Historie osobiste

Córka nie zaprasza nas na ślub. A tu przecież chodzi o rodzinne więzi, nie o uginające się stoły

Córka nie zaprasza nas na ślub. A tu przecież chodzi o rodzinne więzi, nie o uginające się stoły
Fot. Getty Images

Nie wiem, czy potrafię opisać to uczucie bez ściśniętego gardła. Czasem myślę, że może przesadzam. Może jestem zbyt emocjonalna, może za bardzo się przejmuję. Przecież jestem nowoczesną kobietą, która rozumie, że świat się zmienia i cieszy mnie, że młodzi ludzie mogą żyć tak, jak chcą. Ale gdy usłyszałam od córki, że bierze ślub i mnie tam nie będzie – świat na chwilę się zatrzymał.

Dowiedziałam się o tym przypadkiem. To znaczy – nie dosłownie przypadkiem, ale na pewno nie w taki sposób, w jaki matka powinna dowiadywać się o ślubie jedynej córki. Była u mnie na herbacie, siedziałyśmy przy stole. Rozmawiałyśmy o życiu, pracy, tym, że remontują mieszkanie. I wtedy tak mimochodem rzuciła: "A tak w ogóle… zdecydowaliśmy się na ślub. Wzięliśmy świadków, lecimy za dwa tygodnie na Islandię. Tylko my i oni".

Ona naprawdę wierzy, że ślub jest tylko dla małżonków

Myślałam, że to żart. Spojrzałam na nią i czekałam na uśmiech, na puentę, że oczywiście lecimy razem, że wszystko już zorganizowane i że będzie najpiękniej. Ale nie. Cisza. Ona spokojna, zadowolona. Ja – jakbym miała zaraz zemdleć.

Ciekawe, jak łatwo dystansować się do różnych pomysłów, kiedy nie dotyczą nas. Kiedy zaledwie dwa lata temu ślub tylko we dwoje wzięła córka mojej przyjaciółki, sama ją chwaliłam. Mówiłam, że to urocze i romantyczne. To był ślub na tropikalnej plaży. Pocieszałam przyjaciółkę, że przed laty sama chciałam wziąć z mężem cichy, maleńki ślub. I naprawdę tak było. My wtedy ulegliśmy naszym matkom i zrobiliśmy duże, rodzinne wesele. A dziś, kiedy moja córka chce zrobić to samo, ja czuję ból.

Kiedy zapytałam, czy nie myślą o mnie, o mamie Tomka, o rodzinie, odpowiedziała, że to ich decyzja i że już zapadła. Że chcą, żeby to był ich dzień, bez stresu, bez tłumów, bez zobowiązań. "To nasza chwila, mamo. Chcemy ją przeżyć po swojemu", usłyszałam. Dodała jeszcze, że po powrocie może zrobią małe przyjęcie, ale nie ma potrzeby robić z tego wielkiego wydarzenia. Ślub to dla nich nie żadna nadzwyczajna impreza, a ja mam to zrozumieć. "Przecież jestem taka nowoczesna".

Pamiętam, że wtedy nie powiedziałam nic. Kiwnęłam tylko głową. W jej oczach widziałam pewność, że robi dobrze. W moich była cisza. Taka, która boli bardziej niż słowa.

Tu chodzi o rodzinne więzi, nie o uginające się stoły 

Zawsze byłyśmy sobie bliskie. Od najmłodszych lat. To ja czesałam jej warkocze do szkoły, ja zarywałam noce, ucząc ją do egzaminów. Ja byłam obok, kiedy pierwszy raz złamał jej serce chłopak i ja byłam tą, która tuliła ją do snu. Byłam na wszystkich ważnych wydarzeniach w jej życiu: szkolnych występach, studiach, obronie magisterki. A teraz, gdy miało wydarzyć się coś, co dla mnie – jako matki – miało być jednym z najważniejszych momentów… mnie tam nie będzie. Zaczęłam rozumieć uczucia mojej matki, kiedy oznajmiłam, że nie chcę rodzinnego ślubu. Tyle że z czasem cieszyłam się, że zaprosiliśmy na tę uroczystość bliskich. W ślubach chodzi o uczestnictwo w ważnej chwili, a nie uginające się stoły.

Czy jestem egoistką?

Wiem, że to nie powinno być o mnie. Że to ich ślub, ich decyzja, ich miłość. Ale nie potrafię odsunąć tego żalu. Tak długo czekałam, żeby zobaczyć, jak moja córka wchodzi w nowy etap życia. Marzyłam, żeby pomóc jej wybrać suknię, zapinać guziki na plecach, spojrzeć jej w oczy, kiedy powie "tak". Chciałam płakać ze wzruszenia, stać z boku i chłonąć tę chwilę całym sercem. Od roku podejrzewałam, że Tomek oświadczy się mojej córce i zaczęłam chodzić na pilates i zumbę, by poprawić sylwetkę i dobrze wyglądać na uroczystości. Teraz zostanę z tym pilatesem jak, nie przymierzając, Himilsbach z angielskim. Nie, to nie miało tak zabrzmieć. Po prostu czuję żal.

Zamiast tego, siedzę sama przy stole i próbuję oswoić myśl, że tego dnia po prostu mnie nie będzie. Że będę oglądać zdjęcia – o ile je pokaże – i próbować się uśmiechnąć, żeby nie pokazać, jak bardzo mnie to boli.

Nie jestem obrażona. Nie mam do niej pretensji w takim sensie, że bym przestała ją kochać czy rozmawiać z nią. Ale czuję się pominięta. Niewidzialna. Jakby moja obecność nie była aż tak ważna. Jakby cała ta historia – moja rola matki – kończyła się na wychowaniu, a potem... już nie było miejsca na mnie w tych ważnych momentach.

Córka tłumaczy, że czasy się zmieniają

Ona tłumaczy, że teraz tak się robi. Że młodzi chcą ślubów intymnych, bez presji. Że to nie oznacza braku miłości czy szacunku. I że przecież sama kiedyś tak chciałam przeżyć własny ślub. I z jednej strony rozumiem to i pamiętam siebie i dawne uczucia. Ale trudno mi pogodzić się z myślą, że najważniejszy dzień w życiu mojej córki przeżyję jako widz – bez możliwości uczestniczenia. Poza tym takie śluby to w Polsce wciąż wyjątki. Moje koleżanki cieszą się weselami swoich dzieci, pomagają je organizować. Gdy zdradziłam jednej z nich, jaki pomysł ma moja córka, od razu mnie przytuliła. Wiedziała, co w takiej sytuacji czuje matka. Ta, którą ja pocieszałam dwa lata temu zadzwoniła i powiedziała: "No to teraz rozumiesz"...

Może jednak warto choć na chwilę pomyśleć o tych, którzy są częścią naszej historii. Bo nawet jeśli wybieramy swoją drogę – warto pamiętać, że ktoś trzymał nas za rękę przez wiele kilometrów.

 

 

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również