Mocne role Cezarego Łukaszewicza w serialu "Kruk" Macieja Pieprzycy, w "Sonacie" Bartosza Blaschke, "Furiozie" Cypriana T. Olenckiego pokazują, że z drugiego spogląda na nas prawdziwa aktorska gwiazda.
PANI: Kiedy wrzuca się twoje nazwisko w wyszukiwarkę Google, szybko wyskakuje informacja „syn Olgierda”. A to chyba nieprawda?
CEZARY ŁUKASZEWICZ: To tylko zbieżność nazwisk. Niedawno miałem wielką przyjemność poznać pana Olgierda Łukaszewicza, który przyszedł zobaczyć spektakl „Kto chce być Żydem” w Teatrze Współczesnym. Szybko przeszliśmy na ty. Zwierzyłem się mu, że całe zawodowe życie jestem z nim kojarzony. Doszliśmy do wniosku, że teraz, kiedy się znamy, mogę spokojnie potwierdzać. Otóż tak, syn Olgierda. A moja obecność w filmie to czysty nepotyzm, bo ojciec wszędzie mnie wpycha. (śmiech) Na koniec rozmowy pan Olgierd przesłał mi drzewo genealogiczne swojej rodziny.
Na warszawską Akademię Teatralną dostałeś się za pierwszym razem. 19-latek z Wrocławia przyjeżdża na egzaminy i od razu dostaje przepustkę do świata marzeń. To był przypadek czy konsekwentny plan od dziecka?
Skąd! Do szkoły teatralnej zdawałem trochę na cwaniaka. Byłem dość bystrym chłopakiem, który dobrze kojarzył fakty, nieźle się uczył, ale niespecjalnie miał pomysł, co dalej. Wymyśliłem sobie więc aktorstwo. Przygotowywała mnie fantastyczna Joasia Dobrzańska, która z sukcesem poprowadziła do egzaminów między innymi Dominikę Kluźniak. Gdybym się nie dostał za pierwszym razem, to pewnie bym już dalej nie próbował. Miałem wtedy jakieś nieprawdopodobne poczucie siły sprawczej. Na tym budowałem wiarę, że się uda.
Czym zachwyciłeś komisję?
Pojęcia nie mam, ale na pewno byłem świeży i niezmanierowany szkolnymi teatrzykami czy amatorskimi kółkami recytatorskimi. Nie miałem żadnych rzeczy do wyeliminowania. Na każdą propozycję komisji reagowałem entuzjastycznie. Pamiętam, że wszedłem, powiedziałem coś Białoszewskiego i poczułem, że nogi się pode mną uginają. Stałem przed Zbigniewem Zapasiewiczem, Anną Seniuk i innymi wielkimi polskimi aktorami! Poczułem ten ciężar. Usłyszałem od pani Ani: „Synku, może ci wody nalejemy” i dopiero wtedy poczułem, jak suche mam gardło i nie jestem w stanie dalej mówić. A potem ten wybuch radości: tak! jestem przyjęty. Jestem w Warszawie!
Utrzymywali cię rodzice? Na pierwszym roku studenci siedzą w szkole od 8 do 22, nie ma szansy, by dorabiać.
Kiedy to powiedziałaś, od razu poczułem wzruszenie. Moi rodzice niezwiązani ze światem artystycznym i niespecjalnie zamożni utrzymywali mnie przez całe studia.
Pokój kosztował wtedy 300 zł, a oni z dużym wysiłkiem przesyłali mi na wszystko 1000 zł. Wiem, że kiedyś nie byli w stanie, więc zapożyczyli się u znajomych. Było im naprawdę ciężko, ale nigdy nie robili mi z tego powodu żadnych wyrzutów. Ogromnie to doceniam po latach. Pewnie oddam to swoim dzieciom. (uśmiech)
Jesteś blondynem o pszenicznych włosach i jasnej oprawie oczu. Pewnie wróżono ci, że z takimi warunkami będziesz grał nadwrażliwców, romantyków. A ty od lat dostajesz role twardzieli. Wbrew swoim warunkom.
Powiem ci szczerze, że też się dziwię. Bo te role są też wbrew mojej naturze. Jestem melancholikiem i ambiwertykiem. Przeważnie lubię być sam, trochę skryć się przed światem. Film widzi we mnie często twardzieli, policjantów, ludzi połamanych, nieoczywistych. Muszę i w sumie lubię się z takim wizerunkiem mierzyć.
Szkoła aktorska wyposażyła cię w siłę?
Na pierwszym roku szedłem jak burza. Wszystko mi wychodziło, byłem chwalony. Ale od drugiego roku poczułem jakiś lęk, wątpliwości, wewnętrzne drżenie. Nie wiem, skąd to się we mnie wzięło. Miałem szczęście do wybitnych pedagogów; oprócz wspominanych wyżej profesorów uczyli mnie Krzysztof Kolberger czy Mariusz Benoit. Z panem Zbigniewem Zapasiewiczem chadzaliśmy na lampkę wina i opowiadał mi o historii niemieckich filozofów. Fantastyczne czasy.
To skąd ten lęk?
Niedawno zaprosił mnie do Akademii Teatralnej rektor Wojciech Malajkat. Rozmawialiśmy długo o szkole i opowiadałem mu, że czuję ogromną wdzięczność za te lata. Że nie wyniosłem ze szkoły żadnej traumy. Nawet fuksówka nie była dla mnie przykrym doświadczeniem, bo fuksowali mnie moi fantastyczni starsi koledzy Michał Żurawski i Leszek Lichota. Nigdy nie czułem, żeby ktoś wylewał na mnie swoje frustracje. Ale przyznałem się, że szkoła ujawniła jakieś moje lęki, wewnętrzne rozedrganie. Nie wiem do końca, czy był to wynik presji, czy rywalizacji. I wtedy Wojtek spojrzał na mnie i zapytał: „A pomyślałeś, że gdyby nie było tych lęków i presji, może dziś czułbyś większą wdzięczność dla tej szkoły?”.
Maciej Stuhr powiedział: „Szkoła teatralna jest tylko środkiem do celu, jest szkołą zawodową dykcji, wymowy, impostacji. Nigdy nie upajałem się atmosferą egzaltacji połączonej z megalomanią”. A ty?
Podpisuję się pod tymi słowami. To właśnie profesor Zapasiewicz chciał, żeby ze szkoły aktorskiej zrobić „zwykłą zawodówkę”, w której będą zajęcia typowo warsztatowe: praca z tekstem, z ciałem, dykcją. Jak w sporcie – musisz najpierw nauczyć się trzymać prawidłowo rakietę i mieć dobrze ustawione ciało, by wyjść na kort i uderzyć w pierwszą piłkę.
Jako nastolatek buntowałeś się przeciw autorytetom, rodzicom?
Niespecjalnie. Miałem w życiu jakieś szalone lata, ale one nigdy nie kończyły się ucieczkami z domu. Ojciec dość szybko mnie i starszego brata zaraził sportem. Sam trenował pływanie, grał w tenisa, więc siłą rzeczy my też graliśmy i pływaliśmy. W szkole średniej zacząłem trenować wyczynowo koszykówkę. Sport zespołowy daje ogromną siłę. Uczy dyscypliny, zgrania, pracy nad wspólnym celem. Masz drużynę, to wspierasz się we wszystkim, by tylko osiągnąć wymarzony wynik.
Porównujesz czasem aktorstwo do sportu? Na castingach jest też wielka rywalizacja, każdy walczy, by zdobyć rolę. Sport uczy przegranej, na castingach też mierzycie się z porażką.
Akurat w tej kwestii ciężko jest porównać sport do aktorstwa. W sporcie masz stoper, bramki, punktację, zasady gry. W aktorstwie każdy sprzedaje swoją prawdę. Każda z tych prawd może być fantastyczna, ale tylko jeden dostaje rolę, bo akurat pasuje do koncepcji reżysera. Aktorstwa nie da się zmierzyć, to jak rozmowa o gustach. Ten zawód jest intuicyjny i trudny do oceny według jakichkolwiek zasad.
Bywało, że dochodziłeś do ostatniego etapu castingu i przegrywałeś?
Oczywiście. Całe lata się tak zdarzało, że słyszałem „jest was tylko dwóch” i ostatecznie wybierano mojego konkurenta. Im dłużej jestem w tym zawodzie, mam coraz mniej napięć i oczekiwań.
Może ten większy luz powoduje, że tych niepowodzeń jest znacznie mniej. Co do przegranych castingów nigdy nie miałem złych uczuć do osoby, która wygrała. To jest chyba moja siła. Nie jestem zawistny. Lubię ludzi. I rozumiem, że ktoś bardziej pasował do koncepcji filmu czy serialu.
Aktorzy zatrudniają coachów, zapisują się na psychoterapię, kiedy w zawodzie im się nie wiedzie. Jak ty sobie radziłeś z niepowodzeniami?
Był moment, że wpadłem w jakieś używki, ale to historia zamknięta i chyba nie chcę do tego wracać. Potem reset głowy dawał mi sport: bieganie, squash. To szybko oczyszcza myśli. Do dziś gdy jestem przytłoczony, idę pouderzać rakietą albo się wybiegać. Pomaga natychmiast.
Miałeś około 30 lat, gdy w serialu „Paradoks” dostałeś drugoplanową rolę u boku Bogusława Lindy. Co poczułeś? Linda był dla ciebie guru, autorytetem, idolem?
Przede wszystkim idolem. W liceum oglądaliśmy z chłopakami wszystkie jego filmy: „Psy”, „Operację Samum”, „Krolla”. Potem obejrzałem „Przypadek”, „Kobietę samotną”. Byłem nim zafascynowany. Więc kiedy zaczęliśmy plan, początkowo byłem szalenie onieśmielony, przytłoczony jego charyzmą. Boguś ma niezwykły dar obserwacji. Niewiele mówi, ale potem punktuje. I wszystko się zgadza. Kiedyś na jakimś planie wyjazdowym zaprosił mnie na obiad. W trakcie obiadu powiedział: „A teraz powiem ci, młody, co cię denerwuje na tym planie”. I wyliczył mi wszystkie elementy. Zgadzały się co do jednego. Mnóstwo się od niego nauczyłem. On nie aktorzy, jest zawsze w scenach. Gra, analizuje, słucha partnera. Uwielbiam taki przepływ energii.
Masz kilka magicznych spotkań w swoim życiu. Na początku kariery zagrałeś w „Jasminum” u Jana Jakuba Kolskiego, potem dużą drugoplanową rolę w serialu „Kruk…” u Macieja Pieprzycy. Co ci dają takie spotkania?
Spotkanie z Janem Jakubem Kolskim ma coś ze świata magii. On widzi zupełnie inne rzeczy. Pamiętam, jak powiedział do mnie: „Lubię, jak się zawstydzasz, jak się czerwienisz”. On wychwytuje rzeczy, których nikt inny nie dostrzega.
Maciej Pieprzyca to z kolei człowiek o precyzyjnym umyśle i wielkiej klasie. On ma wszystko genialnie wymyślone i przepracowane. A gdy coś nie wychodzi, ma czas, by cierpliwie tłumaczyć, zatrzymać się, nie naciskać. Serial „Kruk…” był dla mnie niezapomnianą przygodą. Do dziś tęsknię za atmosferą na tamtym planie. Tak wyjątkowych spotkań się nie zapomina.
Zagrałeś w „Jasminum”, „Paradoksie”, „Komorniku” i telefon właściwie przestał dzwonić. Dobre role nie zawsze są gwarancją kolejnych.
Telefon dzwonił w sprawie mniejszych epizodów, dlatego przyjąłem propozycję etatu w Teatrze Nowym w Poznaniu i tam spędziłem siedem lat. Zagrałem może dwie, trzy większe role teatralne, ale zaliczyłem też mnóstwo halabardników.
Teatr uczy warsztatu i pokory. Daje możliwość poznania ciekawych ludzi i sprecyzowania swoich aktorskich marzeń. Ja je wtedy ponazywałem.
Z teatrem jest podobnie jak na przykład z nauką zawodu szewca. Żaden czeladnik nie zostanie od razu majstrem. Trzeba terminować, przyglądać się, uczyć. A po jakimś czasie ta nauka przynosi profity i umiejętności.
Kolejny ważny przystanek to wrocławski Teatr Polski i wystawienie przez Michała Zadarę wszystkich części „Dziadów” w jednym spektaklu. „Dziady” Zadary trwały 14 godzin, a ty byłeś jednym z aktorów tego przedsięwzięcia.
To było absolutnie magiczne. Zaczynaliśmy o 12 w południe, a spektakl z przerwami trwał do 2-3 w nocy. Publiczność reagowała jak na koncercie rockowym. Przychodziło mnóstwo licealnej młodzieży z kanapkami i winem. Przeżycie niesamowite.
Od dwóch lat twój telefon nie przestaje dzwonić. W 2021 roku zagrałeś w sześciu projektach, 2022 zapowiada się równie intensywnie.
Ogromnie się z tego cieszę, bo w każdym projekcie zostawiam kawałek serducha. Właśnie skończyłem serial „Nieobecni 2” dla TVN-u, czekam na „Chłopów” w reżyserii Doroty Kobieli, do kin właśnie wszedł fantastyczny film Bartosza Blaschke „Sonata”, a od 1 kwietnia na HBO Max dostępny jest serial „Odwilż”, w którym gram jedną z głównych ról. Bardzo się cieszę i jestem wdzięczny, że doszedłem do etapu, w którym mogę wybierać filmy czy seriale, w które się zaangażuję. To daje mi możliwość świadomego kreowania swojej aktorskiej drogi.
Mówisz o sobie: „jestem aktorem małych środków”. To się zawsze sprawdza?
Nie zawsze. (śmiech) Na planie „Furiozy” obserwowałem Mateusza Damięckiego. Wydawało mi się intuicyjnie, że gra zbyt szeroko, że używa zbyt dużych środków, że to będzie przerysowane. Gdy zobaczyłem ten film w kinie, kompletnie zmieniłem zdanie. Mateusz jest w tej roli po prostu świetny. Jak widać, czasem trzeba zaryzykować, by uzyskać nieprawdopodobny efekt.
Czego dzisiaj potrzeba ci do szczęścia? Masz 41 lat, telefon z propozycjami dzwoni bez przerwy. Jest coś, za czym tęsknisz?
Zawodowo czuję spełnienie i chciałbym, żeby ten stan trwał jak najdłużej. Ale jednocześnie muszę dbać, by nie utracić swojej prawdy, wrażliwości i pokory, którą mam mocno wdrukowaną.
Przez lata szukałem w sobie spokoju i chyba go znalazłem. Umiem być ze sobą, zaakceptowałem siebie. Polubiłem tego Czarka.
Czego ci życzyć?
Ja jestem starą duszą. Mam permanentne poczucie minionego czasu, żyjąc w teraźniejszości. Życz mi, bym nie utracił uważności na innych ludzi. Na ich słowo, gest, wymianę myśli, rozmowę. Dla mnie spotkanie z drugim człowiekiem jest największym świętem. Chciałbym nigdy nie stracić dziecięcego zachwytu nad światem i ludźmi.
Cezary Łukaszewicz - Rocznik 1981. Aktor filmowy i teatralny. Absolwent warszawskiej Akademii Teatralnej. Siedem lat był związany z Teatrem Nowym im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu, od 2013 r. jest w zespole Teatru Polskiego we Wrocławiu. Gościnnie występuje w Teatrze Współczesnym w Warszawie w sztuce „Kto chce być Żydem”. Zagrał w ponad 60 produkcjach. Znakomity w serialu „Kruk. Szepty słychać po zmroku” Macieja Pieprzycy czy filmie „Sonata” Bartosza Blaschke. Ostatnio w filmie „Krime story. Love story” Michała Węgrzyna zagrał główną rolę.