Wywiad

Sonia Bohosiewicz o Marilyn Monroe: "Jest dla mnie ikoną feministyczną"

Sonia Bohosiewicz o Marilyn Monroe: "Jest dla mnie ikoną feministyczną"
Fot. East News

Rozchylone usta, blond loki, sukienka poderwana przez wiatr. W Marilyn Monroe wciąż widzimy symbol seksapilu, kobiecości raczej uległej niż silnej. Sonia Bohosiewicz dostrzegła kogoś więcej: osobę, która otworzyła drogę dla feministek w Hollywood i walczyła o prawa czarnych artystów. Nagrała płytę 10 sekretów MM. Mówi o tym, czego możemy się wciąż uczyć od sławnej, a jednocześnie tak mało poznanej kobiety.

 

Zaskoczyło mnie, jak pani zagrała Monroe w teledysku My Heart Belongs to Daddy. Jakby była pani kobietą na skraju załamania, która ma dosyć narzucanych jej ról „słodkiej”, „sexy” i „bezbronnej”. Skąd ten pomysł?

Nie grałam tam Marilyn Monroe. Ani przez sekundę nie zamierzałam tego robić...

 

Bo z legendą nie można się mierzyć?

Pewnie można, pięknie zrobiła to choćby Michelle Williams w "Moim tygodniu z Marilyn". Ale nie taki był zamysł. Chciałam jako ja, Sonia Bohosiewicz, opowiedzieć o moim spojrzeniu na jej postać. Na płytę wybrałam 10 utworów. Układają się w spójną historię o wrażliwej i utalentowanej kobiecie, która żyła w mało przyjaznych kobietom czasach, a mimo to walczyła o swoje prawa, niezależność. Zanim powstała płyta "10 sekretów Marilyn Monroe", zagrałam już około stu koncertów. Ani na płycie, ani na scenie jej nie naśladuję.

Chciałam powiedzieć coś nie tylko o legendzie MM, ale i o kobiecości w ogóle, również o tym, z jakimi problemami współcześnie wiąże się bycie kobietą. Jaką cenę płacimy za dążenie do ideału, bo nadal się tego od nas oczekuje. Jeśli pani widzi tam zmęczenie, desperację, to... tak, zależało mi, by to pokazać. Nazwałabym ten stan: „Mam już po kokardę”.

Myślę, że wiele kobiet rozumie, co chcę powiedzieć.

 

W wizerunku MM, który nam sprzedawano, nie było zmęczenia, rozdarcia. Czemu wybrała pani jej postać, by opowiadać o współczesnych kobietach?

 

W trakcie pracy nad filmem "Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy", którego akcja rozgrywa się w latach powojennych, epoce swingu i jazzu, odkryłam, że świetnie czuję się w jazzowych utworach. Byłam też oczarowana współpracą z Wojciechem Karolakiem (znany muzyk i kompozytor – przyp. red.), który odpowiadał za muzykę do filmu. Zaczęłam kombinować: co zrobić, by znów śpiewać jazz i pracować z panem Wojtkiem? Tak zrodził się pomysł na koncert, a Monroe dała mi alibi, by wejść na scenę. Spełniły się moje dwa marzenia: występuję w jazzowym repertuarze, a z panem Wojciechem spotkałam się ponownie, gdyż gościnnie gra na mojej płycie.

Ale tak naprawdę moja fascynacja Marilyn trwa dłużej. Oglądałam filmy, w których grała, czytałam wywiady z nią, książki o niej. I nagle zza słodkiej ikony seksapilu – blondynki, której powiew z kratki wentylacyjnej unosi zwiewną sukienkę, wyjrzała inna postać.

Te idealnie uszminkowane usta w siedmiu odcieniach czerwieni, te oczy, z perfekcyjnie wymalowaną eyelinerem kreską były naprawdę piękne. Ale poza pięknem dostrzegłam w niej również smutek. Myślę, że właśnie połączenie bezbronnego seksapilu i dojmującego smutku czyniło ją tak pociągającą. Uległam jej czarowi, chciałam poznać ją bliżej, zajrzeć za tę piękną fasadę. O dziwo, odkryłam tam kobietę obdarzoną nie tylko urodą i talentem, ale również ogromną charyzmą i siłą.

 

Marilyn Monroe i siła? Mnie kojarzy się z produktem wymyślonym przez mężczyzn. A prywatnie kobietą wykorzystywaną i niedocenianą.

To nie jest takie jednoznaczne. Marilyn umiała zarabiać pieniądze, tylko że nie dla siebie. Za swój ostatni film MM dostała pięć razy mniej od mężczyzny, który partnerował jej na ekranie.

Mimo że była największą gwiazdą swoich czasów, przed śmiercią na własność miała tylko mały parterowy domek, żadnej biżuterii. Zarabiano na niej nawet wtedy, gdy było jasne, że potrzebuje pomocy. Czytałam, że odurzoną lekami przewożono ją na imprezy, na których, na życzenie właścicieli wytwórni filmowych, miała się pojawiać i czarować.

Była dla nich maszynką do zarabiania pieniędzy.

 

Gdzie tu siła i inspiracja dla współczesnej kobiety?

Mnie zaimponowała tym, że choć żyła w czasach, gdy przedmiotowe traktowanie aktorek w biznesie filmowym było normą, próbowała o siebie walczyć. Kiedy u szczytu sławy jej kontrakt z wielką wytwórnią filmową wygasł, nie przedłużyła go. To było dla niej ryzyko, ale odważyła się zawalczyć o siebie. Zabrała biały fortepian po mamie, rzuciła Hollywood i przeniosła się do Nowego Jorku. Zapisała się tam do renomowanej szkoły aktorskiej i robiła wszystko, by nie korzystać ze swojego statusu gwiazdy. Miała zwyczaj siadać w ostatnim rzędzie, nieumalowana, w czarnych cygaretkach i golfie. Nie chciała być dłużej podrygującą panieneczką. Ćwiczyła z innymi studentami, zawsze przygotowana. Zapamiętano ją tam jako pracowitą, skromną.

Marzyła, by grać role dramatyczne, być traktowana poważnie, więc postawiła się filmowym producentom, którzy grozili, że nie będzie miała powrotu do Hollywood. To w Nowym Jorku wpadła na pomysł, by otworzyć własną firmę producencką. Wtedy w Hollywood rzecz niebywała! To była profesja zarezerwowana dla mężczyzn.

A MM to zrobiła! Miała dość tego, że jej życiem i karierą kierowali mężczyźni, formatując ją na swoją modłę.

 

Prawda, ale Marilyn Monroe Productions ma na koncie tylko dwa filmy, w tym jeden znany, "Książę i aktoreczka". Odważny eksperyment się nie powiódł.

Można to postrzegać jako klęskę, ja widzę w tym sukces. Chciałabym zobaczyć opadające szczęki panów producentów z Hollywood, gdy dowiadywali się, że Monroe pracuje na siebie i odbiera im okazję, by zarabiali na jej wizerunku! Owszem, nie wszystko się udało. Gdy firma padła, MM wróciła do Hollywood, podpisała kolejny niekorzystny kontrakt. Niestety, musiała, nie miała za co żyć. Ale w swoim domku nad oceanem zaczęła ćwiczyć jogę, starała się nie pić, nie spóźniać na plan. Nawet jeśli przegrała, to po bitwie. Dlatego Monroe jest dla mnie ikoną feministyczną, w świecie wtedy tak bezwzględnym wobec kobiet walczyła o prawo nie tylko do własnej garderoby, ale przede wszystkim do własnego pomysłu na siebie i większych pieniędzy.

 

Pani też jako jedna z pierwszych aktorek w Polsce wytknęła producentom nierówne wynagradzanie kobiet i mężczyzn w filmie. To był akt odwagi, bo wygodniej zatrudnić aktorkę pokorną niż buntowniczkę.

Kiedy poruszyłam tę sprawę, nie miałam wrażenia, że wykazuję się szczególną odwagą, mówiąc o tym, co jest faktem powszechnie znanym: kobiety mają stawki niższe od mężczyzn. I nie mówię tylko o aktorkach. Oczywiście, zawsze można powiedzieć, że aktor X dostał więcej od aktorki Y, bo jest bardziej znany i ma więcej scen. Ale wiemy, jak jest. Jeśli przy tej samej produkcji od początku do końca pracuje dwoje scenografów, dlaczego on zarabia więcej niż ona? Na szczęście dla kobiet świat się zmienia. Dzisiaj aktorki mogą same zarządzać swoim wizerunkiem, wybierać role. Monroe mogła tylko marzyć o upragnionej roli Gruszeńki w "Braciach Karamazow" – nigdy jej nie zagrała. Ja zamarzyłam, by śpiewać jazz, i robię to. Sama sobie to wymyśliłam, napisałam i wyprodukowałam. Inne czasy, inne możliwości, choć jest jeszcze wiele do wyrównania.

Mam nadzieję, że gdy moi synowie będą dorośli, ich koleżanki będą dostawały te same pieniądze za tę samą pracę, a płeć nie będzie warunkować szans na wykształcenie, zarobki i awans. Jestem pewna, że w sprawiedliwym świecie wszystkim nam będzie się lepiej żyło.

I kobietom, i mężczyznom. Dowodzą tego badania.

 

Dostaje pani takie same stawki jak koledzy z filmowego świata? Warto być niepokorną?

Warto, za każdym razem przesuwamy granicę, robimy krok w stronę równości.

Kiedyś było tak, że kobiety dostawały mniej i wszyscy uważali, że to normalne. A teraz większość moich koleżanek ma już świadomość, że coś tu jednak jest nie tak. Wiele z nich do mnie dzwoniło, dziękowało. Zaszła zmiana.

Tyle że w czasach pandemii trudno robi się rewolucje. Cała branża filmowa stoi. Wiele kobiet godzi się pracować za jakiekolwiek wynagrodzenie, by za coś żyć. Ale mam nadzieję, że ten trudny czas nie cofnie całego procesu zmian. Marilyn Monroe też musiała zrobić krok wstecz, gdy upadła jej firma producencka. Ale fakt, że zawalczyła o siebie, ją zmienił. Do końca życia miała ambitne marzenia, plany, podejmowała próby zawalczenia o siebie. Upieram się, że to dowód siły i wielkiej klasy. Nawet jeśli nie zawsze wygrywała, walczyła do końca.

 

Odkryłam jeszcze coś, co łączy panią z Monroe. Ona stanęła za Ellą Fitzgerald. Pani ujęła się za Weroniką Rosati, gdy opowiedziała o przemocy domowej i ją hejtowano. Znów akt odwagi.

To, co zrobiła Monroe, było wielkie! Żyła w epoce segregacji, Ameryka była wtedy oficjalnie podzielona na czarną i białą, a tu ona, uwielbiana gwiazda, namawia właściciela klubu muzycznego Mocambo, by pozwolił wystąpić na scenie Elli Fitzgerald, wtedy jeszcze nieznanej czarnej wokalistce. W zamian za to MM zobowiązała się przez tydzień siadać w tym klubie w pierwszym rzędzie. Tak zrobiła. To były pierwsze występy Fitzgerald w LA!

Ja natomiast w sprawie Weroniki powiedziałam, że każdy zasługuje na szacunek i bycie wysłuchanym – bez ocen, bez hejtu. Może łączy nas po prostu wyczucie elementarnej przyzwoitości? Nie ma we mnie zgody, by milczeć i udawać, że nic się nie stało, jeśli komuś dzieje się krzywda.

Ja w takich sytuacjach raczej krzyczę, Monroe reagowała dyskretnie, po cichu. Takie wtedy były czasy. Użyła fortelu i w tej konkretnej sytuacji okazało się, że jej strategia była skuteczna. Pokazała publicznie, co myśli o segregacji rasowej, i zrobiła to w wielkim stylu. Nawet jej się tusz nie rozmazał w tej walce.

 

Nie ma pani wrażenia, że akurat ten jej zawsze idealny makijaż i nieskazitelny wizerunek to kostium, którego nowoczesne kobiety już nie potrzebują? Coś w tym jest, że mamy dziś „po kokardę” wyzwań. Może warto odpuścić to staranie, by wciąż być godną podziwu, piękną, elegancką, będąc jednocześnie „robotem wielozadaniowym”?

Coś w tym jest. Wiele wywalczyłyśmy w kwestii praw i równego traktowania, ale od czasów Marilyn Monroe niewiele się zmieniło, jeśli chodzi o oczekiwania wobec kobiecego ciała, ideału piękna. Wciąż te szpilki, obcisłe sukienki, ciągłe epatowanie seksapilem nawet za cenę wygody. Ale i tu coś się mienia... Całkiem niedawno zobaczyłam przegląd trendów z pokazów mody i oniemiałam: pełno tam było miękkich, otulających tkanin, luźnych fasonów, płaskich obcasów. Dresy, swetry, wygodne ubrania! Niewiele jest zalet pandemii, ale to chyba jedna z nich. Mam wrażenie, że już tak łatwo nie damy się wbić w te szpilki, wąskie spódnice, obcisłe bluzki i garsonki. Fajnie jest raz na jakiś czas włożyć seksowną sukienkę, jeśli tylko masz na to ochotę, ale nie dlatego, że ktoś ci każe albo tego oczekuje.

 

Po co nam dzisiaj potrzebna jest Marilyn Monroe?

Po reakcjach na koncertach dostrzegam, że MM nadal jest niewiarygodnie magnetyczna. Wyraża uniwersalne tęsknoty.

Jej życie to opowieść o pragnieniu miłości i poczuciu samotności, o potrzebie ucieczki od przemocy i strachu, ale też o konsekwencjach godzenia się na wykorzystywanie. Tak naprawdę była dziewczyną, która marzyła o tym samym, o czym marzą kobiety na całym świecie: żeby być kochaną, mieć dom, rodzinę.

Niestety, jej się nigdy nie udało.

 

Myślała pani, kim mogłaby być Monroe, gdyby nie zmarła w wieku 36 lat?

Może miałaby w końcu to własne studio filmowe? Może to ona byłaby wpływową producentką, a nie Harvey Weinstein?

Warto zobaczyć w niej kogoś więcej niż zniewolony obiekt męskich fantazji. I pamiętajmy, że mamy więcej praw, możemy więcej i jesteśmy dziś bardziej świadome właśnie dlatego, że istniały kobiety takie jak ona. Walczyły. I nawet gdy przegrywały, nadal walczyły.

Gdybym mogła, chciałabym jej powiedzieć: dziękuję ci, Marilyn.

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 03/2021
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również