Aktorstwo to jej wymarzony zawód. Ale przecież nie całe życie. Jego główny nurt płynie poza ekranem, wśród bliskich. Magdalena Różczka nauczyła się rozdzielać dwa światy, dbać, by na artystycznym spełnieniu nie cierpiało prywatne szczęście. A nadal przychodzą do niej ciekawe role. W Heweliuszu gra wdowę po kapitanie, to trudne. Jednak scenariuszowe emocje zostawia na planie. „Magia kończy się, gdy słyszę: Kamera, stop!”
Spis treści
W reżyserowanym przez Janka Heweliuszu, najgłośniejszym w tym sezonie polskim serialu, o katastrofie morskiej sprzed lat, też dostałaś rolę mimo obaw. Jak przygotowywałaś się do zagrania wdowy po kapitanie pechowego promu?
Przede wszystkim poznałam Jolantę Ułasiewicz. Wydaje mi się, że jesteśmy podobne, nie fizycznie, raczej chodzi o sposób odczuwania, przeżywania. Spędziłyśmy ze sobą popołudnie i Jolanta powiedziała, że się cieszy, że będę nią w serialu. Kamień spadł mi z serca. Pomyślałam: „OK, jeśli ona pozwala, gram!”. Starałam się zachować jej szczególną wrażliwość, którą dostrzegłam podczas spotkania. Od katastrofy minęło ponad 30 lat, ale widziałam, że w Jolancie ta historia jest nadal żywa, rezonuje, drga. Przekazała ekipie filmowej prywatne, rodzinne nagrania wideo, które podsunęły pomysły do scenariusza i pomogły Borysowi Szycowi grającemu Andrzeja Ułasiewicza. Jest w serialu scena, w której kapitan z córką bawią się nową kamerą. Uczą się przybliżać, oddalać obraz. Coś podobnego znaleźliśmy na archiwalnych kasetach VHS Ułasiewiczów.
Wchodzenie i wychodzenie z roli kapitanowej kosztowało cię dużo?
Staram się traktować swój zawód jak... zwykłą pracę. Przez wiele lat byłam głównie mamą i jak widziałam, że coś mnie za dużo kosztuje, wycofywałam się. W teatrze gra się wieczorami, a chciałam być z dzieckiem w domu, więc 17 lat temu zrezygnowałam ze sceny. Dzięki temu mogę ugotować rodzinie zupę i normalnie funkcjonować. Wolę grać łatwiejsze role i być dobrą mamą, partnerką, niż porywać się na nie wiem jakie wyzwania, które odcisnęłyby piętno na codziennym życiu. Po zejściu z planu mam chwilkę na zmycie charakteryzacji, zmywam ją i wszystko w głowie kasuję.
Jeśli dobrze rozumiem, nie zanurzasz się w rolę aż do zatracenia siebie, jak np. Jodie Foster czy Charlize Theron?
To mnie nigdy nie interesowało. Grając w Heweliuszu, też starałam się pracować tak, by magia działa się od momentu „kamera, akcja!” do „stop!”.
Nie tęsknisz za córkami w trakcie zdjęć?
17 lat temu gorzej sobie radziłam z tym, że zostawiam w domu maleńką córkę. Dziś są jeszcze dwie: jedenasto- i sześciolatka. A ja im jestem starsza, tym mniejsze mam wyrzuty sumienia. Dbam o rodzinę, ale też wiem, że praca daje mi radość. Staram się tak układać swój kalendarz, że gdy mam dzień zdjęciowy, to przed i po dzień wolny, żeby rano zobaczyć dzieci, być z nimi po szkole.
Najstarsza córka Wanda od kilku lat pojawia się na ekranie. Co ty na to, że wiąże przyszłość z aktorstwem? Nie odradzasz jej zawodu, który ma obiegową opinię trudnego dla kobiet?
Jestem otwarta na pomysły córek. Niczego im nie odradzam. Wykonuję zawód, który daje mi satysfakcję. Artystyczne zajęcie może być fajne, nawet gdy jest trudne. Dla naszych dzieci to codzienność, więcej wiedzą o pracy w filmie niż ja, kiedy wyjeżdżałam z Nowej Soli do Warszawy. Chciałam zostać aktorką, ale nie miałam pojęcia, że istnieje szkoła teatralna! Wiedziałam, że jest Janda i Zapasiewicz. Ale wydawało mi się, że oni się urodzili aktorami.
Jak to było spotkać się z córką na planie Rojsta Millenium?
Ciekawie. Patrzyłam na Wandę i wydawało mi się, że ciągle tylko czeka i czeka, żeby wejść na plan. Bo ten zawód to głównie czekanie. Mówię: „Wandziu, wszystko okej?”. A ona: „Tak, jest super!”. Pytam: „Stoisz na mrozie, co ci się w tym podoba?”. Odpowiedziała błyskawicznie: „Wszystko!”. Pomyślałam, że mam tak samo, też mi się wszystko podoba, gdy w tym jestem.
Nie odczuwasz braku interesujących propozycji, na którą skarżą się aktorki między czterdziestką a sześćdziesiątką?
Właśnie teraz przychodzą najciekawsze role. I czuję, że jest mi w życiu... dobrze. Wiem, co na mnie i we mnie działa, a co nie. Gdybym miała dać radę dwudziestoletniej Magdzie, powiedziałabym: „Słuchaj siebie”. Dobrze jest dopuścić do głosu intuicję, zaufać jej. Nadal się tego uczę.
Co lubisz w sobie – dojrzałej kobiecie – najbardziej?
Pozbyłam się poczucia, że wszyscy oczekują ode mnie, że będę ładna. Nie muszę się do nikogo w żadnej sytuacji wdzięczyć. Od kiedy przyjechałam do Warszawy, wydawało mi się, że zawsze powinnam ładnie wyglądać. To mnie potwornie spinało, stresowało. Po czterdziestce przyszły role z gatunku tych, że im gorzej wyglądałam na ekranie, tym lepiej. Świetnie! Zdejmuję sobie z głowy myślenie o kompleksach i mogę się skupić na tym, co gram. W Matkach pingwinów zero make-upu, w Rojstach „pogorchy”, czyli charakteryzacja, która miała mnie zbrzydzić.
W Heweliuszu masz mocny makijaż à la Zdzisława Sośnicka.
Pomógł mi. Namalowana twarz, jakby nie moja, ustawiała mnie do roli. W trakcie charakteryzacji prosiłam, żeby zakrywać lustro. Nie mogłam patrzeć na tę zmianę. Lubię wyglądać naturalnie, dlatego na co dzień się nie maluję. Ale oczywiście dbam o siebie, stosuję kremy, maseczki. Jednak chcę widzieć, jak się zmieniam z roku na rok. To mnie fascynuje.
Poznałaś swoje dobre i złe strony, wiesz, jaka cecha utrudnia ci życie?
Brak asertywności. Często, gdy mnie ktoś o coś prosi – chociaż od razu czuję, że to nie dla mnie – zgadzam się, bo chcę być miła, bo wypada... Na przykład mam trudności z koncentracją, przez wiele lat grania zauważyłam, że nawet drobiazg mnie rozprasza – ktoś siedzi obok i patrzy w telefon, nie musi nic mówić, wystarczy, że jest. Kiedyś wstydziłam się poprosić, żeby zszedł z pola widzenia, dziś umiem o to zawalczyć, szczególnie gdy nagrywam trudne emocjonalnie sceny. Gdyby teraz ktoś za tobą siedział, też nie skupiłabym się na rozmowie.
Brak asertywności przeszkadza też w codziennym życiu?
Oczywiście. Półtora roku temu, po latach pomagania rodzinom zastępczym, założyłam własną Fundację Ukochani, marząc, by każde dziecko, które nie może być wychowane przez biologicznych rodziców, miało szansę na kochającą rodzinę zastępczą. Ludzie, którzy mnie znają, odradzali taki krok, bo wiedzą, jak jestem empatyczna, ile wkładam emocji w pomaganie. Ale postanowiłam otworzyć Ukochanych. Bardzo się z tego cieszę, bo jest tyle potrzeb, tylu potrzebujących! Muszę jednak pomyśleć, w czym czuję się najlepiej i w co się zaangażować w ramach działania fundacji. Nie mogę robić wszystkiego. Nie mam aż tyle energii ani możliwości. Nie nadążam...
Starasz się wychować córki na optymistki?
Nie wydaje mi się, żebym jakoś szczególnie je wychowywała. Raczej się im przyglądam. To, że wszystkie trzy były w moim brzuchu, a są kompletnie innymi osobami, wydaje mi się cudem świata! Dlatego staram się szanować ich indywidualność. Jedna nie lubi, jak się z niej żartuje, zamyka się w sobie. Druga to kocha i robi jak najgłupsze rzeczy, żeby wszyscy się śmiali. Zachęcam więc dziewczynki, żeby były sobą, nie tłumiły emocji, dbały o to, by czuć się dobrze. Nie zgadzam się, gdy ktoś łamie ich zasady. I uczę się od nich być „niegrzeczna”. Sama dorastałam w świecie, w którym dzieci nie pytano o zdanie, na tym tle moja mama była wyjątkowa. Liczyła się z moją opinią, emocjami. Przy niej jedynej czułam się ważna. Bardzo to doceniłam w dorosłym życiu i postanowiłam powielić.
Córki rozumieją twoje zaangażowanie w pracę?
Myślę, że najgorsze, co mogłabym zrobić, to kłamać, odpowiadając na pytanie: „Dlaczego musisz tyle pracować?”, mówię, że wszyscy dorośli pracują, żeby zarabiać, ale ja dodatkowo uwielbiam to, czym się zajmuję. Postanowiłam dawno temu nie robić z siebie cierpiętnicy. Z mnóstwa rzeczy rezygnuję, ale to, co mi zostaje, kocham, i tyle. Zrozumiałam, że nie mogę uzależniać swojego szczęścia od szczęścia innych: dzieci, partnera, przyjaciół. Ostrzegam, postanowiłam być szczęśliwa i koniec!
Cały wywiad w najnowszym numerze magazynu "Twój Styl".
