Dziecko

Jak pomóc dorosłemu dziecku się usamodzielnić? Historie rodzin i wskazówki psychologa

Jak pomóc dorosłemu dziecku się usamodzielnić? Historie rodzin i wskazówki psychologa
Fot. 123RF

Od dawna coś się między wami psuje. Coraz więcej czasu spędza z dala od Ciebie. Ale Ty nadal gotujesz, pierzesz i... dajesz pieniądze. Martwisz się, że Twoje dziecko jest niesamodzielne? Chcesz, by dorosło? Być może musisz złożyć "pozew o rozwód". Dać mu motywację do tego, by zaczęło myśleć i działać jak dojrzały człowiek. Jak to zrobić? Opowiadają Ewa i Iwona, dwie matki, które postanowiły odciąć pępowinę.

Mój pozew: córko, damy ci mieszkanie, a ty pokaż, że potrafisz być samodzielna

Ewa (50 lat) z Poznania, mama Zosi (24 lata) i Janki (20 lat).

Była sama w lesie, zapadał zmierzch. Zaczęła płakać. Jak sobie poradzi? Gdzie będzie spać? Otarła łzy, przeszła jeszcze kilka kilometrów. Przenocowała w stodole.

Moja córka Zosia. Miała jedenaście lat i pojechała na pierwszy w życiu obóz harcerski. Druhowie wywieźli ją kilkanaście kilometrów w nieznane, zostawili samą bez pieniędzy i przydzielili zadanie: ma dojść na biwak.

To się nazywało "harce". Dowiedzieliśmy się o nich dopiero wtedy, gdy Zośka wróciła do domu. Przeraziłam się: jak można potraktować w ten sposób małe dziecko! Byłam matką nadopiekuńczą, zajmowałam się domem, córkami, one były na pierwszym miejscu.

Potrzebny nowy, modny szalik? Musi być, na już. Ulubione ciasto ze śliwkami i kruszonką w niedzielę? Pewnie, że będzie! A teraz patrzyłam na moją małą dziewczynkę i w głowie mi się nie mieściło, że ona mogła pieszo przejść taki kawał, zatrzymywać samochody po drodze, prosić o podwiezienie kierowców PKS.

Czy to w ogóle jest legalne, te "harce"? Może powinniśmy zabrać Zośkę z drużyny? Ale ona uśmiechnęła się tylko: "Mamo, ale mnie nic nie jest! Doszłam, dałam radę. Nie jestem dzieckiem!".

Była taka dumna z siebie, z tej swojej świeżo nabytej niezależności, taka szczęśliwa. Nie chcieliśmy tego psuć. Ale chyba w tamtym momencie pomyślałam, z przestrachem zresztą: rzeczywiście, to już nie jest małe dziecko. Dojrzewa. Będzie potrzebowała coraz więcej swobody, coraz mniej opieki. Czy będę potrafiła przestać ją kontrolować, dopytywać, czy ciepło się ubrała, czy nie jest głodna?

Godziliśmy się, żeby pomalutku odchodziły, a nawet – pomagaliśmy im. Gdybyśmy to zdusili: nie pozwalali jeździć na obozy, na zakupy do centrum, gotować, "bo coś spalisz", prać, "bo wszystko zafarbujesz" – nadal byłyby z nami.

Dorosła w ciągu tamtych wakacji: przybyło jej kilka centymetrów i bardzo dużo pewności siebie. Ja też musiałam do tego dorosnąć. I mąż. "Mogę jechać na zakupy do centrum?", pytała Zośka. Pierwsza myśl: gdzie? Jak? Sama? To niebezpieczne! A druga: dziewczyna samotnie szła przez las, nocą. Nie wsiądzie bez mojej pomocy do tramwaju? Bez sensu.

Mówiłam: jedź, ale uważaj. Potem stwierdziłam: skoro starsza córka jest coraz bardziej samodzielna, a młodsza chętnie się na niej wzoruje, to nie powinnam traktować ich dłużej tak, jakby były w przedszkolu. Zaczęłam wymagać.

Wrzucacie skarpetki do prania? Proszę, żeby nie były wywrócone na lewą stronę. Nie poskutkowało? Za każdą skarpetkę brałam 50 groszy. Potem cała rodzina decydowała, na jaki cel dobroczynny pójdą drobne z "karnego słoika". W końcu podziałało.

Dziewczyny, jak dziewczyny – chcą ładnie wyglądać. Kiedy narzekały, że ulubione spodnie są brudne, nie ma bluzki pasującej kolorem do spódnicy, mówiłam: "Proszę, popatrz, to jest pralka. Tu nastawiasz tryb, tu temperaturę, włączasz. Żadna filozofia". Zaczęły prać.

W wakacje Zosia z koleżankami z harcerstwa pomagała w ogrodzie: myły podjazd, malowały sztachety. Zarabiały pieniądze dla swojej drużyny. Po kilkudniowych wyjazdach na biwaki Zosia wracała z nowymi przepisami: na grochówkę, jajecznicę, makaron z kiełbaskami. Nauczyła się gotować.

Gdy więc kilka lat potem młodsza córka Janka poszła na swoją pierwszą zbiórkę w harcówce, byliśmy zadowoleni. Pewnie, że się martwiliśmy, gdy wyjeżdżały, teraz już obie, na obozy. Mieliśmy przecież świadomość, jak to wygląda.

Bałam się "harców": autostopu, ludzi, którzy spotykają w lesie samotną dziewczynkę. W tym czasie nie wyjeżdżaliśmy na urlop: siedzieliśmy w domu, w pełnej gotowości.

Kiedyś Janka mocno skręciła nogę, musieliśmy odebrać ją wcześniej. Innym razem Zośka prawie odrąbała sobie palec siekierą. Ale nie chciała wrócić do domu. Teraz, gdy patrzę na to z perspektywy lat, widzę, że to one odrywały się od nas – a naszą zasługą było tylko, że ich nie zatrzymywaliśmy.

Godziliśmy się, żeby pomalutku odchodziły, a nawet – pomagaliśmy im. Gdybyśmy to zdusili: nie pozwalali jeździć na obozy, na zakupy do centrum, gotować, "bo coś spalisz", prać, "bo wszystko zafarbujesz" – nadal byłyby z nami.

Mogę tylko wspierać, pytać, jak pomóc, czego potrzebują. I coraz częściej – prosić o wzajemność. Jak dorosłych ludzi.

Podział majątku

Gdy starsza córka poszła do liceum, była już Zosią Samosią. Raz w tygodniu nocowała u babci, która mieszkała znacznie bliżej szkoły niż my. Potem, już z rozpędu, ten sam zwyczaj przejęła Janka. Powolutku przyzwyczajaliśmy się do tego, że nasze córki wychodzą z domu.

Ale gdy Zosia zdała na studia i oznajmiła, że wyprowadza się do koleżanki, która szuka współlokatorki, żachnęłam się. Po co to? Przecież u nas ma tak dobrze! Byłam chyba trochę rozgoryczona, rozżalona. Może odebrałam to osobiście: że Zosia chce się wyprowadzić ode mnie. A ona po prostu chciała iść na swoje.

Nie musieliśmy się godzić, Zośka była na pierwszym roku, nie miała pracy, mogliśmy uciąć dyskusję. Ale po kilku dniach rozmów z mężem uznaliśmy, że warto spróbować.

Ustaliliśmy, że będziemy opłacać wynajem i dawać jej pieniądze na życie. Zaczęła się epopeja z mieszkaniami do wynajęcia. Zosia co kilka miesięcy przenosiła się z miejsca na miejsce, ciągle były jakieś problemy: a to mieszkanie w fatalnym stanie, a to zbyt daleko od uczelni, w niebezpiecznej okolicy.

Bałam się. Denerwowałam. I nagle Janka też zaczęła mówić: że kiedy zda na studia, zamieszka oddzielnie. Mąż powiedział: trzeba coś ustalić, mieć plan. Rozmawialiśmy. Liczyliśmy. Postanowiliśmy kupić dwa pokoje z kuchnią w centrum Poznania, mieszkanie "eksperymentalne" dla dziewczyn. Żeby mogły bezpiecznie uczyć się samodzielności.

Tak bardziej się opłacało: zlikwidowaliśmy lokaty, wzięliśmy kredyt, ale mamy inwestycję dla całej rodziny na wiele lat. Zakładamy, że córki – po obronie pracy magisterskiej – przeprowadzą się do własnych mieszkań. Może wezmą kredyty? One też to wiedzą, już starają się planować przyszłość.

Zośka pracuje na umowę-zlecenie, zarabia pieniądze na własne potrzeby i oszczędza. Jance na razie odradziliśmy szukanie pracy – jest dopiero na pierwszym roku, musi skupić się na nauce. Każdej z nich raz w miesiącu przelewamy na konto określoną sumę. I oczekujemy, że się z tej kwoty rozliczy – prześle zestawienie wydatków.

Siadam nad tymi arkusikami w Excelu i przeglądam uważnie kolejne kolumny cyfr. Nie chcę sprawdzać dziewczyn, kontrolować. To ich sprawa, jak będą gospodarowały własnym budżetem – jeśli wydadzą wszystko w pierwszym tygodniu, zostaną bez grosza na kolejne cztery. To też jest nauka: w końcu dorośli muszą mieścić się w granicach tego, co zarabiają.

Ale chcę z nimi rozmawiać, radzić – w końcu mam znacznie więcej doświadczenia, od ćwierć wieku prowadzę dom. A więc patrzę i myślę: córki zapłaciły 300 zł za wodę. Dużo! Pewnie brały codziennie kąpiele w wannie, prysznic jest bardziej ekonomiczny i... ekologiczny. Trzeba będzie o tym porozmawiać.

Janka kupiła za 15 zł tenisówki na bazarku. Zakreślam – chciałabym to omówić, gdy się spotkamy. Nie warto kupować tandety, która rozpadnie się po kilku tygodniach. Za to Zosia zaszalała: oliwa truflowa, markowe perfumy, wizyty w pubie... Aż dziw, że wystarczyło jej pieniędzy do końca miesiąca! Zapytam, czy wszystkie te zakupy były uzasadnione, czy któregoś nie żałuje. Chyba za bardzo zdaje się na impuls, nie myśli, czy ją na to stać.

Były i trudne momenty. Janka wyprowadzała się od nas przez kilka miesięcy. Co drugi dzień wpadała, zostawała na noc. "Nie mam komputera, popracuję na waszym", "Zapomniałam kilku płyt, może przy okazji prześpię się w dawnym pokoju?". Mieliśmy z mężem poczucie, że ona się szamoce, miota. Już źle jej było na starym, z rodzicami – a jeszcze niedobrze na nowym, samej.

Przypomniało mi się, że ja tak samo wyprowadzałam się z domu rodzinnego, partiami, zabierałam po jednej książce, swetrze, apaszce, żeby było po co wracać. Pomyślałam, że Jankę trzeba leciutko popchnąć – musi zrobić ten pierwszy krok w nieznane. Mąż znalazł na Allegro używany komputer. Pojechaliśmy wspólnie zainstalować go w mieszkaniu dziewczyn. Janka zrozumiała.

Pół roku temu Zosia wracała późnym wieczorem z koncertu na Jeżycach. To stara dzielnica, ma opinię niebezpiecznej. Nie chciała wydawać na taksówkę, szła do centrum na piechotę. Podeszło do niej kilku chłopaków, uderzyli ją, zabrali torebkę. Zadzwoniła do nas w nocy z komendy, na której składała zeznania. "Zabieramy ją do domu. Koniec tych eksperymentów", denerwował się mąż w samochodzie.

Pojechaliśmy we troje do nas. Zośka chciała się wykąpać, wyspać. I wrócić do swojego domu. Wolałabym, żeby to jej nie spotkało. Ale wiem, że takie rzeczy się zdarzają. Nie mogę już ochronić przed nimi ani Zosi, ani Janki. Mogę tylko wspierać, pytać, jak pomóc, czego potrzebują. I coraz częściej – prosić o wzajemność. Jak dorosłych ludzi.

Chłopcy muszą się od nas uniezależnić, dojrzeć. Nie stać nas, żeby każde z dzieci wyposażyć w dwupokojowe mieszkanie i samochód. Nie zamierzam pracować do osiemdziesiątki, żeby je utrzymywać. I nie chcę, żeby myślały, że rodzice są jak bankomat.

Mój pozew: synu, jeśli chcesz być dorosły, naucz się prać, gotować, zarabiać

Iwona (45 lat) z Warszawy, mama Tomka (19 lat), Maćka (17 lat), Idy (10 lat) i Jasia (6 lat).

Tomek sam wybrał to liceum. W podwarszawskiej miejscowości, w której mieszkamy, jest świetna szkoła. Ale on uparł się, że będzie jeździł do Warszawy godzinę pociągiem – rano i po południu. Mój mąż się obruszył: "Słuchaj, dzieciak nie może tak kursować, tracić tyle czasu. Skoro mamy w mieście mieszkanie, czemu nie miałby się przeprowadzić?".

Byłam pewna, że to za wcześnie. Ale mąż mnie przekonał, żeby na próbę dać Tomkowi klucze – chciał zorganizować imprezę dla kolegów i koleżanek z nowej klasy. Zorganizował. Wrócił do domu. Długo rozmawiał o czymś z ojcem.

Następnego dnia rano mąż powiedział, że po południu musimy pojechać do tego mieszkania, bo przyjdzie je oglądać ktoś zainteresowany wynajmem. Nie powiedział tylko, że my będziemy tam dwie godziny wcześniej. Gdy otworzyliśmy drzwi, w nozdrza buchnął smród. Pościel – zarzygana – w wannie. Wszędzie szkło, resztki jedzenia, zapchana toaleta.

"I po coś ty mnie tu przywiózł?", zapytałam wściekła. "Bo trzeba posprzątać", odparł on niezrażony. "Twój syn nie umie sprzątnąć po własnej imprezie, a ty chcesz, żeby sam mieszkał?", zagotowałam się. "Nie posprzątał, bo nie miał szczotek i detergentów", stwierdził mąż. Pomyślałam: Boże! Wychowałam szesnastolatka, który nie wie, jak kupić w sklepie na rogu kilka ścierek i butelkę płynu do mycia podłóg. 

Kiedy wracaliśmy do domu – po dwóch godzinach szorowania podłóg i zeskrobywania kawałków pizzy ze ścian – pytałam samą siebie: czy myśmy rozpieścili nasze dzieci?

Dawaliśmy i dajemy im dużo. Pewnie dlatego, że pochodzimy z niezamożnych rodzin, z Kielc, sami do wszystkiego doszliśmy. Dorastaliśmy w późnym PRL-u: jak chciało się wyglądać inaczej niż reszta klasy, trzeba było się wysilić. Farbowałam stare bluzki w barwnikach cudem zdobywanych na bazarze, bo w sklepie nie było.

Gdy się pobraliśmy, byliśmy tuż po studiach: zaczęła się epoka masowych wyjazdów na handel, mąż woził na Węgry toporki do mięsa. Tak zarobił na otwarcie naszej pierwszej kancelarii. Osiągnęliśmy sukces. Także finansowy. Było nas stać na spełnianie marzeń własnych i czwórki dzieciaków.

Ja starałam się jeszcze stawiać jakieś granice, zwłaszcza starszym synom. W sklepie z zabawkami mówiłam: wybierzcie po jednej. Nie, nie możecie wziąć trzech. Cierpliwie czekałam, dopóki nie zdecydowali, czy chcą żółty samochodzik, czy niebieski.

Ale mąż chciał dać im wszystko. Skoki na bungee. Kursy nurkowania, jazdy konnej, gry na pianinie, na bębnach, gitarze. Zajęcia z aikido i boksu. Szermierki. Jeśli starsi chłopcy potrzebowali pieniędzy, dostawali. Chcieli wyjechać na wakacje do Anglii – nie ma sprawy. Wyprawa na Nordkapp – proszę bardzo.

Nie byli bardzo obciążeni obowiązkami. Zmusiłam ich, żeby ogarniali własne pokoje, to wszystko. Bo ciągle myślałam: to jeszcze dzieci. Czas tak szybko płynie...

Zdałam sobie dopiero sprawę, że Tomek i Maciek to już nie dzieci. Rwą się do dorosłości, samodzielności, do której nie są gotowi. To my musimy ich przygotować. Wracałam z tego koszmarnego mieszkania, którego sprzątnięcie najstarszy syn pozostawił dla mnie, i myślałam: to się wszystko musi zmienić.

Chłopcy muszą się od nas uniezależnić, dojrzeć. Nie stać nas, żeby każde z dzieci wyposażyć w dwupokojowe mieszkanie i samochód. Nie zamierzam pracować do osiemdziesiątki, żeby je utrzymywać. I nie chcę, żeby myślały, że rodzice są jak bankomat.

Pewnie, że słyszałam te opowieści: Andzia dostała kawalerkę, Robusiowi ojciec kupił nowego forda focusa (którego ten po miesiącu rozbił), a Stefan ma dwa tysiące kieszonkowego od ojca, który rozszedł się z jego matką. Mówiłam: Andzia, Stefan i Robuś tak mają, a ty masz inaczej i na podobne prezenty nie licz. "Oj, mamuś...", słyszałam w odpowiedzi.

Zaczęłam od postawienia ultimatum: żadnego szukania ubrań do prania po całym domu. Synowie – idąc w ślady męża, niestety – mieli taki zwyczaj, że rzucali spodnie, skarpetki, bluzy tam, gdzie akurat stali i zaczęli się rozbierać. Kupiłam plastikowe kosze. Czerwony dla Tomka, niebieski dla Maćka.

"Synkowie. Brudne rzeczy trafiają tu, jeśli mają stać się czyste", oznajmiłam. Pokiwali głowami, ale za tydzień, gdy robiłam pranie, kosze były puste. Następnego dnia Tomek przybiegł rano: "Mamuś, gdzie są moje dżinsy? Nie mam co na siebie włożyć!", lamentował. Bez słowa poszłam do jego pokoju, odsunęłam łóżko: "Jedne dżinsy, drugie, trzecie. Proszę bardzo, wybierz, w których pójdziesz do szkoły".

Kolejny krok: koniec sprzątania po wszystkich, mycia naczyń po całej rodzinie. Zawsze taka ze mnie matka Polka: perfekcjonistka w biurze i w domu. A przecież bywa, że wracam z pracy o ósmej wieczorem. Jestem zmęczona.

Mam prawo do odpoczynku. A w kuchni – pandemonium. Brudne garnki, talerze, sztućce walają się w kącie, w zlewie resztki jedzenia. Kiedyś sprzątałam. Przestałam. Wchodziłam i mówiłam: "Aha. No, jak tak to wygląda, to ja dziękuję. Odechciało mi się robić wam kolację. Mogę nie jeść!".

Myślę, że starsi synowie zauważyli, że się "zbuntowałam". Przecież mnie kochają. Maciek kilka razy sam sprzątnął – wycałowałam go, pochwaliłam. Więc zrobił to jeszcze raz i znowu. Tomek zainspirował się Jamiem Oliverem, zapisał na kurs kulinarny w szkole. Pogratulowałam mu, zaproponowałam, żebyśmy wspólnie coś ugotowali. Wspaniale się bawiliśmy. Zauważyłam, że Tomek naprawdę ma talent kucharski. Powiedziałam mu o tym. Ucieszył się. Teraz sam wypróbowuje różne przepisy.

Kiedyś, gdy wróciłam wyjątkowo zmęczona z kancelarii, czekała na mnie gorąca kolacja... Czułam radość i dumę. "Nasze chłopaki już prawie nas nie potrzebują...", powiedział kiedyś ze smutkiem mąż. I tylko jeszcze do jednego niezmiennie byliśmy im niezbędni: żeby dawać pieniądze...

Podział majątku

Gdy Tomek skończył 18 lat, uznał, że jest już dorosły. I w związku z tym nie musi nas więcej pytać, czy może zostać na noc u kolegi, kupić nową grę na konsolę, pojechać na wakacje. "Teraz będę was informował, a wy będziecie musieli przyjmować to do wiadomości", stwierdził.

Powiedziałam na głos: "Dobrze, synu", a w myśli dodałam: "Mam tylko nadzieję, że ty spokojnie przyjmiesz do wiadomości, że nie będziemy twoich dorosłych pomysłów finansować".

Zaczęły się ferie zimowe. Drugi tydzień mieliśmy spędzić całą rodziną na nartach we Włoszech. Co do pierwszego Tomek miał własne plany: obwieścił, że jedzie ze znajomymi do Austrii. "Mamuś, a ojciec ma jeszcze trochę euro?", zapytał przy śniadaniu. "Musisz z nim o tym porozmawiać", powiedziałam.

Tomek miał wykupiony bilet na wtorek, a w poniedziałek wieczorem poszedł na imprezę. Wrócił rano, obudził męża: "Tato, zawieziesz mnie na dworzec?". Mąż wygrzebał się z pościeli, na piżamę nałożył płaszcz, pojechali. Musieli zawracać, bo Tomkowi przypomniało się, że nie wydrukował biletów.

Gdy wreszcie dotarli na Dworzec Centralny, Tomek zapytał o te euro. "Mam euro, ale nie w piżamie!", zaśmiał się mąż. Pociąg odjechał, Tomek nie odzywał się przez trzy dni.

W sobotę mieli wrócić, zadzwonił do mnie w piątek: "Mamuś, gdybyś ty przysłała mi 150 euro, to one byłyby jutro na koncie?". "Synu, to jest pytanie retoryczne, bo ja ci żadnych pieniędzy nie wyślę. Nie pytałeś, czy mnie stać na ten wyjazd. Więc teraz, proponuję, znajdź kierownika hotelu, i jeśli nie masz czym zapłacić za pobyt, dowiedz się, czy mógłbyś odpracować dług". I odłożyłam słuchawkę.

Bolało. I denerwowałam się. Wyobrażałam sobie Tomka, jak tłumaczy się bezradnie austriackiemu kierownikowi hotelu, nie ma pieniędzy na bilet powrotny, jedzie na gapę, wyrzucają go z pociągu. W nocy nie mogłam spać z nerwów. Ale postanowiłam, że będę twarda. Bo tak będzie dla Tomka lepiej.

Pożyczył te pieniądze od znajomego. Na naszym rodzinnym wyjeździe w Alpy zaproponował, żebyśmy powierzyli narty jemu, zamiast oddawać je do przechowalni za 150 euro. Chciał zarobić. Codziennie rano nosił deski dla całej rodziny. Oddał dług koledze. A kilka miesięcy później zaczął pytać, czy nie mógłby pracować latem w naszej kancelarii.

Powiedziałam, że studenci na stażu dostają 120 zł tygodniowo, i jemu mogę zaoferować tyle samo. Nawet nie mrugnął okiem. "Chcę zdawać na prawo i przyda mi się doświadczenie" powiedział. Pierwszy raz w życiu, patrząc na niego, zobaczyłam... dorosłego mężczyznę. No, zadatek na dorosłego mężczyznę, zapowiedź, jaki może być w przyszłości. Fajny!

Jestem pewna, że lada moment wróci temat samodzielnego mieszkania. Pewnie trzeba będzie zrobić kolejny test. Musimy Tomkowi zaufać. I jeszcze raz. I jeszcze. Kiedyś w końcu na to zaufanie zasłuży!

W nocy nie mogłam spać z nerwów. Ale postanowiłam, że będę twarda. Bo tak będzie dla Tomka lepiej.

Skok na kasę – psycholog o utrzymywaniu dorosłych dzieci

Twój STYL: Dziecko samo, w pewnym momencie, uniezależni się od rodziców?

Radosław Kaczan: Trzeba mu trochę pomóc. To może być cel wychowawczy: "Będę postępować tak, by moje dziecko dojrzało, usamodzielniło się, wyprowadziło z domu". Ale powiedzmy szczerze: realizacja takiego celu nie jest zależna tylko od rodziców. Wielki wpływ ma środowisko, na przykład sytuacja ekonomiczna. Nie ma pracy dla młodych, brakuje tanich mieszkań.

Jedna z bohaterek tekstu zdecydowała o zakupie mieszkania "eksperymentalnego" dla córek. Dostają pieniądze na utrzymanie i muszą się z nich rozliczać. Dobry pomysł?

Świetny. Ale kompletnie nierealny w Polsce. Nawet nie w tym rzecz, że to kosztowna inwestycja. My nie mamy zwyczaju rozmawiania z dziećmi o pieniądzach. To jest temat tabu. Wyobraźmy sobie taką sytuację: pożyczamy pieniądze od rodziców. Co czujemy, gdy długo zwlekamy z ich oddaniem? Można odpowiedzieć, że wstyd, zakłopotanie, tak często odczuwają mieszkańcy Europy Zachodniej i USA. W Polsce ta odpowiedź budziłaby zdumienie: "Co? To chyba rodzice powinni się wstydzić, że chcą zwrotu pożyczki!". Najczęściej jest tak: rodzic utrzymuje dorosłe już dziecko, jest sfrustrowany, bo uważa, że "żyły sobie wypruwa", a dziecko traktuje to jako coś zwyczajnego, naturalnego.

Może trzeba powiedzieć: "Nie stać mnie, żeby za ciebie płacić. Jesteś dorosły. Umówmy się, że w ciągu roku przejmiesz część obciążeń"?

To uczciwe – otwiera drogę do rozmowy, negocjacji: jaką część kosztów dziecko jest w stanie wziąć na siebie? Ale podjęcie tematu będzie bardzo bolesne dla obu stron. Bo trzeba przyznać się przed dzieckiem: mam swoje potrzeby. Na przykład: chcę pojeździć po świecie, zanim pójdę na emeryturę, coś zobaczyć. Rodzic nie jest zobowiązany finansować modnych ubrań, wypadów do klubów, na narty, a nawet utrzymywać dziecka, które skończyło już edukację. Może chcieć "poużywać życia". Tak samo jak ma prawo powiedzieć: "Słuchaj, jesteś dorosła, podjęłaś decyzję o wyprowadzce do chłopaka, nie dzwoń do mnie zapłakana w nocy, żebyśmy przyjechali po ciebie z tatą. Zaczekaj do rana". Albo odmówić wysłuchiwania zwierzeń o nielojalnej przyjaciółce.

Rodzice mają prawo odmówić utrzymywania dorosłego dziecka – mówi dr Radosław Kaczan, psycholog.

Zdaniem eksperta: jak ułatwić dziecku dojrzewanie

Co może jedenastolatek, a co osiemnastolatek? Czego wymagać, przed czym się powstrzymywać, by ułatwić dziecku dojrzewanie? Oto kilka rad autorstwa Jespera Juula, duńskiego pedagoga i terapeuty rodzinnego (z książki "Przestrzeń dla rodziny", wydawnictwo MiND).

  1. Gdy dziecko ma 10–11 lat, Twoja rola jako wychowawcy... dobiega końca. Przestajesz być opiekunem, który wie wszystko najlepiej, a stajesz się "sparingpartnerem". Możesz się z dzieckiem w wielu sprawach nie zgadzać, ale ostateczną decyzję pozostawiasz jemu. Mówisz: "Widzę, że dobrze to sobie przemyślałeś" lub: "Chyba się z tym pospieszyłeś".
  2. Dziecko w wieku 12–13 lat ma już swoje prywatne życie, w które nie powinnaś wtrącać się bez wyraźnego zaproszenia. Gdy idziesz do jego pokoju, pukasz. Nie czytasz pamiętnika, nie przeglądasz zawartości telefonu komórkowego. Boisz się, że wpadło w kłopoty? Mówisz: "Podejrzewamy, że twoim życiu dzieje się coś niedobrego. Mamy rację?".
  3. Jeśli masz w domu dziecko w wieku 14 lat, ucz je, że spoczywa na nim odpowiedzialność. Może dbać o własne ubranie, przygotować sobie coś do jedzenia, iść na zakupy. Nie chce? Możesz powiedzieć: "Do tej pory prowadziliśmy hotel. Teraz uznaliśmy, że to był błąd, więc koniec z tym. Jeśli chcesz z nami mieszkać, musisz wykonywać w domu pewne prace". Nie zrobisz dziecku przysługi, dając mu całkowitą wolność.
  4. Dziecko w wieku 14–15 lat ma już prawo do własnych wyborów uczuciowych. Ale chłopak Twojej córki nie musi Ci się podobać... Co wtedy? Spróbuj zacząć rozmowę: "Dla nas to trudne. Nie ukrywamy, że chcielibyśmy, żebyś z nim zerwała. Ale to twój wybór. Powiedz, jak możemy to rozwiązać?".
  5. Nie udzielaj nieproszona dobrych rad nastolatkowi. Zwracaj się do niego inaczej: "Jest coś, o czym chcę z tobą pomówić. Daj mi znać, kiedy byłoby to możliwe".
  6. Twoje dziecko jest pełnoletnie? Daj mu na urodziny niezwykły prezent. Powiedz, w jaki sposób wzbogaciło Twoje życie, co od niego masz. Możesz na ten temat napisać wiersz, piosenkę, a nawet... książkę.
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również