Mają wartość sentymentalną, estetyczną, a za chwilę będą mieć również finansową. Są świetnie zaprojektowane i zrobione z naturalnych materiałów. To dlatego wazony, talerze czy filiżanki z lat 50-70 powracają - można nawet rzec: triumfalnie - do naszych salonów. O tym, jak przyjemnie jest kolekcjonować oldskulową polską sztukę użytkową rozmawiamy z Beata Bochińską, autorką bestsellerowej książki "Zacznij kochać dizajn".
Sezam - myślę o domu Beaty Bochińskiej w Milanówku. Sezam podwójny. Bo ilość skarbów dizajnu przywodzi ten z bajki o Ali Babie, ale ponieważ skarby pochodzą głównie z czasów PRL, przypomina się też dom handlowy na Marszałkowskiej, nieistniejący już, a ikoniczny dla tej epoki właśnie. Beata Bochińska - znawczyni dizajnu, kuratorka wystaw, badaczka trendów, wieloletnia szefowa Instytutu Wzornictwa Przemysłowego - jest przyzwyczajona do zachwytu, w jaki wpadają oglądający jej znaleziska. Wyrozumiale daje mi czas na przyjrzenie się detalom i wypowiedzenie wszystkich "ochów". Ale kuchenna kolekcja to tylko wstęp. Oglądam też słynne wazony optyczne Jana Sylwestra Drosta, barwny ćmielowski serwis "Krokus", porcelitowe dzbanki z kultowych zakładów w Mirostowicach, fajansowe kubeczki z Włocławka. Siadamy na lekkich fotelikach, na podłodze leży efektowny włochaty dywan z lat 70., a herbatę będziemy pić z delikatnych filiżanek w buraczkowe maziaje. "Unikat - próbna seria z '69 roku. Komuś źle się rozlał barwnik. Ale moim zdaniem nieudana partia wyszła ciekawiej niż ta udana" - komentuje Bochińska. I dodaje, że na piętrze, w przezroczystych opisanych pudłach, ma jeszcze tysiąc takich skarbów.
Jestem ofiarą pani książki. Po lekturze na nowo odkryłam szklaną popielniczkę z lat 70., po dziadku. Kurzyła się w garażu, aż tu nagle dowiaduję się, że zaprojektowała ją wybitna artystka Eryka Trzewik - Drost. Postawiłam na honorowym miejscu i zamówiłam do kompletu drugą - znalazłam przez internet gdzieś w Małopolsce. Kosztowała 13 złotych, nie mogłam się oprzeć. To już chyba początek kolekcji?
Typowe! Właśnie tak to się zaczyna. Niewinnie - od jednej popielniczki, filiżanki, talerzyka. Kupionego na pchlim targu albo wypatrzonego za szybką w segmencie u babci. Podoba się, niedrogie, sentymentalne. Potem zdobywamy gdzieś drugi, trzeci, zaczyna brakować miejsca na półce i - już, jesteśmy wciągnięci. Żartowałam w rozmowie z wydawcą książki, że zrobię sobie pieczątkę, którą będę stawiać przy wypisywaniu dedykacji: "za terapię uzależnień nie płacę" (uśmiech).
Na wyobraźnię działają też opowieści z pani książki - jak ta o pewnym warszawskim dentyście, który latami zbierał stare lampy, a kiedy wreszcie sprzedał kolekcję, kupił za to nowe mieszkanie. Niemałe. Albo o znajomej gospodyni domowej ze Skandynawii, która na aukcjach, garażówkach i w antykwariatach konsekwentnie zdobywała konkretny rodzaj szkła grawerowanego…
…a po 22 latach sprzedała kolekcję do Włoch i sfinansowała w ten sposób studia córki w Wielkiej Brytanii. Co ciekawe, zostawiła sobie kilka przedmiotów. Kiedy zapytałam, dlaczego, wytłumaczyła: "Bo nie podnosiło wartości tamtej kolekcji, a będzie najważniejszą częścią nowej. A przecież mam jeszcze syna!". Mam taką ideę fixe, żeby nasza wiedza o dizajnie była jak w Skandynawii, gdzie jakiś czas mieszkałam. Tam, gdy wchodzisz do czyjegoś domu i komplementujesz lampę czy zasłonę, gospodarze podają nazwisko projektanta.
Rozumiem, że i w tym celu powstała książka. Ale proszę wytłumaczyć: dlaczego oldskulowe przedmioty tak nas dziś pociągają? Czy to można wpisać w kategorię "tęsknota za PRL"?
Nie, to jest szerszy, światowy trend o nazwie "mid-century modern". Związany z powrotem do "analogowego" sposobu życia. Czytałam niedawny ciekawy artykuł na ten temat w New York Timesie. Zaczęło się około roku 1998 i ciągle trwa.
"Analogowe"? Przecież tacy jesteśmy zafascynowani tym, co cyfrowe.
Dizajnem z połowy ubiegłego wieku najbardziej interesują się młodzi. To faktycznie jest cyfrowe pokolenie - oni całymi dniami pracują na informacjach wirtualnych, przetwarzają je siedząc przed monitorem. Dlatego w życiu prywatnym szukają przedmiotów typu "slow life". Po drugie - ci ludzie chcą sobie zbudować tożsamość. Ponieważ żyją w sieci, jakby bez granic, mają niskie przywiązanie do państwa, komunikują się po angielsku, są "globalni", to szukają czegoś, co ich odróżni. Dizajn w tej roli sprawdza się znakomicie. Po trzecie, przedmioty w tamtej epoce były lekkie, nieduże, dostosowane do mniejszych powierzchni. A przecież dzisiejsi młodzi rzadko są zatrudniani na etaty, raczej pracują jako wolni strzelcy i często przenoszą się z miejsca na miejsce. Wynajmują małe mieszkania, więc rzeczy w stylu "mid-century design" idealnie im pasują do codziennego życia. Po czwarte - te przedmioty są wykonane z naturalnych surowców: drewno, ceramika, szkło. A dziś jest za takimi duża tęsknota. My mamy konotacje - że to zrobione za komuny, w biedzie. Ale dla młodych ludzi to jest po prostu dobrze zaprojektowany przedmiot wykonany ze zdrowego materiału. I jeszcze czasami niesie anegdotę - na przykład w znanym serwisie do kawy zaprojektowanym przez Lubomira Tomaszewskiego mlecznik wygląda jak… pierś. Zabawne, ładne, naturalne. Slow life.
Wyświetl ten post na Instagramie.
Tak pięknie pani o tym mówi, ale przecież dla wielu osób te talerze czy lampy to wciąż "gomułkowskie rupiecie" albo "dizajn a la wczesny Gierek". Czyli be.
Tak, bo to były rzeczy naszych rodziców. My to pamiętamy i… specjalnie nie doceniamy. Przecież nasze życie z definicji ma być lepsze niż rodziców. Ale wnuki są już w stanie tę urodę docenić. Może jedno pokolenie musiało przeminąć? Nasze chciało zaprzeczyć niedzielnemu siadaniu na obiadkach, żyć szybko. I żyjemy - a w związku z tym zmieniła się zastawa i pewne przedmioty zniknęły. A kolejna generacja ich szuka. Młodzi tęsknią za wspólnotą, za relacjami - stąd np. trend na wspólne gotowanie. Fascynuje ich też to, że używano naczyń typu półmisek, waza, sosjerka - służących przecież do tego, żeby się dzielić. I jeszcze coś: dla naszego pokolenia wartość miały rzeczy wykonane ręcznie. Dla młodych - nie, bo oni tę "ręczność" sobie sami stworzą: odnowią krzesło znalezione pod śmietnikiem albo zrobią łóżko z palety. Za to egzotyką wydają im się rzeczy zrobione kiedyś przez pracowników fabryki. Tak więc moda na dizajn z lat 50-70 to nie jest tylko zjawisko estetyczne, ale socjologiczne.
Od którego jest pani dziś znanym w Polsce ekspertem.
Jakiś czas temu zrobiło na mnie ogromne wrażenie odkrycie, że tym "mid-century modern" zaczęło się interesować sporo ludzi. Owszem, w skali kraju to nisza. Ale niemała. Na samym portalu patyna.pl są setki sprzedających. Spostrzegłam, że oni czasem kompletnie nie wiedzą, co to jest i oddają za tanio. Albo ktoś ma naprawdę bardzo dobrą rzecz i nawet nie wie, jak jest cenna. Pomyślałam: będę o tym pisała na facebooku. Nie miałam żadnych ukrytych planów, po prostu wrzuciłam trzy pierwsze posty. Profil szybko nabrał rozpędu, dziś dostaję setki zdjęć z pytaniami typu: "znalazłam coś takiego, czy to coś warte? Nie chcę sprzedać, ale chcę wiedzieć". Kompletnie poległ mit - przepraszam - ślepego, niewyrobionego estetycznie Polaka, który nic nie widzi i niczego nie rozróżnia. Owszem, my może nie umiemy pewnych rzeczy nazwać - bo nie mamy do tego przygotowania - ale umiemy dostrzec piękno. Na zdjęciach, które dostaję do oceny, tylko 10 proc. to "gniotki", reszta - to rzeczy przez kogoś zaprojektowane i to zaprojektowane dobrze. Każdy z nas widzi i każdy ma mniej lub więcej wyrobiony gust. Poza tym: kolekcjonowanie się zdemokratyzowało. Kiedyś to było elitarne zajęcie dla zamożnych, których stać było na zakupy i ekspertyzę w Desie. Dziś - dzięki internetowi - mamy tysiące sprzedających i kupujących. Łatwiej też zdobyć wiedzę o przedmiotach.
Ja lubię filiżanki po babci, bo mam do nich sentyment i podoba mi się ich kolor. Ale czy rzeczywiście ten nasz dizajn był - na tle innych krajów - aż tak wyjątkowy?
Jeśli chodzi o lata 50, 60, 70 - byliśmy absolutną potęgą. Po pierwsze: mieliśmy przemysł. Cały Zachód Polski - tak zwane Ziemie Odzyskane, które dostaliśmy po wojnie - to przecież głównie fabryki. Po drugie - projekty dla nich tworzyli prawdziwi artyści: malarze, rzeźbiarze, ilustratorzy, graficy, w większości znakomicie wykształceni jeszcze przed wojną. Połączenie ich fantazji z doświadczeniem - poniemieckich często jeszcze - technologów okazało się kluczem do sukcesu. Nagle zaczęły powstawać setki wzorów. W żadnym kraju, który ma normalnie ustawioną gospodarkę, by na to nie pozwolono. Bo nieopłacalne! A u nas z rachunkiem ekonomicznym się nie liczono. Na Zachodzie wprowadzano nowy fason raz na ileś lat, tu - co chwilę. Polscy twórcy, odcięci żelazną kurtyną od światowych nurtów dizajnu, rzucali się w wir eksperymentów. Stąd dużo wzorów niespotykanych w Europie. Poza tym pamiętajmy, że rynek był niesamowicie głodny, po wojnie brakowało przedmiotów codziennego użytku. Ludzie brali więc to, co produkowano i ta estetyka dość szybko się upowszechniła. Mieliśmy cholerne szczęście, że produkty "na niższą półkę" były dobrze projektowane.
Załóżmy, że w tym momencie nasza czytelniczka jest już przekonana i chce zacząć na poważnie zbierać polski dizajn. Pani w książce podaje "przepis na kolekcję startową", złożoną z pięciu przedmiotów. Możemy go rozpracować?
Stworzyłam go po tym, jak zgłosiła się do mnie pewna pani, która odłożyła 500 złotych i chciała sprawić sobie u mnie coś na początek. Najpierw spanikowałam, zaczęłam biegać po domu, szukać w pudłach. Dla tej pani to być może fortuna i ja muszę sprostać wyzwaniu! Jak mądrze wybrać z tysiąca obiektów? Chronologicznie czy według materiału? A może rzeczy od jednego projektanta? Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam rozumować jak kurator - którym przecież wiele razy byłam. Powiedziałam sobie: to jest ten sam proces - po drugiej stronie też jest widz. Tyle, że jeden. I dla tego widza muszę dobrać przedmioty według klucza. Po pierwsze coś, co ma bezdyskusyjną wartość kolekcjonerską...
Co to znaczy?
Że po latach ta pani na pewno na tym zarobi. Dzisiaj ludzie mają prawo nie zdawać sprawy z tego, co to będzie. Bo nie są specjalistami. A ja mam to szczęście, że wiem, bo jestem historykiem sztuki i historykiem designu - zajmuję się tym tematem całe życie. Niech więc ta pani skorzysta z tej wiedzy.
My też byśmy chcieli.
W polskim szkle mamy nie kilka, a kilkadziesiąt wybitnych nazwisk. We Wrocławiu był cała szkoła: artyści mieli szczęście współpracować z eksperymentalną hutą szkła Barbara i robić próbne serie. Ale nawet szkło produkowane masowo miało nadzwyczajną jakość. Np. to, co projektował Jan Sylwester Drost...
Mąż autorki mojej pięknej popielniczki i ewidentnie pani ulubieniec. Sporo jest o nim w książce. Pisze pani nawet, że tydzień bez zakupu czegoś od Drosta - to tydzień stracony.
On mi imponuje, bo włożył ogromną pracę w zrozumienie tego, co szkło może dać. I nawet opatentował kilka rozwiązań związanych z tworzeniem szkła prasowanego - czyli tego najtańszego. Miał piękną ideę: chciał, żeby dobrze zaprojektowane szkło było powszechne, dostępne. Nawet tak było nazywane: "szkło dla ubogich". Jego i jego żonę porównuję do małżeństwa Eamsów w Stanach - ten sam światowy poziom. Ich wizytówką są też talerze z "kropelkowym" wzorem.
Takie, które były w co drugim polskim domu?
I pewnie dlatego dziś ich nie cenimy. Jeszcze. A wie pani, że ta seria Asteroid znajduje się już w zbiorach nowojorskiego muzeum Corning - tam, gdzie są najlepsze szkła z całego świata? Ubezpieczone na duże sumy "drosty" są pokazywane jako przykład doskonałego projektowania masowego szkła prasowanego. Dziś te talerzyki są relatywnie tanie, ale za jakiś czas… Odbędzie się jakaś duża wystawa, zostanie wydana książka i ceny skoczą. Na szkłach Drostów z pewnością nie będzie można stracić.
Wyświetl ten post na Instagramie.
A na Włocławku? Moja ciocia Marylka od lat 70. lat kolekcjonuje fajanse z tej fabryki. Ale tylko z niebieskimi kwiatkami, brązowych nie uznaje. Czy to za 20 lat może być warte fortunę?
Tych niebieskich są dwa typy: jedne uproszczone i powtarzalne, drugie bardziej wyrafinowane. Ciocia może łatwo sprawdzić, co ma - akurat Włocławek jest dobrze opisany w poświęconej mu książce. Ale nawet jeśli ktoś ma około 40 sztuk z tymi prostszymi wzorami - to już jest solidna kolekcja. I na pewno za 10 czy 15 lat znajdzie się chętny na nie Japończyk.
?!
Byli u mnie japońscy kolekcjonerzy. Niemal z nabożeństwem dotykali eksponatów i zabrali pół ciężarówki "europejskiego mid-century modern" do swojego sklepu w Tokio. Po paru dniach napisali, że polski design ma na ich profilu już tysiące lajków.
Znowu pani rozbudza wyobraźnię.
To coś jeszcze pani powiem. Pewniakiem są też tkaniny. I w większości nasze mamy mają je gdzieś jeszcze w szafach, bo kiedyś takich rzeczy się nie wyrzucało. Nawet jeśli zasłona zblakła, to się ją składało i chowało w pawlaczyku. "Bo może się przyda na fartuszek". Nigdy nie został uszyty, więc ta zasłona jest. Ja bym doradzała, żeby zajrzeć i poszukać, bo to są najczęściej doskonałe grafiki. Wtedy projektowały je znakomite artystki: Danuta Paprowicz - Michno czy Alicja Wyszogrodzka.
Wyświetl ten post na Instagramie.
Notujemy i przechodzimy do "przedmiotu numer dwa - coś rzadkiego".
Jeszcze mało doceniony - więc jest szansa, że jego wartość wzrośnie. Czasem projekt nie był najwybitniejszy, ale egzemplarzy powstało mało. Nie ma siły - to w przyszłości będzie droższe. Ja kiedyś polowałam na taki rzadki serwis Tomaszewskiego - miał nietypowe szkliwo i kolor. Udało się, po latach. A propos - przy kolekcjonowaniu serwisów trzeba zwracać uwagę na to, żeby były kompletne i bez uszkodzeń.
A to ważne? Przecież cztery czy pięć filiżanek też ma swoją wartość.
Często ludzie pytają, dlaczego kompletny serwis jest taki drogi? Ano dlatego, że często, aby go skompletować, trzeba kupić siedem takich samych. Przecież one w większości były używane - w związku z tym jeden nie ma podstawka, drugi ma utrącany dzióbek od mlecznika, a w trzecim brak przykrywki do dzbanka. Ktoś się oburzy: "filiżanka z podstawką - 80 zł, na głowę upadli, przecież to tyle nie jest warte!". Ale jeżeli ktoś ma serwis, w którym mu brakuje tylko tej jednej jedynej filiżanki, zapłaci tę sumę. Bo jeśli nie ma kompletu, serwis będzie na rynku wart 450 zł - co zresztą też nie jest mało. Ale jeśli ma - wartość wzrośnie do 2500 zł. A jeśli chcemy go sprzedać do muzeum czy na wystawę - musi być w nienagannym stanie.
Idźmy dalej, z książki wynika, że przedmiot numer trzy to powinno być "coś wyjątkowej urody".
W sieciach handlowych na takie rzeczy mówi się: "eye catcher" - przyciągacz oka. Produkt, który zatrzyma klienta choć niekonieczne zrobi obrót. Bo bywają przedmioty piękne i funkcjonalne, ale niewidzialne. Z takich zresztą projektanci są najbardziej dumni. Ale są też takie, których funkcją jest dekorowanie. Jak wazon, który nie ma być do kwiatów, tylko sam w sobie stanowić dekorację. "Zagarniać przestrzeń", zwracać na siebie uwagę.
Tak jak ten dywan? Trudno się skupić mając go pod stopami.
Dobry przykład. Dywan "Płomienisty" - zrobiony w czasach, kiedy nie było komputerów. Niech pani sobie wyobrazi, że to wszystko było naniesione na siatkę na papierze ręcznie. Taki dywan był typowy dla domów awangardowej inteligencji lat 70, komponował się z białymi meblami i fotelami Kon-tiki. Widać go czasem w filmach z tych lat. W kategorii "eye catchers" wymieniłabym też duże patery i talerze ze zdobieniami.
Jakieś nazwiska projektantów?
Elżbieta Piwek - Białoborska, Adam Sadulski, Witt Płażewski - ci wszyscy, którzy pracowali przy porcelanie. W szkłach - Czesław Zuber, który tworzył charakterystyczne, estetyzujące wzory. No i oczywiście szkła Zbigniewa Horbowego czy Józefa Podlaska - bardzo wyróżniające się, kolorowe.
Przedmiot numer cztery - "coś znanego projektanta"
O to może pozornie być trudniej. W tamtych czasach nazwiska nie były promowane. Ale też nie przesadzałabym - bo regały Kowalskich, chociaż uważano, że nazwa nawiązuje do statystycznego Polaka - były naprawdę zaprojektowane przez małżeństwo o tym nazwisku. Jeśli ktoś ma taki regał - a one były w pięknych okleinach - to na pewno w przyszłości będzie mógł go dobrze sprzedać. Podobnie meble Rajmunda Hałasa, Marii Chomentowskiej. Dużym nazwiskiem jest też Lubomir Tomaszewski, Henryk Jędrasiak - ci, którzy projektowali słynne porcelanowe figurki. Znani, opisani w wielu źródłach. Jeśli ktoś ma coś od nich, na pewno jest to świetna lokata.
I wreszcie kategoria "bardzo dobry projekt".
Zupełnie nieznany, ale świetny. Po prostu.
Ale skąd mam to wiedzieć?
Gwarantuję pani, że ktoś, kto zaczyna się interesować tą epoką w polskim dizajnie, już po roku będzie miał całkiem solidną wiedzę. Są portale, książki. Bardzo polecam katalogi z wystaw. W antykwariatach można upolować oryginalną dokumentację fabryk. Ja raz nawet taką paczkę z dawnymi rysunkami znalazłam w skupie makulatury! Jest słownik projektantów polskich, który wisi na serwerach Instytutu Wzornictwa Przemysłowego. To naprawdę nie jest wiedza tajemna.
A gdzie szukać eksponatów - w sieci czy jeździć po pchlich targach?
Jeśli jesteśmy początkującym kolekcjonerem, to zawsze warto jechać do "pcimków". Polska jest niezwykle ciekawym krajem z dużymi różnicami etnicznymi. Na Śląsku można spotkać zupełnie inne wzory, kolory, zdobienia inne niż na przykład na Pomorzu. Zdarza się, że będąc u znajomych idę na lokalny targ staroci. I tam jakiś sprzedający rzuca: "tu niedaleko jest duży komis, ale… same rupiecie i drogo, graciarnia, niemieckie wystawki". Jadę, a tam hala z dziesięcioma tysiącami przedmiotów! I owszem, jakieś osiem tysięcy jest tragicznie zaprojektowanych, dwa tysiące - niezłe, a pięć sztuk to prawdziwe skarby. Ale na tym właśnie polega frajda polowania! Wytrawni kolekcjonerzy poszukujący tych prawdziwych rarytasów nie mają na to już czasu, by podróżować po targach. Wolą odnaleźć konkretne obiekty w internecie na wyspecjalizowanych portalach lub aukcjach. Dla nich liczy się czas i konkretny obiekt, a nie pieniądze.
Wyświetl ten post na Instagramie.
Czy zgromadziwszy tyle przedmiotów, czuje pani jeszcze czasem ekscytację na widok jakiegoś serwisu czy patery?
Trochę okrzepłam. Mam to, co pewnie mają ludzie pracujący w filmie. Oni w kinie już nie śledzą fabuły, tylko patrzą, jak to jest zrobione. Ale owszem, zdarzają się i mnie chwile niezwykłe. Jak wtedy, kiedy w internecie kupiłam duży niebieski wazon w kształcie kropli wody. Na zdjęciach - tragicznych zresztą - zobaczyłam duży kawał szkła i przeczuwałam bardzo dobry projekt. Zamówiłam, zapłaciłam 50 złotych. Przyszedł fatalnie zapakowany - obłe boki wazonu wybrzuszyły karton. Cud, że to się nie potłukło. Ale po wyjęciu z pudła - ekstaza. Oryginalny, unikatowy wazon słynnego duńskiego artytsty Pera Lutkena! Warty, ostrożnie licząc… dziesięć tysięcy euro.
Robi wrażenie. Ale rozumiem, że ktoś sprzedał to arcydzieło nieśwadomie. Czy takie bazowanie na ludzkiej niewiedzy nie jest trochę… niekomfortowe etycznie?
Informacje o dizajnie są dziś łatwo dostępne. Ja poświęciłam na zdobywania wiedzy swój czas - 25 lat, a ktoś inny - nie. Nie mam wyrzutów sumienia. Zwłaszcza, że swoimi wiadomościami dzielę się w sieci. I mam misję: żeby w każdym naszym domu znalazły się choć dwa przedmioty uratowane przed stłuczeniem. Żeby ludzie wiedzieli, kim był pan Wrzesień, Potacki albo pani Gołajewska czy Gałkowska (projektanci porcelany, tkanin - red.). Żeby przywrócić nazwiska projektantów razem z przedmiotami! To jest takie moje małe ratowanie naszej wspólnej historii. Wierzę, że gust podlega formowaniu i można go wykreować, można się go nauczyć. Marzy mi się też, żebyśmy dawali sobie dawną polską ceramikę w prezencie - na przykład na ślub. Bo to rzeczy bez żadnej wątpliwości wartościowe, świetnie zaprojektowane, modne, nietypowe. Wie pani, czasem na takich targach widzę, że coś nie schodzi i wiem, że na koniec dnia facet, który sprzedaje, pewnie to stłucze. Nie będzie mu się opłacało pakować i zabierać. I chociaż mam już akurat takich filiżanek kilkanaście, to… kupuję kolejne. Bo mi żal - przecież to taki dobry projekt. Potem daję w prezencie koleżankom. Słyszymy czasem, żeby przytulić zwierzę ze schroniska. To ja mówię: uratuj wazon po babci! Albo serwis po ciotce Irenie, która całe życie trzymała go w segmencie za szybką. Nie dość, że to ma wartość sentymentalną i estetyczną, to jeszcze - za chwilę - finansową. Nie lekceważmy tego. Zróbmy jedno wielkie żywe muzeum dizajnu!