy, świątynie Angkoru w Kambodży czy wietnamską zatokę Ha Long. Stwierdziłam, że nie potrafiłabym się tymi miejscami cieszyć. Do dalekiej Azji wróciłam po ośmiu latach, do Nepalu, ale nie względu na Azję, tylko na Himalaje. Wybrałam się na wędrówkę dookoła masywu Annapurny, szlak ma ponad 200 km, w najwyższym punkcie wspina się na 5416 m n.p.m., po drodze śpi się w górskich wsiach. Chciałam go przemierzyć od lat i byłam na siebie trochę zła, że tyle z tym zwlekałam, bo wiele osób mówiło, że po wybudowaniu drogi dla dżipów stracił dawny urok, że się skomercjalizował. Nie znoszę takiego gadania, bo coś, co my nazywamy komercją, dla miejscowych jest po prostu wygodą i nie rozumiem, dlaczego mieliby sobie tej drogi nie wybudować? Równie dobrze można narzekać, że Polska się skomercjalizowała, bo zamiast chłopa na furmance mamy autostrady. W Nepalu okazało się, że dla wędrowców wyznaczono wiele ścieżek alternatywnych, którymi chodzi mało kto. We wsiach, do których prowadziły nadal spałam w tradycyjnych domach u miejscowych jedząc kolację z paleniska opalanego wysuszonymi odchodami, raz trafił mi się nocleg nad obórką dla kóz. Wtedy pomyślałam, że osławione „zejście z utartych szlaków” wcale nie odnosi się do miejsca w sensie geograficznym, tylko do stanu ducha, tego czy ktoś jadąc przez świat ma otwarty umysł. Przez kolejne trzy lata wracałam do Azji kilka razy, byłam też w krajach uważanych za zatłoczone i przereklamowane. Okazało się, że wszędzie można znaleźć jakiś kawałek dla siebie, np. na Tajwanie spałam z miejscowymi w pokojach dla pielgrzymów przy świątyniach, we wschodnich Indiach odwiedziłam mało znany region Bastar zamieszkały przez Adiwasich, czyli miejscowych aborygenów. Byłam tam na święcie, na którym szamani siadają na ostrych szpilach, wierni okładają się łańcuchami nabitymi gwoździami, i nie leci ani kropla krwi! Do Tajlandii wybrałam się z ciekawości. Do końca nie wierzyłam, że mnie jeszcze zaskoczy, ale tak się stało: jechałam przez mało popularne wśród zachodnich turystów parki narodowe, głównie autostopem, śpiąc na kempingach w namiocie. I była to zupełnie inna Tajlandia.
Pierwsza Pani podroż była zapisem fascynacji i zachwytów wszystkim. Pamięta Pani tamte emocje, pielęgnuje je Pani w sobie? Co zafascynowało Panią najbardziej?
Szczerze mówiąc nie, same widoki i wspomnienia po latach mi spowszedniały tym bardziej, że jechałam szlakiem, który wtedy mnie fascynował, ale dzisiaj wydaje się oklepany. Oczywiście to świetny wybór na pierwszy raz, bo Azja Południowo-Wschodnia to najłatwiejszy region do podróżowania, bezpieczny, tani, z dobrze rozwiniętą infrastrukturą, ale jeśli zobaczy się zorze polarne, usłyszy pękający lodowiec na Grenlandii, wyjrzy z namiotu pod baobabem, a tam zebry właśnie przyszły do wodopoju, to azjatyckie świątynie i targi blakną.
Natomiast tym, co zafascynowało mnie wtedy najbardziej było odkrycie, że podróże są takie proste, że nie ma się czego bać, wystarczy się przygotować i można ruszać. Owszem, zdarzają się jakieś niemiłe przygody, tak samo jak w codziennym życiu w Polsce, ale generalnie świat jest przyjazny, spotykani ludzie pomocni, a tego, co przeżyję, nikt mi nie zabierze.
Kiedy czytam, że w czasie pierwszej samotnej podróży do Indii wsiadła Pani do nocnego autokaru, powiem szczerze, mam dreszcze. Wciąż w pamięci mam serial "Delhi Crime" o zbiorowym gwałcie na młodej kobiecie właśnie w autobusie. Jadąc po raz pierwszy do Indii nie bała się Pani? Nie było w Pani obawy, czy dam radę? A może była Pani nieświadoma zagrożeń?
Oczywiście, że się bałam, do dzisiaj powtarzam, że tylko głupi się nie boją. Ale podeszłam do tego racjonalnie: wypisałam na kartce największe strachy, np. że mnie okradną, że zachoruję, a potem – co w takiej sytuacji mam zrobić. To mi dało pewien spokój.
Co do nocnych przejazdów w Indiach - byłam tam przed zbrodnią, o którą Pani pyta, ale wcześniej wydarzył się inny wypadek: zachodnia turystka została zgwałcona i zamordowana przez taksówkarza, z którym jechała nocą z lotniska. Wtedy wprowadzono zalecenie, żeby w takim przypadku – jeśli jestem sama i jadę taksówką nocą – pójść do policjanta, zostawić mu dane swoje i kierowcy, i żeby ten kierowca to widział. Zanim wsiadłam do autobusu nocnego, przepytałam miejscowych, który z nich jest bezpieczny: polecono mi autobus państwowy z wyznaczonymi miejscami dla kobiet, miałam więc pewność, że obok nie usiądzie żaden mężczyzna. Takie damskie strefy obowiązują zresztą w wielu krajach w różnych środkach komunikacji – np. osobne wagony metra i w tłumie naprawdę dają duży komfort.
Natomiast nigdy przenigdy nie wsiadłabym w Indiach i w kilku innych krajach uważanych za nieprzyjazne kobiecie do nocnego autobusu, ani nawet do taksówki, złapanych na ulicy. Nigdy nie zostałabym w hotelu, w którym nie nocują rodziny albo inne kobiety. Jeżeli mam jakiekolwiek wątpliwości zawsze pytam miejscowych jak się zachować, żebym była bezpieczna.
W czasie ostatniej podróży – na Filipiny – wylądowałam w Manili późnym wieczorem. Zamiast korzystać z usług zaczepiających mnie taksówkarzy, zapytałam policjanta o bezpieczny transport, a on wskazał mi ogonek miejscowych czekających na taksówkę. Każda z nich przed wyjazdem była rejestrowana, ochrona spisywała dane pasażera i kierowcy. Gdyby ten drugi zrobił coś złego, choćby oszukał na rachunku, a pasażer się na niego poskarżył, zakazano by mu wjazdu na lotnisko.
Na początku pisze Pani „pozbyłam się strachu chodzenia po mieście po zmroku”. Jak to Pani zrobiła? Delhi to jedno z najbardziej niebezpiecznych miast dla kobiet.
W sumie to do dzisiaj nie wiem jak się przemogłam – bo długo bałam się wychodzić po zmroku - ale wciąż pamiętam tamtą sytuację. Byłam wtedy w niedużym mieście i usłyszałam z hotelu jakąś skoczną muzykę i śpiewy, kiedy wyjrzałam przez okno zobaczyłam orszak pana młodego zmierzającego do domu młodej – on jechał na słoniu, dookoła było wielu muzykantów, mnóstwo cieszących się ludzi. Pomyślałam, że w takiej sytuacji przecież nie może mi się przydarzyć nic złego i wyszłam zobaczyć to wszystko z bliska, poszłam kawałek z orszakiem. Wszyscy byli bardzo przyjaźni, na ulice wyszło wielu sprzedawców jedzenia i w ogóle mnóstwo ludzi, bo w dzień było gorąco i dopiero teraz temperatura zrobiła się na tyle znośna, żeby zacząć jakieś życie towarzyskie. Wychodzenie na miasto po ciemku, podobnie jak jazda autobusem, zależy od miejsca i sytuacji. W małych miasteczkach nigdy nie miałam z tym problemu, w wielkich – starałam się znaleźć hotel blisko świątyni, bazaru, gdzie jest dużo ludzi, dużo się dzieje i wieczorami trzymać się blisko niego; nigdy nie szwendam się sama po przedmieściach ani pustych dzielnicach.
Nie nazwałabym Delhi jednym z najbardziej niebezpiecznych miast świata; ono jest dla kobiet raczej uciążliwe, trzeba się liczyć z lepkimi rękoma, obleśnymi spojrzeniami, zaczepkami, natomiast jeśli przestrzega się zasad, czyli nie włóczy w pojedynkę po ciemku, po pustych dzielnicach, nie przebywa się w miejscach, gdzie są sami mężczyźni, nie powinno się wydarzyć nic złego. Mówię to oczywiście z perspektywy białej turystki, wobec której miejscowi zachowują jednak większy dystans i respekt niż wobec miejscowych kobiet. Im na pewno jest trudniej.
Dla mnie dużo bardziej niebezpieczne są metropolie w innych częściach świata: Lima, La Paz, stolice afrykańskie – tam nigdy nie chodzę sama po zmroku.
Podróż to dla Europejczyka relaks i przyjemność, tymczasem dla Pani to karaluchy wielkości palca, agresywne małpy, które Panią pogryzły, nieustanne targi o cenę pokoju, próby oszustwa, wyłudzeń, mozolna nauka mówienia NIE. Rozumiem, że od początku planowania podróży miało być „prawdziwie i lokalnie” a nie uroczo i hamakowo?
Ale ja też jestem Europejką i znam wielu innych Europejczyków, dla których podróż to przede wszystkim przygoda, przeżycie, wspomnienie, a nie tylko jechanie z jednego ładnego miejsca w kolejne albo leżenie na plaży. Po drugie rozróżniam pojęcia „podróż” i „wakacje”, dla mnie to dwa odrębne stany. Hamak, zielona trawka, piasek, las to wakacje, najchętniej w miejscu, w którym nie zbyt wielu atrakcji i gdzie leżę, czytam książki, zbieram jagody, odpoczywam. Raczej nie wybrałabym się na takie wakacje do Azji, wolę spokojne odludzie i mniejszą wilgotność w powietrzu. Podróż to przeżycie, zadziwienie się, dotknięcie, powąchanie czegoś innego. Karaluchów nie znoszę, są obrzydliwe, wszędzie, gdzie mogą być zabieram moskitierę, w pokoju w wiejskim pensjonacie w Malawi rozstawiłam na łóżku własny namiot.
Oszustwa i targi to też dość niemiły aspekt podróży, niestety w wielu regionach świata biały turysta jest traktowany jak chodzący bankomat. Z jednej strony to rozumiem, bo dla lokalnych mieszkańców cena jaką zapłaciłam za bilet na samolot to niewyobrażalna abstrakcja i nie denerwuję się już, jeśli płacę im trochę więcej, ale jeśli kolejny sprzedawca zawyża cenę dwu-, trzykrotnie to niestety trafia mnie szlag. Tym bardziej, że słyszę jak śmieją się ze mnie za plecami.
Przed pierwszą podróżą nie spodziewałam się jednak, że jest to zjawisko aż na taką skalę, być może trafiłam w takie miejsca, może próbowano mnie oszukiwać częściej, bo byłam sama, w dodatku kobieta. Pisałam o tym dużo, bo było to dla mnie nowością, poza tym takie nieprzewidywalne wydarzenia pamięta się bardziej niż kolejną piękną świątynię albo złoty zachód słońca. Są cudne, ale ile razy można o nich wspominać? Chyba każdy, kto zaczyna przygodę z podróżami, tak ma.
Dziś na drobne oszustwa, zaczepki, nie zwracam już uwagi, raczej się z nich śmieję i staram szybko zapomnieć, żeby nie psuć sobie podróży. Jeśli zdarzy się coś bardzo nieprzyjemnego, powtarzam sobie: „Kiedyś będziesz o tym opowiadać, a inni będą słuchać”. Tak było z małpami; wtedy było to dość nieprzyjemne, bo musiałam jechać do szpitala, potem przyjąć serię szczepień przeciwko wściekliźnie, dzisiaj to jedna z lepszych anegdotek z moich wyjazdów.
Podróżowało Pani od zawsze. Krótkie wypady, zawsze ze znajomymi. Podróże po Polsce, po Europie… Marzyła Pani o kilkumiesięcznej, samotniczej wyprawie? Dlaczego?
Niekoniecznie samotniczej, byłam raczej zafascynowana samymi podróżami, czytałam z wypiekami na twarzy relacje, że tak można – a przypominam, że działo się to kilkanaście lat temu, kiedy podróże nie były tak popularne jak dzisiaj – po prostu chciałam to przeżyć. Pech chciał, że nikt z moich znajomych nie chciał, egzotyka ich zwyczajnie nie ciągnęła. Początkowo próbowałam znaleźć sobie jakieś towarzystwo z ogłoszenia, okazało się, że chętnych jest bardzo dużo, ale jak doszło do konkretów, to każdemu z nich coś wypadało. Wtedy znalazłam forum, do dziś pamiętam jego nazwę „samotne kobiety w podróży”. Czytałam codziennie relacje, niektóre po kilka razy i zaczęła we mnie kiełkować myśl: „skoro się tak da, to może ja też pojadę sama?”. Choć szczerze mówiąc wtedy była dla mnie tak absurdalna jak samotny lot na księżyc. Tak naprawdę najtrudniejsza okazała się sama decyzja. Kiedy postanowiłam „jadę” – pamiętam do dzisiaj, było to wieczorem przed zaśnięciem i po raz pierwszy od kilku dni zasnęłam wtedy natychmiast i spokojna, że już koniec tych rozważań – wszystko stało się prostsze. Przestałam myśleć, zaczęłam działać, czyli przygotowywać się od strony praktycznej.
Najbardziej lubię podróżować sama, powiedziała Pani. To przeczy ogólnemu stereotypowi, że świat najlepiej smakuje we dwoje lub w grupie. Co jest takiego w samotniczych podróżach, że jak się raz zasmakuje to potem chce się więcej i więcej…
Ja też czasami wyjeżdżam w towarzystwie – na przykład na wakacje albo na kajaki. Oczywiście, że jest bardzo fajnie – jak na fajnej imprezie. I tak się potem we wyjazdy wspomina: a, pamiętasz, jak się wywróciliśmy na pniu, jak wiało, kiedy szliśmy plażą. Podróż w pojedynkę to zupełnie inna jakość, bo człowiek skupia się na otoczeniu, a nie na swoim towarzyszu. Kiedy jestem z kimś, nawet tylko we dwoje, stanowimy zamkniętą grupę, rozmawiamy ze sobą, interesujemy się sobą, nie mamy potrzeby podejść do innych, a im też trudniej do nas dotrzeć.
Kiedy jadę sama, miejscowi są bardziej śmiali, zagadują, zaczepiają, ja też mam częściej potrzebę do nich podejść, zapytać o drogę, poprosić o popilnowanie plecaka, gdy idę do toalety. Tak rodzą się niespodziewane znajomości. Nigdy nie nazywam moich podróży samotnymi, bo zawsze wokół mnie jest mnóstwo ludzi. Czasem tyle, że mam tego dość i myślę, że chciałabym chwili spokoju. A wtedy znowu słyszę: „hi, what’syourname? Skąd jesteś? Naprawdę przyjechałaś sama???”
Wcześniej była próba wyprawy do Kenii. Z koleżanką wybrałyście się z wycieczką z biura podróży z zamiarem porzucenia grupy i wejścia na najwyższą górę. Ale ta podróż zakończyła się napadem i utratą portfeli i dokumentów…
To jest bardzo ciekawa i pouczająca historia o ludzkiej głupocie. Był rok 1999, pracowałam w dużym wydawnictwie, koleżanka obok przeglądała ogłoszenia w gazecie i nagle mówi: „Wiesz co, jest wyjazd z Wiednia do Kenii. Kosztuje mniej niż sam lot z Warszawy. Chodź, może pojedziemy”. I tak od słowa do słowa, choć nigdy wcześniej nie myślałyśmy o żadnej podróży, postanowiłyśmy jechać. To nawet nie była grupa, tylko czarter z niemieckiego biura podróży i wielki luksusowy resort nad oceanem. My wymyśliłyśmy, że urwiemy się z niego i wejdziemy na Mt Kenyę, czyli drugą co do wysokości górę Afryki. Nie miałyśmy żadnego doświadczenia ani w podróżowaniu, ani w wysokogórskich wędrówkach. Ale co tam: zabrałam swój namiocik, starą chińską dwójkę, kolega pożyczył mi ciężki jak diabli śpiwór z demobilu, a innego kolegę, piszącego o zwierzętach, zmusiłyśmy, żeby zadzwonił do zoo i zapytał, czy jak już rozbijemy się w kenijskim buszu, nie zaatakuje nas lew? To był nasz główny problem. Nie przyszło nam do głowy, że w Afryce duże zwierzęta można spotkać głównie w parkach narodowych, a dużo bardziej niebezpieczni są ludzie w miastach. Gdy dojechałyśmy nad ranem nocnym autobusem do Nairobi zlekceważyłyśmy ostrzeżenia miejscowych, żeby poczekać w nim aż się rozjaśni. Zaraz po tym, kiedy wyszłyśmy z dworca, napadło nas i okradło kilku miejscowych przystawiając noże do boków. Byłam wtedy przerażona, sparaliżowana strachem, bo ja to ostrze czułam. Oczywiście nie pojechałyśmy na żadną Mt Kenyę, tylko po załatwieniu spraw na policji i w ambasadzie – koleżanka straciła paszport – wróciły do hotelu na wybrzeże. Do końca pobytu bałam się wyjść nawet z niego, a po powrocie do domu, aż do wyjazdy do Azji, nie ruszałam się poza Europę. Minęło wiele lat i nabrałam dużo doświadczenia w podróżowaniu w pojedynkę zanim zdecydowałam się wrócić do Afryki. Też z namiotem, ale byłam już przygotowana i wiedziałam, że można go rozbić na wielu leśnych kempingach, przy hotelach na plażach, a nawet w ogrodach. Podróżowałam tak kilka razy, zawsze zachwycona: kiedyś w nocy pod namiot przyszły hipopotamy, a innym razem spaliłam kaszę na kamiennym palenisku, bo pobiegłam zobaczyć idącą przez camp żyrafę. Rok temu wybrałam się na Madagaskar, który nie ma najlepszej opinii, jeśli chodzi o bezpieczeństwo. Większość turystów na czas pobytu wynajmuje samochód z kierowcą. Ja przemieszczałam się lokalnym transportem. Na niektórych nocnych trasach zdarzają się napady na busiki. „Co mam zrobić?” - zapytałam miejscowych mając przed sobą taką drogę. Poradzili mi bus, który jechał w chronionym konwoju: wieczorem dziesiątki pojazdów zgrupowały się w jednym miejscu i przez ciemności pojechaliśmy już razem. Z dwójką Hiszpanów wynajęliśmy czółno, wioślarzy, przewodnika i płynęli trzy dni rzeką śpiąc po drodze w namiotach. Zastanawialiśmy się, czy to na pewno bezpieczne, ale ludzie powiedzieli, że na pierwszej plaży będzie ochrona – rzeczywiście spało tam kilkunastu turystów i władze na wszelki wypadek przysłały żołnierzy – a na drugą zatrzymaliśmy się przy wsi polecanej przez przewodnika. Daliśmy miejscowym pracę płacąc za przygotowanie ogniska i pokaz tańców, a oni w zamian nas strzegli.
Po powrocie wstukałam w google hasło: „podróż Madagaskar” i znowu ze zdziwieniem przeczytałam relacje, że można po nim podróżować tylko wynajętym autem. Otóż nie. Byłam tam sama, przez miesiąc i przyrzekam, że nigdy nie czułam się zagrożona. Po prostu słuchałam miejscowych i nie robiłam tego, co odradzali.
I nagle powstał w głowie pomysł, by rzucić pracę w dużym wydawnictwie i ruszyć przed siebie? Od początku chciała Pani napisać książkę poradnik dla kobiet, które marzą o podróżach, ale boją się o tym pomyśleć? Czy początkowo wyjazd miał być tylko przygodą, bez konkretnego celu….
Nie miałam w planach książki. Wyjechałam, bo obrzydło mi dotychczasowe życie, które właściwie sprowadzało się do bardzo intensywnej pracy. Zajmowała mi prawie cały czas, miałam bardzo dużo zaległego urlopu. Chciałam sobie zrobić przerwę, sprawdzić, czy rzeczywiście podróż w pojedynkę jak tak fajna jak piszą, a po powrocie pewnie znaleźć inną pracę. Wróciłam w środku kryzysu 2008 r. Pierwsze wydanie tej książki zakończyłam słowami „A potem [czyli po powrocie] było już tylko łatwiej. Nie mogłam znaleźć nowej pracy, więc napisałam książkę”. Tak naprawdę podkoloryzowałam to zakończenie, dobrze brzmiało jak puenta. Faktycznie robiłam wszystko, żeby nie wrócić do pracy na etacie, bo odkrywałam, że być może da się żyć inaczej. Książka sprzedała się świetnie pewnie też dlatego, że trafiłam we właściwy czas: podróże dopiero stawały się popularne, a poradników dla kobiet wyjeżdżających w pojedynkę nie było w ogóle. I jest prawdziwa: ja to wszystko naprawdę przeżyłam, od napadu w Afryce przez oswojenie strachu po zachwyt, że się da.
Czego nauczyła Panią pierwsza podróż?
Przede wszystkim tego, że strach ma wielkie oczy, a w rzeczywistości podróże są dużo łatwiejsze niż się wydaje. Wystarczy dobrze się przygotować i myśleć. Często powtarzam nawet, że podróże są łatwiejsze od codziennego życia, bo nie trzeba się zajmować przyziemnymi sprawami i nawet karaluchy w pokoju, o których mówiłyśmy, kiedyś staną się kolorowym wspomnieniem, przygodą, o której się opowiada.
Po "Jadę sobie" poszła Pani za ciosem i napisała "Lecę dalej. Tanie podniebne podróże." To był strzał w dziesiątkę, bo właśnie w Polsce wszyscy nagle stali się podróżnikami...
To był trochę przypadek losowy. Po wydaniu „Jadę sobie” chciałam wrócić do Azji, szykowałam się na podróż lądem do Australii – ostatni odcinek pokonuje się jachtostopem z Indonezji.
Ale zachorowałam. Porażenie nerwu twarzowego, czyli paraliż połowy twarzy, leczenie i rehabilitacja trwały w sumie pół roku, powikłania ciągną się do dziś. To bardzo paskudna przypadłość, z ust wycieka ślina, nie można zamknąć oka, pół twarzy jest nieruchome i opadłe – w szpitalu ktoś obejrzał się za mną tak, że się przewrócił. Po tym pół roku bardzo chciałam gdzieś pojechać, ale byłam słaba, musiałam przerwać szczepienia – niektóre przyjmuje się w cyklu – a najgorsze było to, że porażenie wydarzyło się nagle, po prostu się z nim obudziłam, było to tak dziwne, że bałam się, że może się powtórzyć. I co ja wtedy zrobię w dalekim świecie?
Najpierw pojechałam do Mołdawii. Kiedy okazało się, że daję radę, kilka miesięcy później poleciałam do Maroka robiąc składankę z bardzo tanich biletów – w tamtą stronę do Fezu przez Bolonię, z powrotem przez Rzym i Bergamo, po drodze jechałam gdzieś po Włoszech stopem, spacerowałam najstarszą rzymską drogą Via Appia, która przebiega tuż obok lotniska. Przypomniała mi się tamta ekscytacja z azjatyckiej podróży, przede wszystkim jednak, kiedy po powrocie o tym komuś opowiadałam powiedział: „Ale to bardzo ciekawe, napisz o tym książkę”. Umiałam kupować tanie bilety, bo robiłam to wcześniej wyjeżdżając ze znajomymi, teraz nieźle się bawiłam układając karkołomne składanki. Znowu miałam farta, bo książka trafiła we właściwy czas i znowu los mi pomógł z decyzją: „co dalej”.
W czasie pierwszej podróży zwiedziła Pani Indie, Malezję, Tajlandię, Wietnam, Kambodżę. Kiedy po 6 miesiącach wylatywała Pani do Polski wypowiedziała Pani to magiczne „ja tu jeszcze wrócę”?
Nie, ja wtedy marzyłam żeby zjeść kanapkę z żółtym serem i majonezem. Napisałam o tym przed powrotem w mailu i dostałam ze 20 słoików majonezu. Skończyłam podróż w Indiach, w pustynnym stanie Radżastan słynącym z pięknych kolorowych miast. Bardzo żałowałam, że nie wystarczyło mi czasu, żeby odwiedzić wszystkie.
Ale byłam też bardzo podekscytowana powrotem, tak samo jak pół roku wcześniej wyjazdem. Cieszyłam się na spotkania z ludźmi, którzy zostali w kraju, tęskniłam za wanną z pianą i za swoim łóżkiem, długo potem głaskałam kołdrę i mówiłam: „moje kochane łóżeczko”. Uważam, że podobne wyjazdy – choćby wirtualne – powinny być obowiązkowe w szkole. Po powrocie człowiek rozumie jaki los wygrał rodząc się w bogatej Europie i docenia co ma.
Po wielu latach wróciła Pani do Azji. Jaką Azję Pani zobaczyła? Co się zmieniło?
Można powiedzieć, że wszystko, tak samo jak na całym świecie. Natomiast gdybym miała wybrać jedną rzecz widzianą z perspektywy podróży to jak bardzo stały się one masowe i jak w świat ruszyli Azjaci, ilu jest młodych Chińczyków, Koreańczyków, Japończyków, Hindusów z plecakami.
Na lotnisku w Bangkoku są trzy kolejki do okienek: jedna dla Tajów, druga dla obcokrajowców, trzecia – dla obywateli Chin. Ludzie mają na podróż coraz mniej czasu, a chcą zobaczyć oraz więcej, pięć dni, trzy stolice: Singapur, Bangkok, Seul, prawie jak w komediach. Szukają autentyczności, wsi zamieszkałych przez rdzennych mieszkańców, irytują się na budowę dróg i nowych domów, ale sami dla siebie równocześnie chcą wygody: prysznica z ciepłą wodą i toalety. Niektórzy traktują świat jak oglądany film.
Ja nie obrażam się na to, że się zmienia, nie irytuje mnie nowoczesność, bo dlaczego ludzie w azjatyckich wsiach mieliby z niej nie skorzystać? Fascynujące są obserwacje jak wkracza w ich życie. Internet jest dzisiaj naprawdę wszędzie, nawet w budach służących za jadłodajnie na indyjskim odludziu zawsze znalazł się ktoś, kto mi zrobił ze smartfona hot spota. Filipińczycy budują grobowce jak domy; w Manili jest cmentarz, gdzie zamieszkali je żywi, których nie stać na inne lokum. To slums, ale zupełnie inny niż w naszym wyobrażeniu: jego starsi mieszkańcy wracają z miasta taksówkami, uczniowie w czystych mundurkach oglądają filmy na Youtube. Z nepalskich ścieżek zapamiętałam karawany osłów z coca-colą – do górskich sklepów nie da się dostarczyć zaopatrzenia w inny sposób. Jednak najbardziej znamienny przykład połączenia nowego ze starym zapamiętałam z Azji Środkowej, z ostatniej z kilku podróży do Kazachstanu. Mój bagaż nie doleciał i musiałam na niego poczekać. Znalazłam hostel niedaleko lotniska, w którym mieszkały głównie rodziny chorych leżących z dwóch pobliskich szpitalach. Czyściutki, błyszczący, nowoczesny, nagle do pokoju weszły trzy kobiety z aułu, czyli wsi w stepie, zapaliły zapałki, kreśliły nimi ósemki, zaczęło śmierdzieć, niepokojąco migał alarm. Przybiegła recepcjonistka z krzykiem, co robią, a one na to spokojnie: „jak to? Trzeba oczyścić pomieszczenie, bo nie wiadomo kto tu wcześniej mieszkał”.
Jednak najbardziej chyba zmieniłam się ja. Nie irytują mnie już naganiacze i oszuści, nie denerwuję się, że coś nie wychodzi. Autobus nie przyjechał? Jutro będzie inny. Dziecko ciągnie za rękę i woła „daj mi dolara”? Uśmiecham się do niego i mówię: „Ok, ale ty daj mi 10”. Ono też zaczyna się śmiać, przybiegają koledzy, nagle staję się bardziej „swoja”.
Gdyby laik, który nigdy nie był poza Europą zapytał Panią gdzie jechać w świat, jakie rejony zobaczyć jako pierwsze co by Pani mu doradziła?
To zależy od tego, co lubi. Cała Azja Południowo-Wschodnia jest łatwa, tania, równocześnie kolorowa i egzotyczna, zdarzają się oszustwa, ale właściwie nie ma realnych dużych niebezpieczeństw – nazywam ją podróżniczym przedszkolem. Można przyjechać na krótko, zobaczyć, czy w ogóle nam się spodobają takie podróże – bo wiem, że nie każdy lubi egzotykę – a potem ruszyć gdzieś dalej. Konkretniej dobrym miejscem na rozpoczęcie przygody jest północna Tajlandia, zatłoczona mniej niż wybrzeże, bardzo lubię Kambodżę – wysłałam tam w pierwszą podróż kilka osób i każda wróciła zachwycona. Jeśli ktoś lubi wędrować polecam Nepal, trasy są świetnie oznakowane, w mijanych wsiach bez problemu znajdziemy nocleg i kolację. Wielkie przestrzenie można znaleźć na Islandii, dla mnie wielką niespodzianką był też Egipt, ale nie ten z kurortów, tylko Sahara z czterema oazami wzdłuż tzw. wielkiej pętli pustynnej. To ponad 1000 km przez nicość.
Dużą wartością rozdziału "Jadę sama" są Pani praktyczne porady. Proszę o 5 żelaznych punktów dla wyjeżdzających do Azji…
Po wielu latach podróży mogę powiedzieć, że niezależnie od tego, dokąd się jedzie, żelazne zasady są trzy. Po pierwsze – nie musieć sobie niczego udowadniać, w razie jakiegokolwiek zagrożenia, niepewności – umieć zawrócić. Po drugie – mieć pieniądze na nieprzewidziane wydatki; podróżuję budżetowo, ale jeśli czuję się niepewnie bez wahania płacę za dobry hotel albo prywatny transport. Z Turkmenistanu jechałam do Kazachstanu: grubo po północy dotarłam do Turkmenbaszy, skąd o 5 rano miał pojechać dżip przez pustynię. Żaden z tańszych hoteli nie chciał przyjąć obcokrajowca, portowa okolica była dosyć szemrana, nie miałam gdzie przeczekać, bez wahania wyjęłam 60 dolarów i zapłaciłam za możliwość spędzenia czterech godzin w drogim hotelu. Zawsze mam pieniądze pozwalające awaryjnie wrócić do domu w każdej chwili, dlatego tak bardzo dziwili mnie ci, którzy z chwilą zamknięcia granic w pandemii ogłosili publiczne zbiórki na nowe bilety: halo, ludzie, jedziecie na drugi koniec świata bez zabezpieczenia? Zasada trzecia – zabrać paszport, ubezpieczenie i kartę kredytową, jak się czegoś zapomni można dokupić na miejscu. Jest też oczywiście dużo drobiazgów – np. trzeba sprawdzić pogodę, karty płatnicze, wizy – ale to tylko drobiazgi. Najwyżej będzie padało, urzędnik cofnie z granicy, a pieniądze przyśle transferem ktoś z kraju. Świat się nie zawali.
Wróciła Pani do Polski w lutym tuż przed lockdownem. Jak wyglądała droga powrotna? W Azji koronawirus był już faktem.
Wiele osób, które w styczniu albo lutym poleciało do Azji, spotkało się potem z hejtem: po co się tam pchaliście! Ale Azja to ogromny kontynent i trudno robić wymówki komuś, kto w czasie zagrożenia w Chinach pojechał do Tajlandii. To tak, jakby była powódź we Francji i ktoś zrezygnował z podróży do Polski, bo wiesz, w tej Europie jest tragedia. Ja pojechałam na Filipiny w styczniu, koronawirus nie był tam wtedy żadnym zagrożeniem, przezornie nie wybrałam najtańszych biletów przez Chiny. Większym problemem był wulkan Tal, który uaktywnił się tak, że w tygodniu przed wylotem kilka razy zamykano lotnisko w Manili. Nie wiedziałam, czy wylecę, zwlekałam do ostatniej chwili ze szczepieniem – akurat skończyła mi się ważność szczepionki przeciw durowi brzusznemu. Poleciałam. Na miejscu nadal głównym tematem był wulkan, ale z czasem w gazetach zaczął go zastępować koronawirus, raczej na zasadzie wiadomości z Chin, a nie tego, że coś nam grozi. Zderzyłam się z nim nagle. Wybierałam się do górskiej prowincji Kalinga zamieszkałej przez potomków łowców głów i kiedy poszłam do informacji turystycznej zapytać o przewodnika usłyszałam, że Kalingę dziś zamknięto dla turystów z powodu wojny plemiennej. Ale miejscowi w lokalnym autobusie, w którym to opowiedziałam, na Facebooku wyczytali, że chodzi o zagrożenie koronawirusem. Górskie wsie są trudnodostępne, nie ma tam lekarzy ani szpitali, rząd chronił ludzi i tradycję izolując ich od turystów. Musiałam pojechać na plażę i spędziłam w hamaku trzy długie dni. Tuż przed powrotem linie lotnicze poinformowały, że Filipiny wstrzymały też połączenia z Tajwanem, a mój samolot miał tam międzylądowanie. Odleciał, ale na pokład wpuszczono tylko cudzoziemców. Był to bardzo dziwny lot, olbrzymia maszyna, kilkadziesiąt osób, puste lotnisko na Tajwanie – musieliśmy tam wysiąść, przejść przez terminal i wsiąść do tego samego samolotu z powrotem.
Teraz, kiedy panuje epidemia Covid 19 i wiele krajów jest zamkniętych na turystykę, śnią się pani sny, że wyjeżdża Pani, że wsiada do samolotu,, jak s pociągu na końcu świata. Czy odwrotnie docenia Pani czas na miejscu, spędzony w Polsce?
Być może bym doceniała, gdyby mnie nie zamknięto, lockdown w mieście, w bloku, bez balkonu zniosłam jak więzienie. Wiele osób podróżuje teraz po Polsce szukając „nieodkrytych” atrakcji, ja nie mam takiej potrzeby - jechania tylko po to, żeby jechać. Poza tym znam Polskę dość dobrze, bo dużo podróżowałam po niej zanim ruszyłam za granicę. Wakacje spędziłam jak co roku w zaprzyjaźnionym domku nad jeziorem leżąc na tarasie, więc pod tym względem pandemia nic nie zmieniła. Oczywiście, że chciałabym ruszyć za granicę, nawet bliską, ale odstręczają mnie zasady wyjazdu. W podróży cenię sobie wolność, spontaniczność, a w tej chwili wiele miejsc jest sformalizowanych. Wybieraliśmy się ze znajomymi na kajaki na Łotwę, ale właśnie wprowadzono tam kwarantannę dla Polaków. Pomyślałam o powrocie na Bornholm, tym razem chciałam obejść go pieszo, ale jadąc do Danii – nawet pod namiot – trzeba mieć potwierdzonych co najmniej sześć noclegów. To co to za beztroska wędrówka między zarezerwowanymi kempingami, jeśli nie mogę zostać dłużej w miejscu, którym się zachwyciłam? Mi taki sposób podróżowania po prostu nie odpowiada. Czy tęsknie? Oczywiście że tak, ale też bez przesady, to nie jest w tej chwili największy problem świata. Czasami nawet myślę, że może dobrze zrobił ten stop, bo będę bardziej doceniać podróże i się z nich cieszyć. Kiedyś sobie myślałam: „Grenlandia, no tak, piękna, może by się tam jeszcze kiedyś wybrać”. A teraz myślę: „Grenlandia! Żebym mogła ją jeszcze zobaczyć!”.
Napisała Pani „to co interesuje mnie najbardziej, to świat, miejsca i zwyczaje, które znikają. Kiedy skończy się pandemia, gdzie się Pani wybierze?
To zależy od tego, jakie miejsca będą dostępne i w jaki sposób będzie można po nich podróżować. Jeśli będą dostępne wszystkie, bo jakimś cudem pandemia się nagle skończy, a mnie nadal będzie stać na dalekie podróże, to mam takich kilka. W Azji: indyjskie Siedem Sióstr, czyli stany na dalekim północnym-wschodzie, inne od reszty kraju, indonezyjska wyspa Sulawesi, jemeńska wyspa Sokotra z krajobrazami nie z tej ziemi, sanktuarium w Mazar-i-Szarif w Afganistanie... Chciałabym też odwiedzić Wyspę Wielkanocną, zobaczyć pingwiny na Ziemi Ognistej i znowu móc się wybrać z namiotem do Afryki. Wiele osób pyta, jak znoszę czekanie i czy nie tęsknie za Afryka albo Azją? Pewnie, że tęsknię, ale bardziej się cieszę i jestem wdzięczna losowi, że jednak dał mi szansę zobaczyć te wszystkie niezwykłe miejsca i spotkać w drodze tych niezwykłych ludzi.