Zaczęło się od niewinnej prośby, ale mój spokój został zburzony...
Siostra poprosiła mnie o absurdalną przysługę. Wyjeżdżała na urlop i oczekiwała, że zajmę się jej psem.
– Brunet to ułożony berneńczyk, dasz sobie radę – przekonywała.
– Ale czemu ja? Daj go do jakiegoś psiego hotelu…
– On też będzie zadowolony. – Nie słuchała mnie. – Mieszkasz w pięknej okolicy, która aż prosi się o spacery.
– Wolę jogę. – Nieufnie obserwowałam ogromnego owczarka, który wyglądał jak ogrodowy posąg. Nie pasował do mojego minimalistycznego salonu ani do mnie.
Ale Kaśka go przywiozła, nie zważając na moje opory. A potem, oznajmiwszy, że będziemy się razem świetnie bawić, po prostu wyszła. Co to miało być: terapia szokowa?
Ani ja, ani Brunet nie wyglądaliśmy na zachwyconych. Ja siedziałam i wzdychałam, on leżał i popiskiwał.
– Już tęsknisz za swoją panią, co?
Pies uniósł łeb i wlepił we mnie błyszczące, brązowe oczy. Takie krowie. Emanowały spokojem i łagodnością. Byłam taka sama – spokojna i łagodna, niekiedy nawet za bardzo. Przydałoby mi się trochę więcej asertywności, zwłaszcza wobec siostry.
Nie postawiłam się, więc wieczorem musiałam wyjść z Brunetem na spacer. Nie lubiłam tego – wychodzenia z domu i narażania się na osobisty kontakt z ludźmi. Wiedziałam, że to pokłosie pandemii. Chodziłam na terapię, nie miałam już napadów lękowych, ale nadal wolałam zostawać bezpiecznie w domu.
Poza tym nie wiedziałam już, o czym rozmawiać z obcymi. O tworzeniu stron internetowych? Montowaniu filmików promocyjnych, zgrabnych relacji i rolek? O tym mogłam rozprawiać godzinami. W pracy potrafiłam być elokwentna i przekonująca, ale własnych sąsiadów wolałam unikać. Przemykałam przez kameralne, monitorowane osiedle szeregowców, nie rozglądając się na boki, byle jak najszybciej zaszyć się w swoim segmencie. Tym razem jednak musiałam wyjść i spacerować. Był przecież Brunet.
– No to idziemy. – Wstałam i zapięłam psu smycz.
Chyba wyczuł mój nastrój, bo szczeknął, jakoś tak dziarsko i pocieszająco zarazem.
– Mądry piesek. – Podrapałam go za uchem, a on zamerdał ogonem.
Niemal zbiegliśmy po schodkach, tak się spieszył, i ruszyliśmy przed siebie.
A jeśli komuś będzie przeszkadzał tak duży pies? Cóż, nie zamierzałam się nikomu tłumaczyć, więc od razu skierowałam się do pobliskiego parku. Byłam zaskoczona, że tak wolno idziemy. Prędzej spodziewałam się przebieżki, tymczasem Brunet dokładnie obwąchiwał każdą napotkaną rzecz. Rozgarniał pyskiem kopczyk liści, kiedy rozległ się chrzęst kroków na żwirowej ścieżce.
– Dzień dobry! – Drgnęłam na dźwięk kobiecego głosu i obróciłam się czujnie. – Tak się zastanawiałam, czy to pani... Bo nie miała pani psa.
– Mam go tylko na… jakiś czas. To pies mojej siostry. Brunet. – Tylko ja wiem, ile kosztowała mnie ta uprzejmość.
Sąsiadka, elegancka starsza pani, uśmiechnęła się, chyba życzliwie.
– Jest piękny, mogę go pogłaskać?
Zawahałam się.
– Chyba tak. Proszę spróbować. Ale na własną odpowiedzialność – zdobyłam się na żart.
Brunet był zachwycony głaskaniem i zainteresowaniem kobiety. Radośnie machał ogonem i łasił się, jakby znał moją sąsiadkę od lat.
– Mąż jest alergikiem, więc nie możemy mieć własnego zwierzaka. Bardzo lubię psy – rozgadała się. – A one to czują. Są mądre, oddane, bardziej empatyczne niż niektórzy ludzie. Jestem wolontariuszką w schronisku, czego ja się tam napatrzyłam…
– Nie wiedziałam.
Bo niby skąd, skoro moje kontakty z sąsiadami ograniczały się do grzecznościowego „dzień dobry”.
– Psy to naprawdę cudowne stworzenia. Związane z nami od tysiącleci. Do zobaczenia – rzuciła na pożegnanie. – Pa, Brunet!
Pies machnął ogonem w odpowiedzi, a potem wrócił do buszowania wśród liści.
Po spacerze wypił całą miskę wody i ułożył się do snu. Siedziałam w fotelu, wpatrując się w pochrapującego psa z zazdrością.
– Chciałabym być taka jak ty – westchnęłam. – Nie wielka i włochata, ale otwarta, przyjacielska i lubiana.
Brunet pacnął łapą o podłogę i przewrócił się na plecy. Uśmiechnęłam się, bo wyglądał zabawnie w tej pozycji. Nie słuchał moich wynurzeń, ale nie szkodzi. Wystarczała mi jego obecność. Polubiłam tę obecność. Zwykle byłam całkiem sama i jeśli nie zadzwoniła siostra albo mama, przez cały dzień potrafiłam się nie odzywać. Zamykałam się w swojej strefie komfortu i niechętnie ją opuszczałam. Sprzyjała temu praca freelancerki w trybie zdalnym. Sporadyczne spotkania z klientami przypłacałam stresem, a po pandemii najchętniej trwałam w dobrowolnej izolacji. Czy faktycznie dobrowolnej? To nie jest normalne, żeby aż tak stronić od ludzi i unikać osobistych interakcji z nimi. Tak naprawdę miałam tego dosyć, ale nie potrafiłam się zmienić.
Małe gesty, radziła psychoterapeutka, najdalsza droga zaczyna się od pierwszego kroku, mówiła. Uśmiechnij się do przechodnia, zagadaj do sprzedawczyni w sklepie. Próbowałam i odwaga mi się wyczerpała przy pozdrawianiu sąsiadów.
Brunet szczeknął przez sen, jakby chciał mnie zmobilizować do kolejnej próby. Może z nim u boku będzie mi łatwiej? Przecież już miałam mały sukces na koncie dzięki niemu …
Nowy dzień. Nowy początek.
W myśl tego motta nazajutrz rano pomogłam młodej sąsiadce, która wracała z córeczką ze sklepu i rozsypały się jej zakupy; jabłka potoczyły się aż na jezdnię.
– Bardzo pani dziękuję. Piękny pies.
– O, tak – zgodziłam się i podrapałam psisko za uchem. – Brunet robi furorę na osiedlu.
– Po południu możemy się wybrać na wspólny spacer – zaproponowała. – Też mamy psa. Pewnie czasem pani słyszy naszego Kilera.
Faktycznie! Sąsiedzi mieli pieska. Był malutki, śnieżnobiały, ale głos miał donośny i lubił się awanturować. Zgodzić się, nie zgodzić? Czy to nie za duży krok jak na początek? Skoro jednak obiecałam sobie i Brunetowi, że spróbuję się otworzyć, więc przyjęłam zaproszenie na wspólny spacer. A potem denerwowałam się cały dzień, z trudem skupiając na pracy. Bałam się, że zniechęcę do siebie sąsiadkę swoją rezerwą i milczeniem, że wezmą mnie za dziwaczkę. Brunet rzucał mi ze swego legowiska wymowne spojrzenia, zdające się mówić: „Nie przesadzaj, to tylko sąsiedzki spacer”.
Miał rację. Spacer okazał się bardzo przyjemny. Sąsiadka prowadziła na smyczy podskakującego Kilera. Jej mąż pchał wózek z dzieckiem. Ja szłam obok z wielkim berneńczykiem. Nawet nie wiem, kiedy włączyłam się w niezobowiązującą pogawędkę. O psach, pogodzie, cenach, wakacjach… Po drodze do parku dołączył do nas kolejny sąsiad. Na krótkiej smyczy prowadził przysadzistego beagle’a.
– Mogę się przyłączyć? – zagadnął wesoło, a jego pies powitał nas bulgoczącym, przeciągłym szczeknięciem.
Odtąd spotkaliśmy się niemal codziennie, w różnych składach, co Zuzanna, mama Julki i pani Kilera, podsumowała:
– Chyba niechcący stworzyłyśmy nową, święcką, sąsiedzką tradycję.
– Na to wygląda – odparłam z uśmiechem. – Muszę tylko sprawić sobie psa, bo jak wiesz, Brunet jest u mnie tylko na wakacjach.
Rzuciłam to spontanicznie, ale… czemu nie? Plusy z posiadania psa w moim przypadku zdecydowanie przeważały nad ewentualnymi minusami. Moja siostra, której referowałam, jak sobie radzimy z Brunetem, zdecydowanie popierała tę decyzję.
– Szczerze mówiąc, na to liczyłam, zostawiając ci psa. Taki mały podstęp.
Kiedy przyjechała po Bruneta, żegnałam go niemal ze łzami w oczach. Bardzo się zmieniłam przez te dwa tygodnie. Odjechali, a ja nadal stałam i wzdychałam.
– Będzie bez niego pusto… – usłyszałam znajomy głos.
Odwróciłam się uśmiechem.
– Ano będzie. Dlatego pomyślałam, że może wybierzemy się razem do schroniska i pomoże mi pani wybrać jakiegoś psiaka dla mnie?
– Cudownie, że się zdecydowałaś! – Sąsiadka rzuciła mi się na szyję.
Objęłam ją. Brunet byłby ze mnie dumny.