Zaskoczyła nas: uważa, że niezgoda, wbrew przysłowiu, może budować i często jest początkiem zmiany na lepsze. Sprawdza to w swoim życiu. Gdy rzeczywistość wymyka się spod kontroli, w pracy jest nieciekawie, a brak czasu dla bliskich osłabia więzi, ona burzy stary porządek. Agnieszki Grochowskiej przeciętność nie interesuje.
Spis treści
W "Dniu Matki" brawurowo staje w obronie dzieci. W "Żeby nie było śladów" walczy z demonami komunistycznej mentalności. W "Kosie" odważna. W "Zakręconych" wyłamuje się ze stereotypu bezradnej osoby z niepełnosprawnością. Tylko ta ostatnia rola… Oglądając "Nieobliczalną", gdzie Agnieszka gra ofiarę przemocy, od pierwszych chwil chce się krzyczeć: Dziewczyno, zbuntuj się! Rozmawiamy o tym, że czasem powiedzieć „nie” jest trudno, a czasem milczeć po prostu nie można. Spotykamy się na Saskiej Kępie i musimy zerkać na zegarek. Bo za dwie godziny Agnieszka chce być pod sejmem na demonstracji...
Zastanawiam się, czy trudno ci grać kobietę, której postawa życiowa różni się skrajnie od twojej. Da się zamrozić własne poglądy na czas pracy?
Staram się oddzielić od bohaterki. Chociaż jej charakter mnie ciekawi, pobudza do analiz. Śmieję się, że hobbystycznie zgłębiam ludzkie losy. Sama też przeszłam trudne życiowe sytuacje. Nie traktuję ich jak poligonu eksperymentalnego, ale obserwując innych i siebie, nauczyłam się, że jesteśmy nieprzewidywalni. Nie zawsze racjonalni. Poznałam kogoś, kto był w sytuacji analogicznej do Martyny z "Nieobliczalnej". Rozumiem, na czym polega ten mechanizm. Teoretycznie człowiek krzywdzony powinien przecież w końcu krzyknąć „nie!”. On też rozumie, że to, co się dzieje, jest złe. A jednak deficyty wyniesione z dzieciństwa, z fatalnych relacji powodują, że postawienie granicy jest ponad siły. Uwikłana w toksyczną relację osoba myśli: zasłużyłam na takie traktowanie, nie zasługuję na nic innego, w moim życiu nic dobrego nie ma prawa się zdarzyć... Bardzo trudno z tego wyjść. Czasem jest to niemożliwe.
Ty, aktorka, łatwo zrzucasz z siebie stany emocjonalne bohaterki?
Przez lata wydawało mi się, że nie ponoszę konsekwencji pracy i wszystko po mnie spływa. Ale to nieprawda. Różnie bywa. Czasem odreagowuję rolę chorobą i na dwa tygodnie ląduję w łóżku. Jeśli w porę zrozumiem, że to nadchodzi, zabieram dzieci i ruszamy – nad ocean albo na wyspę, gdzie nie ma wielu ludzi. Jeździmy na rowerach po pustyni, chodzimy brzegiem morza. Woda obmywa zmęczenie. Doceniam te wyjazdy. W latach 90. z rodzicami i siostrą przez trzy wakacyjne tygodnie podróżowaliśmy samochodem po Europie. Spaliśmy pod namiotem. Zwiedzaliśmy tak Włochy, Francję, Hiszpanię, Chorwację. Odwiedzaliśmy galerie, zachwycaliśmy się architekturą. Wzrosłam w poczuciu, że sztuka i przyroda leczą. Dlatego dziś łatwo mi przychodzi zapakować się z synami do kampera i jechać przed siebie. Raz na jakiś czas wyciągam ich na dłużej ze szkoły.
A co z nauką?
Uczę ich w trybie „domowym”. Przez miesiąc, czasem dwa. Przekonałam się, jak dobre efekty to przynosi. Chłopcy wracali z wyjazdów wzmocnieni i zdobywali lepsze stopnie. Młodszy jest w pierwszej klasie, starszy w piątej. Po powrocie nie musiał odrabiać ćwiczeń z matematyki, bo w drodze przerobiliśmy całą książkę. Ale najbardziej cieszę się z tego, że mogliśmy być ze sobą długo i rozmawiać o rzeczach dla nich ważnych. Jedziemy skuterem, zachód słońca, a mój synek opowiada, co wydarzyło się w klasie, o kolegach. Przeszkadza mi kask, ale staram się usłyszeć wszystko... Przy okazji dzieci, odpoczywając, uczą się życia w kontakcie z przyrodą, bez internetu, telefonu, komputera. Siedzą na plaży i patrzą na ocean. Odkrywają, że przesypywanie piasku z dłoni do dłoni też ma sens. W podróży uczą się też radzić sobie z wyzwaniami. Trzeba się gdzieś przemieścić, na coś poczekać, zdążyć. Z kimś się nie dogadują, nie smakuje im jedzenie albo jest gorąco jak diabli... Pamiętam, raz siedzimy na dzikiej tajskiej plaży – niby raj, ale w cieniu 39 stopni. Zagaduję syna: Co, wolałbyś teraz być w Warszawie, nawet takiej szarej, i żeby siąpił deszczyk? Odpowiada: Noo. To ważna lekcja – nie ma sytuacji idealnych. Czasem nam się wydaje, że lepiej jest tam, gdzie nas nie ma, a to nie musi być prawda. I tak sobie filozofujemy... Mamy na to czas, gdy wyrywamy się z codzienności.
To niestandardowe podejście do wychowania, do siebie. Trzeba odwagi, by wyjść ze schematu. Taki pomysł na życie zawsze był ci bliski?
Mam wrażenie, że ostatnio zajmuję się głównie przekraczaniem granic. Jeśli coś wygląda na trudne, budzi lęk, staram się iść właśnie tam. To mnie rozwija. Bałam się np. o to, czy jestem w stanie sama zająć się synami. No to pojechałam z nimi do wynajętego domu na Podlasiu na kilka tygodni i powiedziałam sobie: chcę się skonfrontować z tym strachem, zobaczyć siebie z dwójką dzieci, tylko ja i oni. Gdy miałam obawy, czy mogę rozmawiać z ludźmi inaczej, po prostu, po swojemu, bez kontekstu tylko filmów i pracy, nagrałam kilka podcastów z osobami, które bardzo lubię, które mnie inspirują. To moja kolejna próba poszerzenia obszaru wolności. Chciałam się przekonać, że do spotkania z drugim człowiekiem wystarczy mi kąt w domu i mikrofon. Czasem rzeczy najmniejsze mają ogromne znaczenie. A w szczerej rozmowie można zobaczyć w drugim człowieku coś wyjątkowego, poczuć, kim naprawdę jest. Dobrze, że zdecydowałam się na te spotkania. (...)
Odważnie pokazujesz się w scenach seksu, nago. Myślisz czasem: gdzieś jest granica?
Granica pokazywania ciała? Sprawa nie jest prosta. Długo nam wmawiano: sceny seksu? To normalne. Jesteśmy aktorami, dostajemy zadanie i wszystko okej. Potem pojawili się koordynatorzy i koordynatorki scen intymnych. Uznano, że pomoc jednak jest potrzebna. To wszystko wciąż jest niepozbierane, jeszcze nie znaleźliśmy odpowiedniej formuły, ale... to jednak nie są zwykłe sceny. Choć w naszej pracy właściwie cały czas się obnażamy – w obecności innych pokazujemy, jak przechodzą przez nas emocje. Często balansujemy na emocjonalnej granicy. Robię to tyle lat, ale nie umiem powiedzieć, gdzie się zaczyna, a gdzie kończy kreacja. Tego nie widać.
Za to trudno nie dostrzec, że... skutecznie mówisz „nie” czasowi.
Mam poczucie, że obchodzi się ze mną łaskawie. Dostałam dobre geny: grube włosy, mało zmarszczek – dobrze wylosowałam. Ale też zawsze żyłam aktywnie. To się wzmogło trzy lata temu, kiedy zaczęłam przygotowania do filmu "Dzień Matki". W wieku czterdziestu lat dostałam możliwość wejść na dziesięć miesięcy w intensywny trening. Zmuszałam ciało do łamania ograniczeń, a mózg do robienia nowych rzeczy. Zyski z tego są równie ważne co z ćwiczeń. Co do sportu – super, że mogę pójść z dziećmi w miejsce, gdzie sama trenuję boks i nadal fizycznie robię więcej niż synowie. Daję przykład. Jeśli nigdy cię nie widać z książką, a mówisz, że trzeba czytać: kto cię posłucha? Ze sportem jest podobnie.
Cały wywiad można przeczytać w sierpniowym wydaniu magazynu Twój STYL.