Co za historia: mama tancerka baletu, ojciec rosyjski lekarz! Dzieciństwo w Moskwie, wtedy tajemniczej, kolorowej. Weronika Książkiewicz poszła do szkoły baletowej, trenowała gimnastykę i pływanie. Ale nie była rozpieszczonym dzieckiem: dobre maniery, dyscyplina, praca. To się przydało, gdy przyszło zdawać do filmówki, pokonać poważną chorobę, w pojedynkę wychowywać dziecko. Dzisiaj, gdy podziwiamy ją w ostrej roli w "Furiozie", nie ma wątpliwości, skąd ta energia.
Grała dużo, sama zajmując się synem. Zmieniała mieszkania, walczyła o zdrowie. Godziła zadania matki i artystki, które nieraz ze sobą kolidowały. Bezpieczny filmowy wizerunek gwarantował stabilizację w zawodzie, ale nie o to jej chodziło. Przed czterdziestką nabrała odwagi, by zawalczyć o więcej. Wyjść z szuflady. Nawet jeśli mogło to oznaczać ryzyko, przestój w pracy. Plan był dobry. Pokazała inną twarz, zaskoczyła. Nas, ale nie siebie. Od zawsze wiedziała, że jest silna, nie boi się walczyć, a potknięcia nie odbierają jej nadziei. Kolejny raz dopięła swego.
TWÓJ STYL: Furioza zrobiła wrażenie. Fani uważają, że rola Dzikiej jest w twojej karierze przełomowa. Postać ostrzyżonej na zapałkę wojowniczki o wrażliwym sercu to odkrycie także dla ciebie?
WERONIKA KSIĄŻKIEWICZ: Nie, ja taką siebie znam. Ale opinia o przełomie to prawda, sama go czuję. Tyle że on nie nastąpił w dniu premiery, do zagrania Dzikiej byłam gotowa już wcześniej. Przygotowania do filmu trwały osiem miesięcy. Potem były długie miesiące zdjęć. To rzadki komfort w filmie, ale dostaliśmy od producenta czas. Scenariusz w dużej części opiera się na autentycznych wydarzeniach w środowiskach związanych z klubami piłkarskimi. Furioza to fikcyjna trójmiejska grupa kibiców. Ale emocje i wartości są uniwersalne: miłość, lojalność, honor.
Grasz policjantkę, twardzielkę, w której kłębią się sprzeczne emocje. Taka ty? To jednak zaskoczenie. WK: Widzowie, którzy znają mnie z przyjemnych seriali i ról komediowych, przyzwyczaili się do delikatniejszego wizerunku.
Rozumiem ich. Zabawne – i potencjalnie zgubne – że podobnie myśleli o mnie ludzie filmu. To ujawniło się już na etapie zdjęć próbnych. Moje agentki pracują także z Matuszem Banasiukiem, który wcześniej dostał rolę w Furiozie. Czytały scenariusz, były pewne, że pasuję do tego filmu. Jednak reżyser Cyprian Olencki zaprotestował: nie ma mowy! Ola z Planety singli nie podoła roli Dzikiej. Reżyser castingu przekonywał: co szkodzi spróbować, poświęćmy jej pół godziny. Cyprian był nieugięty. Tak samo producent, który liczył się z jego zdaniem. Zdjęcia próbne trwały miesiąc, nie znaleźli nikogo. Szukali następne trzy miesiące. W końcu reżyser skapitulował: dobrze, niech przyjdzie ta Książkiewicz. Lubię zdjęcia próbne. Nowy materiał do pracy, spotkanie z nowymi ludźmi – okazja do nauki. Tym razem doszedł nerw: nie chciał mnie? No to ja mu pokażę! Zagrałam i zapadła cisza. Spojrzałam na Cypriana, wiedziałam, że jest dobrze. Po kilku dniach zaprosił mnie na spotkanie. Powiedział, że nie miał racji. A po zakończonych zdjęciach do filmu usłyszałam od niego: „Wiesz, Weroniko, wszyscy się mylili. Ty jesteś z tego kina, w komedii tylko udajesz. Bardziej pasujesz do sensacji i dramatu”. Gdy się u kogoś zaczyna nawet nie od zera, tylko od minus stu punktów, takie słowa dają satysfakcję.
Udział w tym filmie oznaczał metamorfozę, inny styl, sposób mówienia, bycia. Nikt, kto zobaczy Dziką w ciężkich butach, nie przyrówna jej do twoich ładnych bohaterek...
To dobrze. Na dzień dobry usłyszałam od reżysera: nie boisz się, że będziesz wyglądała brzydko? Roześmiałam się tylko. Nie mam potrzeby bezpiecznego trwania w jednym rodzaju wizerunku. Co prawda grałam w komediach romantycznych, ale skończyłam te same szkoły, co ludzie występujący z totalnie innym kinie. Traktuję ciało jak narzędzie pracy, dbam o nie, żeby było plastyczne, gotowe na zmiany. Powiedziałam: oczywiście, że się nie boję! Przygotowywałam się solidnie: treningi siłowe, kardio, sztuki walki, strzelnica. Do tego zajęcia z Agnieszką Konopką, choreografką ruchu. Pracowałyśmy nad tym, żeby moje gesty, kroki wyrażały świat zewnętrzny Dzikiej. A dopiero potem, by ruchy zapadły do środka i stworzyły jej świat wewnętrzny. To ciekawe. Do tego doszły wielogodzinne prace nad scenariuszem, z reżyserem. Po kilku miesiącach zrobiliśmy próby kamerowe, wciąż miałam długie włosy. Cyprian stwierdził: mamy tę postać, nie musisz zmieniać fryzury. Ale się zbuntowałam: potrzebuję tej zmiany, nastawiłam się na nią. Kiedy fryzjer ściął mi włosy, pochyliłam się nad nimi z żalem: tyle ze mną przeszłyście… Oddaliśmy włosy na perukę. A ja zobaczyłam w lustrze chłopaka z ciemnym jeżykiem na głowie. Przeglądałam się w każdej wystawie: to ja? Początkowo chodziłam w czapce, na ulicy czułam się naga, nie mogłam ukryć twarzy za niczym. Ale się przyzwyczaiłam. Nie było lęku, że zrobiłam z siebie kogoś obcego.
Czekałaś na tak mocną rolę kilkanaście lat. Co to znaczy: byłam gotowa na przełom?
Grałam wiele podobnych do siebie ról i nieraz żałowałam swoich wyborów. Nie miałam pretensji ani poczucia, że zostałam włożona do szufladki. Jestem realistką: jeżeli sama decydowałam się na kolejną podobną produkcję, z własnego wyboru przykleiłam sobie etykietkę. A skoro już się tak wydarzyło, chciałam tym zarządzić. Razem z agentkami doszłam do wniosku, że powinnam zmienić repertuar. Czułam, że prędzej czy później propozycje przyjdą. Jednak na jakiś czas przed Furiozą w mojej pracy nastąpił przestój. Odmówiłam udziału w kilku produkcjach, co nie było łatwe choćby ze względów finansowych – z czegoś musiałam żyć.
Aktorzy mówią o milczącym telefonie, symbolu tego, że o nich zapomniano, wypadli z obiegu. Miałaś ten strach?
Tak. Musiałam się z tym liczyć. Właśnie tu była potrzebna kuloodporna kamizelka. Dla mnie utwardzenie się oznaczało konieczność uporządkowania się w środku, uspokojenia. Kiedyś usłyszałam od jednej z reżyserek obsady: „Przychodzisz na zdjęcia próbne, wypadasz dobrze, a jednak coś się w tobie nie zgadza”. Dużo wysiłku i energii włożyłam w pracę nad sobą. Żeby poczuć się spójną, bardziej pewną siebie, konsekwentną. Pomogła mi świadomość, że o wiele w życiu musiałam ostro walczyć i sprawdziłam się w tym. Tak się działo od dzieciństwa.
Zakładam, że pierwszym sprawdzianem mógł być wybór zawodu. Twoja mama, mocno związana z baletem, nie chciała mieć córki primabaleriny?
Nie, rodzice dawali mi wolność. Mama była tancerką, potem nauczycielką choreografką, dziś ma własną szkołę. Studiowała w Moskwie, dostała stypendium na prestiżowej uczelni przygotowującej pedagogów baletu. Tata jest Rosjaninem, gdy się poznali, był na medycynie. Przyszłam na świat jako dziecko studentów. Część czasu spędzałam z nimi w Moskwie, część u babci w Poznaniu. Gdy po studiach rodzice przyjechali do Polski i mama zaczęła pracę, bywałam u niej w teatrze, przesiadywałam w kulisach. Przedstawienia taneczne są inne niż spektakle dramatyczne, ale magia teatru ta sama. Przyglądałam się i to, czym wtedy nasiąkłam, miało się wkrótce odezwać. Co prawda najpierw chodziłam do sportowej podstawówki, gdzie trenowałam gimnastykę artystyczną: akrobatyka plus balet i pływanie synchroniczne. A potem jednak do... szkoły baletowej, z której wyniosłam wiele dobrego – oszlifowałam charakter, wyrobiłam samodyscyplinę, wytrwałość, nabrałam wdzięku i dobrych manier. Tam, kiedy uczennica spotyka na korytarzu nauczycielkę, staje w miejscu, dyga i mówi: dzień dobry, pani profesor! To mi się przydało. Ostatecznie jednak zawołał mnie teatr. W szkole baletowej tańczyłam w Jeziorze łabędzim wystawianym w poznańskim Teatrze Wielkim. Byłam dziewczynką, którą zafascynował kontakt z publicznością. Poczułam, że dając z siebie wszystko na scenie, dostaje się od widzów dziesięciokrotnie większą falę dobrych emocji. To we mnie siedziało. Dlatego zdecydowałam się na studia aktorskie. Przekroczyłam próg filmówki, zobaczyłam stojące w korytarzu rzędy kinowych foteli i postanowiłam: stąd nie wychodzę! Byłam przekonana, że oni tam na mnie czekają z otwartymi ramionami. Dostałam się, a potem przez cztery lata rozkładano mnie na czynniki pierwsze i przekonywano, że do profesjonalizmu droga długa. Ciężka zbroja się przydała. Jednak dziś wspominam studia w Łodzi jako najlepszy okres młodości.
Moskwa, Poznań, Łódź, Warszawa. Jesteś życiowym wagabundą. Sentymentalną częścią swojej natury nie żałujesz miejsc, które opuszczasz?
Nauczyłam się traktować je tak: tutaj czas się wypełnił. Nic więcej stąd nie zabiorę, nic z siebie więcej nie dam. Pora iść dalej. Moskwę wspominam jako piękny, kolorowy świat pełen zabawek i smakołyków. U nas lata 80. były biedne, tam dało się kupić wszystko. No i ten śnieg! Pamiętam wielkie czapy i futerka, które nosiłam. Kilka lat temu kręciłam w Moskwie serial. Przekonałam się, że dziś byłoby to dla mnie miasto trudne do życia, ale czuję sentyment do miejsc i ludzi, którzy – nie zawsze łatwi w pierwszym kontakcie – w rzeczywistości są wyjątkowo serdeczni. Teraz ważna jest Warszawa. Od niedawna mieszkam w Wilanowie, już mam tu swoją restaurację, sklepy, zakotwiczam się. Szczególne miejsce w sercu zawsze będzie miał Poznań. Tam mieszkają rodzice i babcia, która jest drugą duszą szkoły baletowej prowadzonej przez mamę. Każde święta oznaczają powrót do domu, do kobiet, które miały wpływ na to, jaka jestem. Mama, obie babcie to indywidualistki. Mają pasje, kochają ludzi, a przy tym są silne i niezależne. Podobnie jak moja siostra Kasia.
Siostry często rywalizują o pozycję w rodzinie, domu. Musiałaś pilnować "swojego kawałka podłogi"?
Nie. Odwrotnie, u nas to Kasia czasem musiała bić się o swoje. Była "biedną młodszą siostrą", dzieli nas siedem lat. A ja nie zawsze postępowałam jak ta mądrzejsza. Zdarzały się rzeczy, których dzisiaj żałuję. Jakieś podszczypywanie, złośliwości, dziewczyńskie głupoty. Siostra mi wybaczyła, choć pamięta i czasem wypomina. Ale nie musiałyśmy ze sobą rywalizować. Jesteśmy różne, niepodobne także fizycznie. Rozwijamy się w innych kierunkach. Kasia zawsze była córką taty, a ja wnuczką babci. Bezpieczny układ.
Siła rodziny może być bezcenna, kiedy trzeba mierzyć się z dramatem. 12 lat temu zdiagnozowano u ciebie nowotwór, guz na kręgosłupie. Dziewiąta edycja Tańca z gwiazdami, trenujesz w parze z Rafałem Maserakiem i nagle rezygnujesz z rywalizacji. Mocny strzał od losu.
Nie chcę o tym opowiadać i w ten sposób zwracać na siebie uwagi. A co do rodziny – była w tym czasie największym wsparciem. U nas jest tak, że kiedy ktoś jest w potrzebie, reszta natychmiast rzuca się na pomoc. Teraz, kiedy jestem matką, rozumiem, że rodzice woleliby zamienić się miejscami z chorującym dzieckiem.
Twój syn ma 11 lat, z jego ojcem rozstałaś się zaledwie trzy miesiące po narodzinach Borysa. To wymagało siły. Kolejny egzamin z życia?
Faktycznie. Mówimy o najtrudniejszym czasie w moim życiu. Choć byłam szczęśliwa z powodu dziecka. Czułam się mamą chłopca, jeszcze nie mając synka. Intuicja mówiła mi, że poradzę sobie lepiej z nim niż z dziewczynką. I ten chłopiec do mnie przyszedł. Miałam kilka miesięcy, żeby się przygotować, przeczytać mądre książki, które na nic się nie przydały, kiedy chodziłam od ściany do ściany z płaczącym dzieckiem na rękach. Nie czułam żadnego pokrewieństwa z rozanielonymi kobietami, które w uniesieniu karmią piersią, z paniami z telewizyjnych reklam pieluch. Byłam szczęśliwa, ale przede wszystkim wykończona. Borys miał wymagania, nie lubił spać. Do tego doszło rozstanie z partnerem...
Przyszła myśl: będę musiała być matką i ojcem w jednej osobie?
Na szczęście nie musiałam się tym gryźć. Tata Borysa nie zniknął z jego życia. Syn mieszka ze mną, ale ma dobry kontakt z ojcem. Nie musiałam brać na siebie zadań obydwojga rodziców, być podwójnym autorytetem. Borys ma także dziadka, na którym może się wzorować, mojego tatę. To dziś. Jedenaście lat temu musiałam zawalczyć o jakąś normalność. I było naprawdę ciężko. Miałam moment fatalny – właśnie po porodzie i zakończeniu związku. Źle czułam się ze sobą i szukałam czegoś, co przyniosłoby mi ukojenie.
Zgłosiłaś się na terapię?
Nie, pomogli mi przewodnicy duchowi. Duchowość jest dla mnie równie ważna, jak zadbane ciało i umysł. Wszystko zaczęło się od spotkania z ludźmi z warszawskiego centrum kabały. Obecnie nie mam z nią nic wspólnego, ale wtedy dużo z nimi rozmawiałam, podsunęli mi jedną książkę, następną, poznałam nauczyciela kabalistycznego, potem zaczęłam wyjeżdżać na medytacje, m.in. do Izraela. Rozwinęłam się duchowo, uwierzyłam, że zmieniając siebie, dostanę więcej od świata.
Twoim światem był także film. Rola mamy prowokuje przewartościowania w myśleniu o pracy. Jaki miałaś pomysł na łączenie obowiązków?
Wiedziałam, że jeśli szybko dojdę do siebie, nie będę przedłużać momentu powrotu do grania. Nie wyobrażałam sobie, że cały dzień przesiedzę w domu. Gdy przyszły propozycje, nie odmówiłam. Pierwszą była rola w komedii Los numeros, mniej więcej pół roku po narodzinach Borysa. Wiedziałam, że dam mu więcej, realizując się jednocześnie w dwóch rolach. W kwestii „szczęśliwa mama to szczęśliwsze dziecko” podręczniki się nie mylą. Dziś Borys to superchłopak. Jest mądry, wie, czego chce, dobrze się komunikujemy.
Niedawno obchodziłaś 40. urodziny. Dla wielu kobiet to ważny punkt na osobistej osi czasu. Minęłaś go bezboleśnie czy bilansowałaś zyski i straty, drapiąc rany?
To był dziwny moment. Miałam wrażenie, że wszystko już się ułożyło, jestem na swoim miejscu, poukładana. Cieszę się z syna, nowego mieszkania, pracy. A jednak coś drgnęło i przyszły myśli, że połowa życia za mną. Może to kwestia, że moje pokolenie, wychowane na serialu Czterdziestolatek, ma wdrukowaną kalkę, że to już początek starości. A z drugiej strony finał jest taki, że ja bardzo lubię swój wiek. I mogę powiedzieć, że im jestem starsza, tym szczęśliwsza. Co rok celebruję urodziny, doceniam je. Z czasem nauczyłam się dostrzegać, łapać krótkie momenty i cieszyć się nimi, w jakimś sensie je afirmować. Może brzmi to banalnie, ale poranek z filiżanką kawy w słoneczny zimowy dzień i widok syna idącego do nowej szkoły to jest właśnie to.
Czego ci życzyć na rok, który się zaczyna?
Żebym nie zatrzymała się w miejscu. Zawodowo chciałabym dostawać kolejne wyzwania łamiące stary schemat. Grać role, które dają do myślenia. Mieć możliwość wywołania u widza skrajnych emocji, czasami łez ze szczęścia, czasami ze smutku – to jest to, co aktorom pozwala naprawdę żyć.
Poruszyłaś mnie rolą Dzikiej.
To super. Czyli warto było zaryzykować, choćby z tymi włosami. Chociaż jak Borys je zobaczył, stwierdził: matka, tragedia!