Jakub Gierszał w każdym filmie jest inny, choć zawsze z psychologiczną głębią i niewypowiedzianą tajemnicą. Neurotyk ze skłonnością do lubieżnej agresji, złodziej opętany chęcią zemsty, adwokat z nienagannym niemieckim, a nawet triatlonista. Kogo mógłby jeszcze zagrać? Jaką ma alternatywę na trudne czasy i dlaczego lubi... straszyć oczami?
Twój STYL MAN: Nie marzy ci się rola romantycznego kochanka?
Jakub Gierszał: Takiego jak Hugh Grant w brytyjskich komediach? Świetny pomysł! Trzeba się sprawdzać w różnych gatunkach filmowych. Mógłbym spróbować choćby jutro, oczywiście gdyby znalazł się dobry scenariusz. Dla mnie ważna jest treść lub forma, a nie rola taka czy inna. Nie przychodzę przed kamerę, żeby odegrać wirtuozerskie solo, lecz chcę stworzyć jedność z filmem. Mam się wpisać w scenariusz i znaleźć w nim miejsce dla siebie, zrozumieć dramaturgię kolejnych scen, być w filmie całym sobą. Czasem robię coś lepszego, czasem wypadam słabiej, ale z zasady wchodzę w produkcje, które mnie intrygują, zaciekawiają. Tak było również z "Najmro: kocha, kradnie, szanuje", który właśnie jest w kinach. Moim zdaniem film powstał w formie, której wcześniej w Polsce nie wykorzystano.
Andrzej Kopiczyński do końca życia dla widzów pozostał inżynierem Karwowskim z "Czterdziestolatka". Janusz Gajos cudem uniknął ciągłego porównywania do Janka Kosa z "Czterech pancernych", co z kolei nie udało się Stanisławowi Mikulskiemu, który po wsze czasy pozostał agentem J-23 lub Panem samochodzikiem. Znasz pojęcie "aktor zaszufladkowany"?
Pewnie, że znam! Pamiętam dobrze obawy po "Sali samobójców". Bałem się, że stanę się idolem nastolatków i takim chłopcem z ładną buzią, którego wszyscy dookoła pytają "jak żyć?". To się trochę za mną ciągnęło. Podobnie z pierwszym filmem zagranym w Niemczech. Pojawiły się propozycje, żebym zmienił nazwisko – takie łatwiejsze do wymówienia w obcych językach. Dla wielu ludzi, nawet dla pewnego niemieckiego reżysera, który akurat przyjechał coś kręcić w Polsce, byłem wówczas takim filmowym Justinem Bieberem. Młody, obiecujący, zrobimy z niego ludzi po swojemu. To dopiero mogła być szufladka! Nazwiska nie zmieniłem.
Aktor czarno-białych filmów grozy Béla Lugosi uwierzył, że jest wcieleniem Drakuli, i dlatego kazał się pochować w kostiumie wampira. Pytanie, czy i na jak długo postać kreowana przed kamerą zostaje w aktorze?
Spróbuj przez miesiąc wstawać zawsze o szóstej. Nawyk sprawi, że potem będziesz się budzić automatycznie. Aktorstwo na tej samej zasadzie wchodzi w krew, ciało i w podświadomość. Dobre wspomnienie z planu, gdy masz poczucie, że po zakończonych zdjęciach wracasz właśnie z wycieczki na odległą wyspę i że było naprawdę super, zostaje we mnie do końca życia. To, co działo się podczas pracy nad filmem, także ludzie pozwalający nam tworzyć wyraziste postaci, stają się częścią mnie samego. Dlatego, żeby zapomnieć o filmie, musimy mieć czas. Nigdy się nie zastanawiałem, ile dni dokładnie – tydzień, może miesiąc? Trzeba na pewno solidnie odpocząć lub zająć się czymś innym, żeby zapomnieć i wrócić do siebie. Czy można się zatracić w tym zawodzie jak Lugosi? Na pewno, choć tu się zbliżamy niebezpiecznie do kontrowersyjnej metody zwanej method acting. Mam na ten temat swoje zdanie. W dzisiejszych czasach jest w tym więcej popkultury niż prawdy.
Masz swoich mistrzów? Wiesz, w stylu: "Ależ on to zagrał, wystarczy zrobić tak samo i sukces gwarantowany!"
Niestety, ale nie. Staram się za to czerpać z doświadczeń starszych aktorów, którzy w różnych krajach i na różne sposoby przecierali zawodowe szlaki. Kogoś, kto podpowiedziałby, jak w tym zawodzie funkcjonować. Dlatego tak dużo czytałem o Marlonie Brando, Orsonie Wellesie czy Alu Pacino. Chłonąłem wszystko, co mówili czy pisali. Ostatnio oglądałem wywiady z Melem Gibsonem z lat 90. – też ciekawy, a moim autorytetem od czasów studiów jest Jan Peszek.
Niektórzy aktorzy zmieniają się dla roli. Matthew McConaughey chudł na potęgę, a Piotr Głowacki ostro boksował przed rolą w Mistrzu. Trenowałeś triatlon przed zdjęciami do filmu "Najlepszy"? Zostało ci coś z tego, jakieś sportowe uzależnienie?
Pływałem, jeździłem na rowerze i biegałem, ale to tylko część mojej pracy. Dyscypliny wymagające długiego wysiłku mnie nie kręcą.
Trema, miewasz ją jeszcze? Jak z nią walczyć?
Już się chyba z nią oswoiłem. Nie wiem, jak z tremą walczyć, choć taką wiedzą chciałbym się podzielić, zwłaszcza z ludźmi młodymi. Sam byłem nieśmiałym i wstydliwym dzieckiem. Całą aktorską drogę buduję tak, aby nieśmiałość przezwyciężyć. Przemiana nastąpiła dopiero podczas studiów. Mimo cierpień, bo system nauczania mi nie pasował, postanowiłem, że będę ćwiczyć, aż opanuję stres przed spojrzeniem komuś prosto w oczy. Studia to wielka przygoda. Pozwoliły mi coś z siebie wydobyć – zwalczyć lęk. Zresztą zawsze jest jakiś sufit, do którego się dochodzi, a potem... już może być tylko lepiej. Trzeba go tylko przebić, a potem "strach ma wielkie oczy"! Dwa lata temu zaśpiewałem z Igorem Walaszkiem podczas finału Męskiego Grania. Uczucie, gdy się z takiej sceny schodzi, jest euforyczne – tyle w człowieku buzuje adrenaliny. Warto się było przełamać, zdusić obawę przed zblamowaniem się przed tłumem ludzi. Pomyślałem, że śpiewanie na takiej scenie jest tak absurdalnym pomysłem, biorąc pod uwagę mój opór przed sceną, że muszę spróbować. I poszło – było wspaniale. To może jakiś sposób? Ujarzmić tremę wbrew sobie. A potem się na nią wystawiać, żeby tę naukę powtarzać.
Cały wywiad przeczytasz w najnowszym wydaniu Twój STYL MAN.