Domowy budżet to temat, który poruszamy dzisiaj często. Tyle że z zaciśniętym gardłem i bólem głowy. O tym, jak poradzić sobie z galopującą inflacją, nie wpaść w panikę i opanować rodzinne finanse, rozmawiamy z trenerką biznesu, Kamilą Rowińską.
PANI: Ostatni raz ceny rosły w takim tempie 25 lat temu. I wiele osób w dorosłym życiu zderza się z tego rodzaju kryzysem po raz pierwszy. To rodzi brak poczucia bezpieczeństwa, stres, ataki paniki, stany lękowe, depresyjne. Co możemy zrobić?
Kamila Rowińska: Dużo. Oczywiście to, co mieści się w strefie naszego wpływu. Bo większość osób, które przeczytają tę rozmowę, nie ma wpływu na inflację, nie zasiada w rządzie, nie podejmuje decyzji wpływających na zasobność portfeli ogółu społeczeństwa. To, co możemy zrobić, to tylko i wyłącznie zarządzić swoimi finansami, swoją własną sytuacją. Zadbać o siebie i swoją rodzinę.
Od czego zacząć?
Zdać sobie sprawę, że to, co się teraz wokół nas dzieje, nie jest anomalią, tylko normą. Wojny, epidemie, krachy finansowe ‑ to wszystko się w historii cyklicznie powtarza. Gdy już opadną pierwsze emocje, proponuję spojrzeć na sytuację z szerszej perspektywy. Z lotu ptaka, jak na kolejne wydarzenie historyczne.
Bo wszystko już było?
Dokładnie. Bo każdy z nas istnieje na Ziemi zaledwie w jakimś maleńkim wycinku historii. I każde pokolenie ma do odrobienia określoną lekcję, czegoś doświadcza, z czymś się mierzy. Skąd bierze się oczekiwanie, że akurat mnie to ominie? Bo urodziłam się w 1980 roku i do końca mojego życia wszystko ma iść świetnie, cały czas do przodu? Nie można wierzyć w taką bajkę. To zaklinanie rzeczywistości. Lepiej jak najszybciej zaakceptować fakt, że teraz nadeszła nasza kolej, nasze wyzwanie. Kryzysy się zdarzają. Finansowe również. I to nie jest koniec świata.
Tylko jak przetrwać finansowy kryzys?
Lubię czytać książki o ludziach, którzy są zaprzyjaźnieni z pieniędzmi. Takich jak Warren Buffett. Właśnie kończy 92 lata. Niedawno zwróciłam uwagę na fakt, że on przeżył 14 recesji! Gdyby przy każdej dochodził do wniosku, że to już koniec, na pewno by nie przetrwał. Oczywiście, Buffett to wielki gracz. Ale po pierwsze nie był nim zawsze. A po drugie warto wiedzieć, że emocje są te same i u wielkiego gracza, i u kogoś, kto zastanawia się, czy za chwilę będzie musiał sprzedać swój jedyny samochód. Radzę więc na początek ostudzić emocje i wyjść z roli ofiary. Trzeba jak najszybciej trzeźwo spojrzeć na sytuację i zacząć działać.
W jaki sposób?
Siadamy i robimy przegląd całego aktualnego majątku. Jeżeli nie robiliśmy tego regularnie wcześniej, teraz nastąpił ten moment, by się zorientować, na czym realnie stoimy, co posiadamy, z czym zalegamy. Sprawdzamy aktywa, czyli wszystko to, co mamy na plus. To może być mieszkanie, działka, garaż, miejsce postojowe, lokata, polisa, antyki, złoto, udziały. Potem pochylamy się nad tym, jakie mamy pasywa, czyli stałe wydatki i zadłużenia. Bo jedni mają na głowie tylko kredyt hipoteczny, a inni jeszcze masę innych obciążeń – kredyty gotówkowe, karty debetowe itp. I w pierwszej kolejności radziłabym spłacić wysoko oprocentowane kredyty gotówkowe. Bo długofalowo kosztują nas najwięcej. Hipoteczne nadal są mimo wszystko bardziej korzystne. A niezaleganie z ratami kredytu to priorytet. Żeby nie doprowadzić do sytuacji, w której stracimy mieszkanie albo dom.
Dwa i pół miliona osób w Polsce ma kredyty hipoteczne. W ostatnich miesiącach mieliśmy 10 podwyżek stóp procentowych, raty kredytu wzrosły niemal dwukrotnie! A to nie koniec.
To prawda, dlatego teraz warto skorzystać z wakacji kredytowych. Ale nie po to, żeby te pieniądze „przejeść”, tylko przeznaczyć na nadpłatę kredytu, czyli spłatę części kapitału, od którego naliczane są odsetki. Poza tym często okazuje się, że umowę kredytową można renegocjować. Zawsze trzeba wyjść z taką inicjatywą. Zacząć od spotkania z kilkoma doradcami finansowymi i przeanalizować nasze umowy z bankami. Może korzystna okaże się zmiana oprocentowania zmiennego na stałe, może inne rozwiązanie. Wszystko zależy od konkretnej umowy i zmieniających się prognoz. Bankom też bardziej się opłaca, żebyśmy kredyty spłacali. To nasze pieniądze, ważna sprawa – nie można polegać na jednej opinii. A zdarza się, że szybko podejmujemy nieracjonalne decyzje pod wpływem kogoś w garniturze i białej koszuli.
A jeśli czujemy, że i tak zaciska nam się finansowa pętla na szyi?
Gdy poczujemy, że już naprawdę nie możemy funkcjonować z kredytem, że zagraża to naszej stabilizacji finansowej, poleciłabym rozważenie sprzedaży tej nieruchomości. Można ją zamienić na coś mniejszego, na co nas stać, nieobciążonego kredytem. Mam świadomość, że to, co mówię, nie jest przyjemne. Ale przechodziłam w życiu duże zmiany i wiem, że w danej chwili powodują uczucie dyskomfortu, ale bywają po prostu konieczne. Załóżmy taką sytuację: wynajmuję mieszkanie i przestaje mi się spinać budżet. Co robię? Natychmiast decyduję się na tańsze mieszkanie: może mniejsze, w innej dzielnicy, dalej od centrum. Niektórzy nie wyobrażają sobie tego, by wyprowadzić się z modnej dzielnicy, ale życie to ciągłe zmiany. Trzeba umieć się przystosowywać.
I zdjąć różowe okulary?
Włączyć zdrowy rozsądek. I jeszcze jedno – polecam sprawdzić wszystkim, a zwłaszcza kobietom, jak naprawdę wygląda ich sytuacja finansowo-prawna. Czy nieruchomość, w której mieszkają, faktycznie do nich należy. Bo czasem, ku zaskoczeniu, okazuje się, że nie. Na przykład mężczyzna kupił sobie mieszkanie na kredyt, potem się ożenił, mieszkają tam razem, ale on nie wniósł tego mieszkania do majątku wspólnego. Nie poszli do notariusza i nie dopełnili tej formalności. Ona płaci pół kredytu i jest przekonana, że mieszkanie jest również jej własnością. A ostatecznie okazuje się, że nieruchomość jest tylko jego. Albo: kobieta rejestruje na siebie działalność gospodarczą na prośbę partnera córki. Dla niego jest to z jakiegoś powodu problem, na przykład przyczyną jest nieetyczne, ale w Polsce powszechne unikanie płacenia wyższych alimentów na dziecko z poprzedniego związku. I ta nowa, „dobra” teściowa nagle znajduje się w sytuacji, w której odpowiada prawnie za firmę, a nie wie nawet, czy jest opłacany ZUS, czy nie ma zaciągniętych zobowiązań. Takie sytuacje generują dramaty.
Aby ich unikać, musimy się chyba najpierw nauczyć w ogóle rozmawiać ze sobą szczerze o pieniądzach?
To prawda, w bardzo wielu rodzinach i związkach pieniądze to temat tabu. O tym się nie mówi i często wiele przed sobą skrywa. Wiele osób nie ma nawet wspólnego domowego budżetu. A to powinna być sfera absolutnie otwarta, transparentna. Żadnego ukrywania wydatków, odgrywania lepiej zarabiającej osoby niż jest się w rzeczywistości. Nie wyobrażam sobie dzielenia z kimś sypialni, domu, życia bez szczerości w sferze finansów. Gdy słyszę, że damy i dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach, zawsze mówię, że skoro tak, to wolę nie być damą. Z dziećmi też należy rozmawiać o domowych finansach, powinny wiedzieć, jakie są nasze priorytety i finansowe wybory.
Utrzymanie domu, jedzenie, usługi: wszystko drożeje w zawrotnym tempie. Spięcie domowego budżetu to już ekwilibrystyka.
Dlatego musimy dążyć do upraszczania – życia i potrzeb. Zmieniamy nawyki, tniemy koszty. Przyglądamy się temu, jak spędzamy czas. Co robimy, co jemy, dokąd jeździmy.
I na przykład rezygnujemy z wakacji?
Być może tak. Albo zamiast urlopu w Grecji wymieniamy się z przyjaciółmi domami. My jedziemy do nich w góry, oni do nas nad morze. Wakacje co roku nie są oczywistością. Na pewno trzeba będzie obniżyć swoje wymagania finansowe. Przejrzeć wszystkie stałe wydatki i z części zrezygnować. Niektórzy mówią: „Co tam, to tylko 50 zł”. Nie, jeżeli wydatek nie jest konieczny, pozbywamy się go. Proponuję pomyśleć nad tym, jakie rzeczy generują koszty, a nie są dla nas niezbędne. Na przykład samochód. Wiele osób nie wyobraża sobie bez niego życia, ale mieszkając w Brukseli, znam masę ludzi, którzy zrezygnowali z posiadania auta.
W Polsce pokutuje inna mentalność.
Na szczęście w młodszym pokoleniu to podejście się zmienia, samochód przestaje być wyznacznikiem sukcesu. W czasach kryzysu musimy skoncentrować się wyłącznie na sprawach najważniejszych. Czyli na tym, aby zabezpieczyć pieniądze na jedzenie, na mieszkanie i mieć w co się ubrać. Postawić na garderobę kapsułową, w której tylko dodatki wymienia się sezonowo. Rozejrzeć się po domu i zobaczyć, z czego nie korzystamy, czego mamy za dużo. I po prostu się tego pozbyć. Jeżeli rower stoi od pięciu lat i tylko się kurzy, sprzedajmy go. Jeśli mamy w szafie 15 torebek – wybierzmy dwie porządne, ponadczasowe, z resztą się pożegnajmy. Nawet książki – może nie trzeba mieć 500? Mamy do nich sentyment, to ograniczmy sentyment do 50 tytułów.
Trudna nauka pragmatyzmu.
Ale pożyteczna. Uczy dystansu do rzeczy i trzeźwego spojrzenia na sytuację. Jeżeli chodzi o budżet domowy, to bardzo ważne jest, aby założyć kwoty, które przeznaczamy na określone sfery życia - edukację, rozrywki, usługi, jedzenie. I konsekwentnie ich nie przekraczać. Jeżeli w pierwszy weekend miesiąca zaszalejemy – pójdziemy do kina, na basen, do restauracji – i wydamy sumę założoną na cały miesiąc, to przez kolejne weekendy korzystamy już z darmowych rozrywek: jeździmy do lasu, gramy w badmintona, oglądamy filmy w domu na kanapie. Miesięczną kwotę na jedzenie dobrze jest podzielić na tygodnie. Można wyjąć gotówkę i pójść na zakupy z kopertą. Wtedy dokładnie wiemy, jakim budżetem dysponujemy. Nie robimy zakupów kompulsywnie, tylko według listy. To nauka dyscypliny finansowej.
Minimalizujemy potrzeby?
Obecna sytuacja to zaproszenie do minimalizmu. Ale w każdych czasach należy zachować ostrożność i rozwagę w podejmowaniu finansowych decyzji. Bo to, że mamy pieniądze na koncie, nie oznacza, że mamy je wszystkie wydać. Dzisiaj są, jutro może ich nie być. A w Polsce jest tak, że ten, kto zarabia dwa tysiące, mówi, że gdy będzie zarabiał cztery, to będzie mu wystarczało. Zaczyna zarabiać cztery i stwierdza, że jednak potrzebuje ośmiu, aby cokolwiek oszczędzać. A gdy zarabia już osiem, dochodzi do wniosku, że za tyle to się w ogóle nie da żyć. Nigdy nie wystarcza, bo szybciej podnosimy standard życia niż zarobki. Albo robimy to równolegle. Jak tylko uda nam się spłacić kredyt za telewizor, zaciągamy kolejny na narożnik. I tak bez końca. Za mało dbamy o stabilizację.
Mało kto ma poduszkę finansową?
Mało kto ją generuje. Bo jeżeli mówimy „ma”, to tak, jakby jednemu była dana, a innemu nie. A prawda jest taka, że mało kto wypracowuje sobie sam tę poduszkę. Są osoby, które niezależnie od zarobków żyją poniżej swoich możliwości finansowych. Mniej wydają, niż zarabiają. Wiedzą, że mercedesa kupuje się wtedy, gdy stać cię na 10 mercedesów. My z mężem zdecydowaliśmy się na luksus posiadania własnego pięknego domu dopiero dwa lata temu. Ja miałam 40, on 41 lat. Obydwoje bardzo dobrze zarabiamy, ja prowadzę firmę od 19. roku życia, ale priorytetem było dla mnie zawsze budowanie nadwyżki finansowej i inwestowanie. Stabilizacja i bezpieczeństwo.
To doświadczenie kryzysu może nam przynieść jakąś korzyść?
Ja ją dostrzegam. Po pierwsze to nauka pokory. I przezorności. Jest szansa, że w głowach osób, które teraz dotyka kryzys, zapali się lampka. Pomyślą: „Nigdy nie wiadomo, co będzie w przyszłości. Może jednak rozpocznę budowanie mojej poduszki finansowej, a nie będę od razu podwyższać standardu życia”. Zacznę mądrzej wydawać pieniądze, szukać możliwości inwestycyjnych, myśleć o zabezpieczeniu przyszłości. Dla kogoś może to być też okazja do korzystnej zmiany pracy. Bo dopiero przyciśnięty do muru podnosi swoje kwalifikacje, idzie do przodu.
Wydaje się, że teraz większym problemem jest utrata pracy.
Wiele branż to wciąż rynek pracownika. Warto więc bardziej aktywnie skupić się na swojej karierze. Jeżeli z naszymi zarobkami po redukcji wszystkich zbędnych wydatków nadal nie jesteśmy w stanie spiąć domowego budżetu, czas pomyśleć o zmianie. Nawet jeśli w danym miejscu przepracowaliśmy 10 czy 15 lat.
Przekwalifikować się?
Zaczęłabym od czegoś mniej inwazyjnego, bo przekwalifikowanie się w sytuacji, gdy mamy potężną presję finansową, może dla wielu być trudne. Czyli najpierw podniesienie kompetencji zawodowych, wzięcie udziału w jakimś kursie, programie, a potem przygotowanie argumentów i rozmowa ze swoją szefową albo szefem: jakie są możliwości wyrównania poziomu zarobków, chociażby o wysokość inflacji. Jeśli pracodawca mówi: „Przykro mi, ale jestem w zarządzaniu kryzysowym, podwyżki nie będzie”, wtedy szukamy dla siebie innej, bardziej korzystnej finansowo opcji zawodowej. Rozglądamy się, chodzimy na rozmowy. I dopiero gdy w nowym miejscu podpiszemy list intencyjny i mamy pewność zatrudnienia, rezygnujemy z dotychczasowej pracy. Nigdy wcześniej. To odpowiedzialne zachowanie.
W tym ograniczaniu potrzeb i wydatków musimy chyba mieć jakiś wentyl? Co z efektem czerwonej szminki?
W czasach kryzysu rzeczywiście potrzebujemy jakiegoś swojego drobnego luksusu. Więc wybierzmy jedną rzecz: wyjście raz w miesiącu, ulubione perfumy, wizytę w spa. Ale jedną. Coś, co poprawia nastrój.
A nasz dobrostan?
W dużym stopniu zależy od naszego spokoju, świadomości, że mamy to, czego potrzebujemy. W tej sytuacji postawiłabym na to, co jest wysoko w hierarchii życiowych wartości: relacje, zdrowie, bycie razem. W czasach kryzysu sieć społeczna, w której żyjemy, okazuje się bezcenna. Kryzysowe momenty zawsze wywołują spięcia. Ale po nich przychodzą wyładowania, więc może to wyjść na dobre. W końcu porozmawiamy w domu o finansach, podejmiemy trudne tematy. Taki przyspieszony kurs, by stać się zaradnym życiowo, świadomym konsumentem, przedsiębiorcą lub pracownikiem planującym karierę. Czas na pytania: Czy wyznaczam sobie cele, również finansowe? Czy zastanawiam się nad swoją przyszłością? A może biernie dryfuję?
Nieprzewidywalność często wywołuje w nas panikę.
To prawda. Ale może warto porozmawiać z babcią i dziadkiem? Bo oni nie wydają się spanikowani. Zawsze mówili: „Chleb masz, masło masz, nie wydziwiaj”. Dużo widzieli, dużo przeszli. Robili zapasy i rozsądnie dysponowali pieniędzmi, o wiele rozsądniej niż młodsze pokolenie. Możemy się od nich uczyć szacunku do tego, co mamy. A gdybym miała polecić jedną książkę, która może korzystnie wpłynąć na stan naszych emocji, byłby to „Dżentelmen w Moskwie” Amora Towlesa. Nie trzeba jej kupować, można wypożyczyć w bibliotece. Opisuje życie człowieka w niezwykle trudnej sytuacji: arystokrata w bolszewickiej Rosji, który traci wszystko. Zamiast apartamentu w Metropolu, najbardziej ekskluzywnym hotelu Moskwy, ląduje w mikroskopijnym pokoju na poddaszu. Mimo wszystkich przeciwności pozostaje dżentelmenem, zachowuje godność i klasę. Podtytuł książki brzmi: „Prawdziwe bogactwo nosimy w sobie”. O tym trzeba pamiętać.
Co cię nie zabije, to cię wzmocni: zgadzasz się z tą mądrością?
Wszystko zależy od tego, czy nie utkniemy w poczuciu krzywdy. Trudne doświadczenie nie każdego wzmocni, niektórzy nie potrafią brać odpowiedzialności za siebie, za swoje życie. Powiedzą: „Mam w życiu pod górkę, los się na mnie uwziął”. Ale, co zawsze powtarzam na szkoleniach: życie jest testem i treningiem. Teraz nadszedł test.