Dorota Gardias publicznie opowiedziała o tym, jak przebiegało jej zakażenie koronawirusem i co sądzi o tych, którzy ignorują ryzyko.
- Do głowy mi nie przyszło, że nie dość, że zachoruję na koronawirusa, to będę chorobę przechodziła tak ciężko - mówi w rozmowie z SHOW Dorota Gardias (40). Informacja o tym, że pogodynka TVN trafiła do szpitala, zszokowała jej fanów. Trudno było uwierzyć, że ta zdrowa, młoda i wysportowana kobieta będzie tak ciężko przechodziła chorobę. Rzeczywistość była jednak dramatyczna. Dorota opowiedziała SHOW swoją historię.
„Na początku to wyglądało jak grypa – ból mięśni, głowy, oczu, gorączka, utrata węchu i smaku. W siódmej dobie pojawił się jednak ból w płucach, który nasilał się z każdym dniem. Nie mogłam zaczerpnąć powietrza, miałam już tylko pół oddechu. Trafiłam do szpitala. W rentgenie wyszło, że w płucach pojawiły się zmiany, typowo covidowe. Miałam płytki oddech, a saturacja była na granicy, krew – niedotleniona. Idąc do szpitala, wzięłam ze sobą tylko wodę, banana, plecak, dokumenty i Hankę (7). Nigdy nie leżałam w szpitalu, nawet nie wiedziałam, że jak się ma skierowanie, to już ze szpitala nie wypuszczą. Rzeczy dowozili nam przyjaciele i rodzina. Nie spodziewałam się tego, że zachoruję. Nie mogłam w to uwierzyć!”, mówi pogodynka. Nie była podłączona do respiratora, ale podawano jej tlen. „Nie kwalifikowałam się do podania antybiotyku, bo nie było bakterii w płucach. Podawano mi podwójną dawkę leku przeciwzapalnego. Każdego dnia dostawałam zastrzyk w brzuch. Po trzech dniach ból zaczął powoli ustępować. To były dni nieopisanych nerwów. Bałam się, że choroba się rozwinie. Gdy wreszcie po trzech dniach udało mi się głębiej odetchnąć, to była niesamowita ulga”, opowiada gwiazda.
Nie jest wesoła. Zwłaszcza, gdy ogląda się ją oczami dziecka. Dorota trafiła do szpitala razem z córką. „Nie miałam z kim zostawić Hani. Wszyscy w rodzinie są zdrowi i prosząc ich o opiekę nad nią, skazałabym ich na chorobę. Decyzję, by przyjechać z nią do szpitala, podjęłam zresztą po konsultacji z lekarzem i sanepidem. Wyraźnie podkreślili, że mamy przyjechać razem. Przechodziłyśmy więc przez te namioty, przez SOR, trzymając się za ręce. Położyli nas na oddziale endokrynologii, przekształconej na oddział covidowy. Hanka naoglądała się strasznych rzeczy. Próbowałam ją jakoś chronić. Mówiłam jej, że wszyscy wokół są minionkami, bo w tych skafandrach faktycznie tak wyglądali. Starałam się przez zabawę, przez żarty odwrócić jej uwagę od tego, co się dzieje. Gdy robiono mi zastrzyki, to też (choć potwornie bolało) obróciłam to w wesołą sytuację. Hania była asystentką i cały czas trzymała mnie za rękę. Dziwne było to poczucie, że stanowi się zagrożenie dla innych, że wszyscy są w kombinezonach, żebyś ich nie zaraziła. Siada to na psychikę. Nie było normalnej wizyty lekarskiej, tylko łączenie przez monitor. Zajmowała się mną jedna osoba, potem jeszcze druga zaprowadziła mnie na tomograf. Lekarz był w gabinecie, ale nie widzieliśmy się. Nie spodziewałam się, że się znajdę w takiej rzeczywistości. Nie było to miłe doświadczenie, choć prawda jest taka, że ja i tak miałam szczęście. Byłam w miarę w dobrej formie. Leżałam pod tlenem, a nie respiratorem. A w salach obok, o każdy oddech walczyli ludzie podłączeni do maszyn. Do końca życia nie zapomnę pisku tych urządzeń i biegających po korytarzach lekarzy, bo stan chorych się pogarszał. Puszczałam wtedy córce bajki w telefonie albo muzykę, żeby tego wszystkiego nie słyszała. Gdy wróciłyśmy do domu, wydawało mi się, że to wszystko, to był jakiś zły sen”, mówi Dorota.
Zajmie dziennikarce jeszcze sporo czasu. „Wychodzę na prostą, ale bardzo powoli. Ostatni wynik dwa razy z rzędu dał wynik ujemny, więc jestem spokojna. Teraz muszę sprawdzić, czy nie pojawiły się zwapnienia w płucach, ale to za chwilkę. Trzeba im dać czas, żeby doszły do siebie. Po wyjściu ze szpitala wciąż nie mogę oddychać pełną piersią. Płuca są wrażliwe, tkliwe. Oddech jest płytszy. Muszę wrócić do formy, zwiększyć wydolność. Ale powolutku. Schudłam pięć kilo. Zawsze byłam szczupła, ale teraz nie mogę na siebie patrzeć. Twarz mi się zmieniła. Mam wrażenie, że wręcz zmalałam. Dłonie zrobiły się kościste. Staram się dbać o siebie i zdrowo jeść. Gdy dziś słyszę, że ktoś mówi, że koronawirusa nie ma, to ręce mi opadają.
- Albo ci ludzie są ignorantami, albo niespełna rozumu. Fakt, większość przechodzi go bezobjawowo. Ale jakiś procent przechodzi ciężko, a czasem wręcz kończy się śmiercią. Przeraża mnie jedno – to, że chronimy siebie, a i tak się możemy zarazić. Gdyby nie szkoła, nie byłybyśmy chore, wiem to. My uważałyśmy, ale innych się nie upilnuje. Zwłaszcza, gdy nie wierzą w koronawirusa”, puentuje.