Namiętny i emocjonalny: w aktorstwie i w życiu. Za buntowniczą postawę zapłacił więzieniem i emigracją, jednak konformizmu się nie nauczył. Doświadczeniem Andrzej Seweryn, którego możemy obecnie oglądać w hicie Netflixa "Królowa", może obdzielić kilka osób, a mimo to wciąż szuka wyzwań. I tylko życiorys zobowiązuje, bo od takich jak on wymagamy, by odróżniali dobro od zła. Dlatego właśnie jego pytamy, jak być przyzwoitym w tych nieprzyzwoitych czasach.
Siedzimy w dyrektorskim gabinecie Andrzej Seweryna w Teatrze Polskim. Jest 10 rano, przez okno wpada słońce. Klimat niezwykły. Pod ścianą piękna biedermeierowska kanapa obita czerwonym pluszem. Obok stary regał z mnóstwem książek. Rozmawiamy przy stole w połowie zawalonym stertami dokumentów, paczek i listów. Wyciszona dyrektorska komórka wibruje co kilka minut. Stół styka się ze stylowym biurkiem należącym niegdyś do Arnolda Szyfmana (to z jego inicjatywy w 1909 roku zaczęto budowę Teatru Polskiego). Na biurku kolejne stosy dokumentów, sztuk, książek i bibelotów, pomiędzy nimi – kilka fotografii w ramkach. Na ścianach portrety, m.in. Witkacego, prof. Leszka Kołakowskiego, Arnolda Szyfmana i Jana Pawła II, plakaty sztuk teatralnych. Andrzej Seweryn w dżinsach, T-shircie i marynarce wygląda na 50 lat, choć trzy dni wcześniej świętował 76 urodziny. Ci, którzy go dobrze znają, mówią o mężczyźnie z niewyczerpaną energią. I takie właśnie robi teraz wrażenie.
Twój STYL: W dniu urodzin czekał pan szczególne na czyjąś wizytę, telefon, wiadomość?
ANDRZEJ SEWERYN: Dzieci nie było w Warszawie, wiedziałem, że się z nimi nie zobaczę, podobnie z wnuczkami. Wieczór zorganizowała żona. To była niezwykła niespodzianka, poszedłem z nią do kina obejrzeć film, a okazało się, że tam czekała na mnie gromada przyjaciół, byłem szczęśliwy. To był mój dzień radości. Kiedy jednak patrzę na świat, jest inaczej. Mam 76 lat, zrozumiałem, że pewne rzeczy na świecie są nieuchronne, na przykład zło. Muszę się z tym pogodzić. Przestałem się łudzić, że można zbudować inny, wspaniały świat. Barbarzyństwo rosyjskie w Ukrainie dowodzi, że zbyt optymistyczne myślenie o człowieku jest naiwne i nierozsądne, jest świadectwem naszej krótkiej pamięci. II wojna światowa ze swoimi tragediami i okrucieństwem powinna pozbawić nas złudzeń...
Pan się urodził w cieniu tamtej wojny. Jak to wpłynęło na pana życie, na to, kim pan się stał?
Urodziłem się rok po wojnie. W mojej pamięci nie ma dźwięku syren, wybuchających bomb czy nadlatujących samolotów. Rodzicie niewiele opowiadali o wojnie. Długo nie rozmawiałem z nimi o przeszłości, o co mam do siebie żal, bo wielu pytań nie zdążyłem im zadać. Obawiam się, że ja też za mało opowiadam moim dzieciom czy wnuczkom o tym, co przeżyłem, wciąż brakuje czasu. Szkoda…
Natomiast wojna niewątpliwie była obecna w moim życiu. W 1949 roku zamieszkaliśmy na Żoliborzu. Pamiętam gruzy, ruiny, odbudowywanie naszej dzielnicy i całego miasta. Kroniki filmowe, a także filmy, które próbowały wychowywać mnie w duchu komunistycznym, z nienawiścią do Niemców i ich języka. Gdy w latach 70. przyjechał do Polski Peter Stein z przedstawieniem Książę Homburgu von Kleista, pierwszy raz usłyszałem w teatrze język niemiecki, inny od brutalnego języka niemieckich żołnierzy, przynoszących śmierć, którego przez lata nasłuchałem się na filmach. To był dla mnie szok. Długo musiałem pracować nad tym, żeby ten negatywny stosunek do Niemców i ich języka zmienić w sobie. Dlatego wiem, jakie spustoszenie w ludzkim umyśle może wywołać propaganda.
Jej siła jest ogromna, wszyscy teraz tego doświadczamy i może stajemy się trochę bardziej świadomi. Jak pan się wyzwalał z jej wpływu?
Dorastałem w przekonaniu, że kułak jest wrogiem klasowym, a każdy, kto ma pieniądze, to złodziej i należy go wyeliminować ze społeczeństwa. Nad tym też musiałem długo pracować. Pomogła mi profesor historii w liceum, Anna Radziwiłł, która nie bała się uczyć prawdziwej historii Polski. Miałem szczęście, bo byłem wychowywany również poza szkołą. Ukształtował mnie Krąg Walterowski, czyli Jacek Kuroń i jego przyjaciele. Wychowywano nas w duchu utopii komunistycznej niemającej nic wspólnego z oficjalną ideologią, nigdy nikogo nie karmiono w Kręgu nienawiścią. Przeciwnie, z czasem okazało się, że stał się kuźnią opozycji demokratycznej. Tam uczyłem się krytycyzmu i szacunku dla ważnych idei. Z domu nie wyniosłem jakiejś szczególnej bazy duchowej czy kulturowej.
Mama była chłopką. Ukrywała, że chodzi do kościoła, bo ojciec był członkiem ZMP, a potem PZPR, więc Kościół, religia przyszły do mnie później. Ojciec był inteligentem warszawskim, po wojnie skończył studia wieczorowe. Dorastałem więc w dziwnym melanżu: z jednej strony komunistyczna szkoła, Krąg Walterowski, Kuroń, profesor Radziwiłł, z drugiej brak solidnego wychowania domowego i nieobecny ojciec, bo rodzice się rozwiedli. Zostałem z mamą i siostrą w Warszawie, ojciec wyjechał do Wrocławia.
Po rozwodzie rodziców został pan jedynym mężczyzną w rodzinie. Czuł pan, że powinien wspierać matkę, siostrę? Czasem chłopcy z rozbitych rodzin tak mają.
Miałem 10 lat, nie byłem w stanie poważnie analizować rzeczywistości. Liczyła się codzienność, chodziło o to, żeby przeżyć. Ważny był dla mnie sport, czyli koszykówka, silne już były we mnie skłonności artystyczne. Matka całymi dniami pracowała, z poświęceniem zapewniała nam byt i wykształcenie. Niby nie zajmowała się naszym wychowaniem, ale wychowywała nas przykładem; pracowitością, poczuciem odpowiedzialności. Siostra i ja też pracowaliśmy, na studiach. Kiedy w szkole teatralnej dostałem stypendium, każdego miesiąca oddawałem je mamie. Mama nie była osobą, która łatwo się uzewnętrznia.
A co przekazał panu ojciec? I co pan sobie od niego wziął?
Ojciec był typem ideowca. Też ciężko pracował. Budował nową Polskę, wierzył w tę misję. Wpoił mi poczucie odpowiedzialności za każdą pracę, której się podejmuję. Nasze rozmowy były dla mnie istotne. Uważał, że praca ma głęboki sens, bo przynosi owoce nie tylko dla mnie, ale też dla rodziny, społeczeństwa, świata. Powtarzał: "Jak coś robisz, masz to zrobić dobrze". Moja żona, Kasia, żartuje czasami, mówiąc, że solidnie pracuję, bo jestem urodzony w Niemczech, więc mam w genach "niemiecki dryl".
Mówi się o panu, że nie umie pan odpuszczać, działać na pół gwizdka. To bywa obciążeniem?
Ciężaru nie czuję. Niedawno widziałem fragmenty przygotowywanego przez Arka Bartosiaka filmu dokumentalnego o mnie. Pomyślałem wtedy, że jest to dokument o facecie, który ma ciekawe życie.
Czy ten "facet, który ma ciekawe życie" myśli czasami o przemijaniu? Urodziny to symboliczny moment zatrzymania, refleksji.
Moje ciało mi mówi, że czas mija. W poniedziałek miałem lecieć do Paryża nagrać postsynchrony do "Królowej", serialu Netfliksa, który 24 czerwca będzie miał premierę w 194 krajach. W związku z kłopotami na lotnisku w Warszawie ustaliliśmy ze stroną francuską, że przylecę później. Musiałem anulować bilet. Wykręciłem numer do LOT-u o godz. 8.04 – na ten sam pomysł wpadły wtedy setki innych pasażerów – i rozłączyłem się o 9.54. W ciągu tych dwóch godzin rozmawiałem z żoną, byłem w łazience, w samochodzie, u lekarza, dojechałem do teatru. Było to dosyć męczące, ale z sukcesem wszystko załatwiłem. I to mnie uradowało! To opowieść à propos starości. Oczywiście mam świadomość, że wielu rzeczy już nie dokonam, ale… nie ma w tym żadnej tragedii. Raczej pogodzenie się z faktem, że pewne projekty, spotkania, podróże czy lektury są już niemożliwe.
Podobno im człowiek starszy, tym ma więcej czasu.
W moim przypadku to bzdura. Czuję się trochę niespełnionym dyrektorem, ponieważ pandemia, inflacja i wojna przerwały pewną drogę repertuarową Teatru Polskiego. Dwa dni temu otrzymałem kolejne powołanie na stanowisko dyrektora Teatru Polskiego na pięć najbliższych lat. Może więc uda się mi zrealizować to, co sobie wymarzyłem, na przykład wystawić u nas Szekspira w reżyserii Deborah Warner. Ale trzeba cieszyć się tym, co się ma. Nie żałuję też, że nie mam 50 lat. Często bywam szczęśliwym człowiekiem.
Co dzisiaj się składa na pana szczęście?
Spotkałem moją żonę Kasię...
Miłość jest ważna?
Nie ma prawdziwego życia bez miłości! Człowiek, który nigdy nie kochał i nie był kochany, jest ubogi, stracił coś pięknego. Miłość jest fantastyczna!
Pan był niestrudzonym poszukiwaczem miłości...
Ale w końcu ją znalazłem! Ktoś powiedział, że małżeństwa są nieszczęśliwe, kiedy nie ma w nich przyjaźni i poczucia humoru. Ja to wszystko dziś mam. Z drugiej strony, uczyniłem w życiu wiele zła, nie powinienem o tym zapominać, epatując swoim szczęściem.
Który z grzechów najmocniej pana nadgryzł?
Zdrada… Gdy po 33 latach wróciłem z Francji do Polski, uświadomiłem sobie, że czasu coraz mniej, i wtedy nastąpiła zmiana. Z wiekiem człowiek mądrzeje, zdaje sobie sprawę, że rodzina to fundament, to ona nas tworzy.
Pana stworzyła również Francja. Co panu dały lata życia na emigracji, praca w Paryżu?
Znajomość francuskiego sprawiła, że odczuwałem ten kraj w sposób dużo pełniejszy. Spotkałem wspaniałych reżyserów, w Paryżu zetknąłem się z innym życiem zawodowym niż to, które miałem w Polsce. Nauczyłem się prowadzenia teatru, dyscypliny, organizacji pracy. We Francji zrozumiałem, czym jest silne państwo, co oznacza dobra organizacja życia codziennego. Dziś myślę, że Francuzi pokazali mi również zdrowy sceptycyzm. Przydatny w zestawieniu z naszą polską tromtadracją, postawą sędziego Soplicy z Pana Tadeusza, który mówi: "Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie, Ja z synowcem na czele, i? – jakoś to będzie!". Francuzi, których poznałem, nie mają złudzeń. Twardo stoją na ziemi. To oznacza również sceptycyzm w stosunku do siebie samych. Francuz nie da się łatwo oszukać, zrobić w trąbę. Mam tam prawdziwych przyjaciół, Francuzów z dziada pradziada, są wspaniali, gotowi, żeby pomóc, ale patrzą na świat z dystansem.
Wojna w Ukrainie wiele rzeczy ostatnio przedefiniowała. Każdego dnia wystawia na próbę naszą odwagę, przyzwoitość.
Jest we mnie sprzeczność. Gdy oglądam niektóre obrazy z Ukrainy, gdy widzę, co Rosjanie tam wyprawiają, mam chwile, że wyję z wściekłości, żalu i bólu. Czasem wyłączam telewizor, żeby już na to nie patrzeć. Ale z drugiej strony mnie to nie zaskakuje. Człowiek jest przecież zdolny do wszystkiego. Pandemia była dowodem na naszą pychę. My, ludzie, myśleliśmy, że jutro musi być lepsze niż dziś, albo przynajmniej tak samo dobre. Wierzyliśmy, że mamy to zagwarantowane. Nie byliśmy przygotowani na to, co się stało. Teraz jest wojna. Powtarzamy: "nikt się tego nie spodziewał", ale to tylko znaczy, że np. nie słuchaliśmy, jak Putin mówił, że rozpad Związku Radzieckiego to jest największa tragedia XX wieku. Jako Polak, artysta i jeden z 300 milionów Europejczyków czuję się bezradny. Kilka dni temu wyobraziłem sobie moją rozmowę z wnukami. Wyobraziłem sobie, że wnuki mówią do mnie: "Dziadku, mówiłeś, że popierasz przystąpienie Polski do Unii Europejskiej, bo to gwarancja demokracji w naszej ojczyźnie. Czy naprawdę tak jest?!". "Dziadku, mówiłeś, że Polska w NATO będzie bezpieczna, jesteś tego pewien?", "Dziadku, przekonywałeś, że człowiek po doświadczeniach II wojny światowej nie będzie popełniał zbrodni, a przecież wojska rosyjskie w Ukrainie dokonują ludobójstwa!". I tak dalej…
I co by pan odpowiedział wnukom, gdyby rzeczywiście zadały panu te trudne pytania?
Mógłbym odpowiedzieć za Herbertem, że trzeba "powtarzać stare baśnie, zaklęcia", nie zapominać nigdy o wartościach europejskich, że świat wymaga od nas nieustannej uwagi, czujności, odpowiedzialności. Wymaga od nas cierpliwości. Ważne, że Polacy w chwili próby, po raz kolejny, okazali się ludźmi otwartymi na innych, niosącymi pomoc, wsparcie, okazującymi współczucie. Za komuny świat był dużo prostszy, łatwiejszy do analizy. Był jeden wróg, mieliśmy złudzenie, że my jesteśmy wspaniali, a tylko Rosja i komuniści są złem. Dziś mamy w Polsce około dwóch milionów uchodźców z Ukrainy. Język ukraiński towarzyszy nam w sklepach, na ulicy, w metrze, tramwajach, szkołach i naszych domach. Nagle mamy prawdziwą mniejszość narodową w Polsce i to może być dla nas szansą na nową jakość – społeczną i kulturową.
Umiałby pan powiedzieć, z perspektywy wszystkich swoich doświadczeń, o co tak naprawdę chodzi w życiu?
O to, żeby robić więcej dobra niż zła. Tylko tyle i aż tyle.