Rozmowa z Tomaszem Kotem o tym, jak to się robi w Ameryce, i dlaczego trzeba być wdzięcznym za każdy dzień.
Jak znosisz pandemię?
Jakoś znoszę, nie mamy innego wyjścia. Oczywiście dopada mnie ogólne zmęczenie tematem i maseczka wkurza jak gdzieś szybko idę w okularach ale staram się nie narzekać. Łatwiej też o radość z prostych spraw, na wielu poziomach. Na przykład bardzo się cieszę że możemy się spotkać twarzą w twarz z okazji promocji filmu, który powstał , zarówno fakt spotkania Pani jak i możliwość opowiedzenia o filmie, który dzisiaj już prawdopodobnie by nie powstał to dla mnie duża przyjemność.
Zdjęcia do psychologicznego thrillera „Wróg doskonały”, który niebawem mamy nadzieję zobaczyć w kinach, kończyłeś tuż przed wybuchem pandemii?
Film kręciliśmy od listopada do lutego. Przez ostatni miesiąc pracowaliśmy we Frankfurcie, gdzie jest gigantyczne lotnisko. Tam już widziałem, że pasażerowie chodzą w maskach i czuło się dziwne napięcie.. Docierało do nas echo wydarzeń w Azji, ale wszystko wydawało się takie nierealne. Zdjęcia w Niemczech były wyczerpujące i marzyłem tylko o tym żeby wrócić do domu i się w nim zaszyć i dosłownie chwilę po moim powrocie ogłoszono pierwszy lockdown. W pewnym sensie plany się pokryły i zaszyło mnie w domu.
Dlaczego praca na planie „Wroga doskonałego” była tak wyczerpująca?
W samym Frankfurcie chodziło o intensywność, jednego dnia przy dwóch stopniach leje się na mnie cały dzień zimna woda z deszczownicy, drugiego podtapiają mnie w betonie a kolejnej nocy mamy czas do świtu żeby zgrać olbrzymi samolot. To były cztery miesiące nie tylko naprawdę fizycznie ciężkiej pracy, ale też mentalnej harówki. Na planie pracowały trzy ekipy: francuska, hiszpańska i niemiecka. Ja byłem jedynym Polakiem. To było niezwykłe doświadczenie, ale też bardzo obciążające. Zdarzało mi się odczuwać taki nowy rodzaj samotności. Codziennie po zdjęciach ekipa szła odpoczywać, a ja miałem jeszcze ponad godzinę zajęć językowych. Główny bohater jest architektem pochodzącym z Warszawy, ale i tak musiałem pracować nad wymową. Intensywnie uczę się języka angielskiego od paru lat i jest to dla mnie wciąż świeża sprawa. Ciągle jest coś nowego, pamiętam jak uświadomiłem sobie o co chodzi tak naprawdę w dźwięku „th”. Wymawiałem literę de i nagle uświadomiłem sobie jak to powinno wyglądać i na czym polega błąd. Pomyślałem sobie że to jest taka różnica, jak „s” i „ś”, czyli jest sroda, albo środa. W opanowywaniu obcego języka ciągle pojawiają nowe rzeczy, które sobie uświadamiam i równocześnie człowiek widzi jak wiele jeszcze przed nim. Na poważnie zacząłem się uczyć języka do filmu „Bikini blue”. Wcześniej nie mówiłem po angielsku, tylko próbowałem coś dukać.
Kiedyś odwiedziłem w Londynie mojego brata i szybko zorientowałem się, że wszędzie, gdzie idziemy są Polacy, którzy chcą sprawdzić, jak znany aktor mówi po angielsku. Weszły mi wtedy takie blokady, że przestałem nawet próbować.
Wytłumaczyłem sobie że tamten kierunek nie jest dla mnie z powodu naturalnych ograniczeń i nagle kilka lat temu dostałem angielskojęzyczną propozycję. Przygoda cały czas się rozwija ale to nie oznacza że nie bywa momentami kryzysowo.
Zazwyczaj nie planujemy kryzysów, choć wiadomo, że są wpisane w każdy nowy projekt.
Niesamowite, że o tym mówisz. Na planie filmu „ A Perfect Enemy” zaprzyjaźniłem się z dziewczyną, z którą na początku miałem dosyć dziwną sytuację, odruchowo… przepuszczam kobiety w drzwiach. Poczułem, że moja nowa koleżanka ma z tym problem, nie podobało jej się to. Po którejś takiej dziwnej minisytuacji zapytałem jej o co chodzi. Wytłumaczyłem, że to jest kwestia nawyku, że nie robię tego specjalnie, mało tego, do tej pory żyłem z przekonaniem, że to nie jest nic złego. Ustaliliśmy kompromisowo że będziemy się przepuszczać na przemian. Pod koniec zdjęć byliśmy przyjaciółmi. Przed pożegnaniem na lotnisku zapytała mnie, jak się czuję. Przyznałem się, że miałem parę kryzysów na początku, że nie było to łatwe, a ona na to: (z hiszpańskim akcentem) „But you know it's a part off the process?” (ale wiesz, że to jest część procesu?) Powiedziała to z taką oczywistością. Wtedy pomyślałem sobie: „Kurde, ja to już kiedyś słyszałem!”. Wiadomo, czyta się różne rzeczy, ale gdybym miał to w głowie na początku, byłoby mi łatwiej. Sama ta świadomość jest już pomocna. Słyszałem, że jest taka ewolucja, którą pilot może wykonać w samolocie ale podczas jej wykonywania ten pilot na chwilę traci przytomność. On ją może wykonać ale musi się nauczyć jak najszybciej wyjść z tego omdlenia. W związku z tym uczą się jak z tego wychodzić i jest to opanowywane. Oczywiście życie to nie ustalona trasa i co chwilę jest jakaś nowa ewolucja do wykonania ale świadomość pewnych spraw pomaga a ja po tej nowej przygodzie jestem bogatszy o nowe doświadczenie.
Myślę, że o tym jest między innymi film „Wróg doskonały”, który trzyma w napięciu do ostatniej sceny. Film już został obsypany nagrodami, ty zebrałeś świetne recenzje, tym bardziej żal, że nie zagrasz głównej roli o genialnym wynalazcy, Nikoli Tesli. Reżyserem oraz producentem miał być twórca głośnej „Dziewczyny z perłą”, Anand Tucker. Jak sobie z tym radzisz?
To jest bardzo ciekawe doświadczenie, bo jednak niespełnione. Propozycja zagrania „Tesli” przyszła, gdy byłem w Los Angeles. Pamiętam jak dostałem maila od Ananda i przeczytałem w nim że nie zaprasza mnie na próbne zdjęcia, tylko od razu proponuje mi główną rolę. „Tesla był niezwykle chudy, niezwykle wysoki i niezwykle przystojny, spełnia pan wszystkie warunki”- zaczynał się następny akapit. Oczywiście zobaczył mnie w „Zimnej wojnie”. Miałem wtedy dużo innych propozycji, wiedziałem jednak, że muszę odmówić, że to jest moje być albo nie być, chciałem się przygotować najlepiej jak potrafię.
Poczułem że mam szansę powtórzyć to co zrobiłem w „Bogach” w skali międzynarodowej.
Zawoziłem dzieci do szkoły i szedłem do lasu bródnowskiego z muzyką na uszach. Chodziłem na obrzeżach, bo jak na przykład miałem scenę szału, gdzie płonie cały magazyn Tesli, musiałem ćwiczyć na ścieżkach po których nikt nie chodzi. Tak sobie wymyśliłem próby, bo lubię chodzić. Czasem mam spotkanie na Puławskiej, to jest jakieś 13, 14 km od mojego domu, wtedy jadę taksówką, a wracam na piechotę. Zawsze z dworca Wschodniego wracam na piechotę, bo mam tylko cztery kilometry. Wtedy dużo się myśli i muzyka jakoś inaczej przechodzi przez głowę. „Teslę” miałem robić zaraz po „A Perfect Enemy”. Stało się inaczej, najpierw przełożono rozpoczęcie produkcji „Tesli”, a potem wybuchła globalna pandemia i całkowicie ją zawieszono. W międzyczasie wyszedł drugi film o tym wynalazcy i w obecnej chwili nie ma co na to liczyć. Coś tam słyszałem o serialu jaki ma powstać ale to nic pewnego. Jest jak jest, mam „papiery” na to żeby się wkurzać i „papiery” na to żeby być wdzięcznym, wybieram drugą opcję bo z tej pierwszej raczej się nic nie ulepi
Od filmu „Bogowie” zaczęła się twoja międzynarodowa kariera, ale chciałam ciebie zapytać o największy próg, który musiałeś pokonać.
Ta praca jest dla mnie bardzo ważna bo przeżyłem wtedy jakiś mój wewnętrzny przełom. Paweł Pawlikowski na pierwszym spotkaniu powiedział, że bardzo go „Bogowie” zachwycili. Poza tym, chce, żebym zagrał w „Zimnej wojnie”, bo mam coś w twarzy z przedwojennego człowieka. Ten film dał mi możliwość zaistnienia w świecie, o jakim w szkole teatralnej nawet nie marzyłem. Ale największy próg wewnętrzny, jaki musiałem pokonać, żeby zagrać, przeżyłem przy tej przygodzie o Bondzie. Zostałem poproszony przez reżysera Danny’ego Boyle’a o nagranie kilku scen, w których zinterpretowałbym ostatnie role czarnych charakterów. Pomyślałem, że jeżeli już w to wchodzić to w takim najostrzejszym wydaniu.Więc wybrałem te najgrubsze, jak na przykład gdy Christoph Waltz mówi: „Hello James, it was always me”. Pamiętam, że nie byłem w stanie na początku do tego podejść, bo ciągle miałem jakąś wewnętrzną blokadę, różne myśli wtedy po głowie chodzą, łącznie z tą że to wszystko to jakiś żart. Aż w końcu zadałem sobie proste pytanie: „Jesteś na to gotowy?”. Później doszło do nieporozumienia i Danny Boyle wycofał się z robienia tego filmu. Gazety angielskie pisały, że to była kłótnia reżysera z producentem o mój udział w filmie. Na początku, jak o tym usłyszałem, znowu myślałem, że jakiś żart. Do dziś nie wiem, co było przyczyną zawieszenia produkcji. Ale wtedy zgłosiła się do mnie jedna z najlepszych agencji aktorskich UTA, żeby mnie chronić w przyszłości przed takimi niespodziewanymi wypadkami przy pracy. Ściągnęli mnie do Stanów. I tam znów musiałem zadać sobie to pytanie: „Jesteś gotowy?”. Pamiętam, że w pewnym momencie usłyszałem: „ Dobry jesteś, bo nie widać, że robią na tobie wrażenie turbo znane osoby”. Tak mi powiedział agent, po spotkaniu z Edwardem Nortonem, który widział „Zimną wojnę” i chciał mnie poznać. „Boże – pomyślałem w biurze agenta - on jest niższy, niż myślałem”, ale oczywiście byłem pod wrażeniem. Na szczęście potrafiłem trzymać maskę, i okazało się, że to jest atut.
Krąży wiele legend o komfortowych warunkach pracy aktorów w Stanach, wielomiesięcznych przygotowaniach, ale z bliska nie wygląda to już chyba tak różowo?
Amerykanie pytali mnie, ile trwały przygotowania do „Zimnej wojny”, więc opowiadałem, że około pół roku, bo ja się uczyłem dyrygowania i grania a Asia musiała się nauczyć tańczyć z zespołem. I na każdym kroku słyszałem zachwyt : „O, Boże! Marzenie!”. Na początku myślałem, że mówią tak w ramach tego swojego specyficznego sposobu komplementowania. Że to objaw takiego pozytywu, który z nich się wylewa wszędzie i ciężko się zorientować, co naprawdę myślą. Ale zauważyłem, w pewnym momencie, że jak dodają „szczerze” i jeszcze dodatkowo zapewniają o tej szczerości, to znaczy, że mówią na serio a nie „tak jak zawsze”. To wydało mi się dziwne, ponieważ byłem przekonany że akurat tam to jest norma, którą z resztą oni sami wytyczyli i wielu miejscach usłyszałem że owszem, kiedyś tak było ale już nie dzisiaj i że ludzi, którzy mogą sobie pozwolić na tak długie przygotowania jest tak naprawdę niewielu w całym Hollywood. W tej chwili wszyscy są w rozmowach w co najmniej kilku różnych projektach. A potem jest tak, że co wyjdzie - to musisz zrobić. I w związku z tym zdarza się, że największe gwiazdy wpadają na plan na trzy godziny i lecą dalej. Pamiętam, że jak myśmy byli na Oskarach to mówiono o casusie filmu „Snowman” i reżyserze, który chyba dwukrotnie chciał się wycofać z tego filmu, a nie mógł z powodów kontraktowych. Narzekał, że nie spotkał się z głównym aktorem, że nie miał czasu zrobić próby, a tak się nie robi filmu. Tam naprawdę jest inaczej. Ja mam wrażenie, że u nas jest jeszcze jakiś świat zasad, pomocy państwowej, jakieś komisje, a dla nich to brzmi jak abstrakt.
Tak samo zresztą, jak sposób nauczania zawodu. Jak wspominasz szkołę teatralną?
Traktuję szkołę teatralną, jak szkołę zawodową, bo ja się uczyłem zawodu. Nauczyciele mówili mi praktyczne rzeczy, jak ten fach uprawiać. Opiekunem mojego roku był Jerzy Stuhr i najwięcej nauczyłem się od niego. Bardzo sobie cenię spotkanie z Jerzym Jarockim. Przy dzisiejszej dyskusji o mobbingowaniu w szkołach, o różnych próbach opisania tak zwanego złamania aktora, naprawdę nie wiem, jakie zająć stanowisko. Bo Jerzy Jarocki był nauczycielem bardzo wymagającym, szalenie surowym, ostrym, ale ja mu zawdzięczam bardzo wiele. Naprawdę jestem mu wdzięczny za swego rodzaju przeczołganie mnie. Bo o Jarockim zawsze się mówiło, że on przeczołguje aktorów. Profesor Stuhr z kolei dawał nam bardzo praktyczne uwagi. On dobrze wiedział, że żyjemy w czasach szybkości, to nie są dobre czasy dla długo dojrzewających aktorów.
Co to znaczy?
Jest takie zjawisko w teatrze, gdy długo dojrzewający aktor próbuje, próbuje, próbuje i jest takie wrażenie, jakby ciągle był z tyłu. Jego koledzy grają już swoje role, a on zatrzymał się na trzeciej próbie generalnej. I nagle odpala, a wtedy wszyscy aktorzy są świadkami arcydzieła. Przeżyłem to kilka razy. Ale na zdjęcia próbne aktor musi przyjechać gotowy i musi umieć pokazać techniczną zdolność. Jerzy Stuhr jest aktorem praktycznym, który non stop gra w teatrze, na planie, a to jest niezwykle ważne. Mam w sobie ogromną wdzięczność do moich nauczycieli, bo tych wszystkich praktycznych rzeczy, które dzisiaj przynoszą mi tyle dobroci, nauczyłem się od konkretnych ludzi, którzy mają imię i nazwisko.
„Wdzięczność” to dla ciebie słowo ogromnie ważne. Urodziłeś się taki „słońcem do góry”, jak mówią Amerykanie, czy musiałeś nad sobą trochę popracować?
U mnie to jest w dużej mierze wypracowane.
Zrobiłem wszystko, żeby trochę zmienić swój charakter i samego siebie. To da się zrobić ale nie jest łatwo. Zawsze jest za co dziękować. Nawet w czasie pandemii.
Gdy mam ochotę narzekać, mam stałą odpowiedź: „Okej, wiele straciłem, wiele rzeczy nie powstało, jakaś ścieżka w mojej wyobraźni musiała ulec wymazaniu, oczywiście to są papiery na to, żebym teraz biadolił, ale z drugiej strony, mam przyjaciół aktorów w małych miastach , znam ich sytuacje i byłbym idiotą, gdybym narzekał. Tutaj wdzięczność jest najlepszym rozwiązaniem, jestem zdrowy i zdrowi są też moi najbliżsi.
Z drugiej strony jesteśmy tylko ludźmi. Bohater grany przez ciebie we „Wrogu Doskonałym” powołuje się myśl Antoine'go de Saint-Exupéry’ego, że doskonałość to taki stan, gdy nic już nie możemy odjąć. Czasem mówisz sobie dość, nie dam rady więcej?
To jest ciekawe pytanie. „Zimna wojna” była bardzo trudnym planem. Czasami było tak, że ilość dubli, bo taka była specyfika tej pracy, dobijała nas. Byliśmy na granicy tak ogromnego zmęczenia, że czuliśmy, że doszliśmy do jakiejś granicy. A trzeba było ją jednak starać się jakoś przesuwać, jakoś sobie radzić. W bezpiecznym świecie filmu, który ma swój okres zdjęciowy i wiadomo kiedy się skończy takie rzeczy wychodzą, w życiu już nie jest tak prosto i nie jestem taki mądry. Staram się cieszyć z małych rzeczy. Wydaje mi się, że każdy kto chociaż na sekundę dotknął namacalnie swojej śmiertelności, bał się, że jest ciężko chory, albo był i z tego wyszedł, zupełnie inaczej docenia teraz życie. Zupełnie inaczej docenia zdrowie najbliższych, bo to nie są rzeczy dane raz na zawsze. Wtedy łatwiej o motywację. Wtedy człowiek zamyka oczy i myśli sobie: „No... ciągle tu jestem... a więc z tym dniem można jeszcze wiele zrobić”.