Wywiad

Magdalena Zawadzka: "Przez życie trzeba frunąć, a nie dreptać"

Magdalena Zawadzka: Przez życie trzeba frunąć, a nie dreptać
Magdalena Zawadzka w sesji okładkowej do Twojego Stylu
Fot. BARTEK WIECZOREK/VISUAL CRAFTERS

Ciągle w ruchu, biega na teatralne próby, nagrywa, trudno ją złapać. Działa na wysokich obrotach i cieszy się, że ma dużo pracy, którą kocha. Magdalena Zawadzka zagrała w serialu Heweliusz reżyserowanym przez... Jana Holoubka. Inicjatywa była jego. Ona ma zasadę: nie starała się o role u męża Gustawa Holoubka, nie zabiega o nie w produkcjach syna. Rozdziela pracę i życie prywatne. Bliscy są dla niej najważniejsi, bo siła jest w rodzinie.

Nieduża, ale ważna rola – mówi o swoim udziale w serialu o katastrofie promu Heweliusz, o próbach znalezienia winnych i szukaniu prawdy przez bliskich ofiar. Gra matkę jednego z kapitanów promu, który pływał na Heweliuszu, i chce chronić dobre imię oskarżanego o błędy kapitana Andrzeja Ułasiewicza. Jest scena, w której Magdalena Zawadzka pokazuje aktorskie mistrzostwo – gdy jej bohaterka stara się pomóc żonie Ułasiewicza w kontrowersyjnej sprawie związanej z procesem. I tu odwracają się losy wątku. Kto zna Magdę, zapewne uzna: cała ona. Silna i subtelna, pozornie pewna siebie i wrażliwa.

Magdalena Zawadzka: "Zawsze byłam samodzielna"

Twój STYL: Reżyser syn powiedział o współpracy z aktorką mamą: „Było trochę stresu”. I że była pani dobrą kandydatką do roli matki Piotra Bintera.

Magdalena Zawadzka: Ja nie czułam stresu, byłam szczęśliwa, że gram w serialu syna. Nigdy, ani w stosunku do męża, ani do Jaśka, nie miałam oczekiwań związanych z propozycjami ról. Zawsze byłam samodzielna i to, co osiągnęłam w zawodzie, zawdzięczam rzetelnej pracy i wielu wspaniałym ludziom, z którymi miałam szczęście pracować. I – co ważne – sprzyjającemu mi losowi. Tylko nieżyczliwi, a tacy też są, mówią, że karierę zawdzięczam mężowi. A ja nawet nigdy nie używałam i nie używam jego nazwiska, ono figuruje tylko w dokumentach.

O pani pozycji świadczy anegdota, wedle której, gdy mąż przyszedł do szpitala pierwszy raz zobaczyć dziecko, usłyszał: „Panie Zawadzki, syn się panu urodził!”.

Druga zabawna sytuacja zdarzyła się, gdy poszłam zarejestrować Jasia i wpisać dziecko do dowodu osobistego, taki był wtedy przepis. Urzędniczka napisała: „Jan Zawadzki, syn”. Złapałam ją za rękę i mówię: przecież to jest mały Holoubek! Przekreśliła i postawiła na tym pieczęć. Mam ten stary dowód do dziś jako pamiątkę tej pomyłki. Te anegdoty, z których śmiał się także mój mąż, kolportował przyjaciel Gustawa, Tadeusz Konwicki. Mąż, gdy zaczęliśmy być ze sobą na dobre, powiedział: „Ustalmy, będę cię obsadzał z największą radością, jeśli uznam, że jesteś najlepsza do danej roli. Natomiast nie obsadzę, gdy bardziej odpowiednia będzie inna aktorka”.

I to zapamiętałam na zawsze. Gdy syn zaproponował mi zagranie w Heweliuszu, ucieszyłam się i chciałam to zrobić jak najlepiej. Dla mnie nawet mała rola znaczy wiele. Tak było u Krzysztofa Zanussiego w Barwach ochronnych czy w Ekscentrykach Janusza Majewskiego. Staram się, by postać, którą gram, została zauważona.

Matka kapitana Bintera z Heweliusza to postać łagodna i zdecydowana jednocześnie. Podoba mi się jej sprawczość.

Chciałam zagrać matkę, która ma do powiedzenia więcej niż: „synku, może byś coś zjadł?”. I bardzo zależało mi na pokazaniu głębokiej więzi z  dorosłym dzieckiem. W  trakcie pracy na planie podsuwałam delikatnie swoje pomysły, bo miejscami tekst wydał mi się zbyt schematyczny. Tym sposobem wdarło się tam trochę „prywaty”. Na przykład w  scenie, gdy opowiadam filmowemu synowi, jak w  jego dzieciństwie chodziliśmy nad morze. Kiedy z Gustawem i małym Jasiem byliśmy na plaży, chętnie wchodziłam do wody i płynęłam w siną dal. Oni stali na brzegu i w pewnym momencie zaczynali wołać, że mam już wracać, bali się o mnie. Wracałam i ze wzruszeniem patrzyłam, że czekają na mnie moi „chłopcy” – mężczyzna i  mały Jasiek. W  trakcie pracy na planie syn przystawał na takie sugestie.

Jakie wrażenie z państwa współpracy było najmocniejsze?

Może zachwyt? Proszę nie kłaść tego na karb dumy mamuśki. Z zachwytem przyglądałam się Jaśkowi – reżyserowi. Jego uwagi dla aktorów były trafne i ważne. Atmosfera na planie fantastyczna, przyjazna. Ekipa to w dużej mierze osoby, które już wcześniej z nim pracowały. Czarujący ludzie z poczuciem humoru. Rozumiejący, że ich wspólny wysiłek ma sens. Jasiek podąża tropem ojca. Otóż Gustaw, reżyserując film czy teatr telewizji, miał rozrysowany schemat pracy, czyli miniaturowe obrazki: gdzie stanie kamera, światła, gdzie aktorzy, jak będzie wyglądał ruch sceniczny itd. Identyczne obrazki narysowane na marginesie scenariusza zauważyłam u syna. Niesamowite odkrycie.

1-250923_TwojStyl17621_1
fot. BARTEK WIECZOREK/VISUAL CRAFTERS

 

Magdalena Zawadzka o tradycji i etykiecie

Rodzina trwa, kiedy łączy ją tradycja. To czujemy szczególnie w okresie świąt. Są dla pani ważne?

Bardzo. Myśmy z Gustawem kochali wszelkie tradycje. W Boże Narodzenie, w święta wielkanocne siadaliśmy razem do stołu, dzieliliśmy się opłatkiem czy jajkiem. Często mieliśmy gości, którzy po spotkaniu ze swoją rodziną przychodzili na ciasto i herbatę. Nie zapomnę Wigilii, gdy odwiedziła nas wybitna pianistka Ewa Pobłocka – przyjaźniliśmy się z nią i jej mężem Stanisławem Leszczyńskim. Ewa siadała do pianina, grała kolędy i śpiewaliśmy. Ale w domu moich rodziców, dziadków i naszym ważne były też codzienne spotkania przy stole. Staraliśmy się jadać razem, przynajmniej śniadania. A jeśli dziecko chciało odejść od stołu wcześniej, pytało, czy może. To drobiazgi, ale staraliśmy się tych zasad przestrzegać.

Podobno stół to u państwa mebel superbohater.

To bardzo ważny mebel z mojego dzieciństwa. Stał w mieszkaniu dziadków Zawadzkich – duży, z orzechowego drewna, rozkładany na 12 albo 24 osoby. Przez wiele lat zasiadaliśmy przy nim do posiłków. Gdy dziadkowie odeszli, odziedziczyłam stół, który stał się bardzo potrzebnym meblem w pokoju Jaśka. Leżały na nim zabawki i książki, syn odrabiał przy nim lekcje, a czasem grał w ping-ponga z kolegami ze szkoły czy podwórka. W jego dzieciństwie podwórko było wspaniałą towarzyską „instytucją”. Gdy czasem mówiłam: jesteś moim ukochanym kotem, Jasiek dodawał: podwórkowym! A zaczęło się w ten sposób, że stał na balkonie, gadał z dziećmi i rzucał im cukierki. Mąż uznał: trzeba go wypuścić na dwór. Wziął małego za rękę, podszedł do grupki dzieciaków, powiedział: „To jest Jasiek, ma trzy lata, chciałby się z wami bawić, zaopiekujcie się nim, bo mieszka tutaj od niedawna i nikogo nie zna”. I w ten sposób syn stał się członkiem podwórkowej społeczności. A wracając do stołu dziadków, jego historia toczy się dalej. Teraz stoi w domu Magdy i Jaśka, siedzą przy nim wnuczki, rodzinka i ja razem z nimi.

250923_TwojStyl17664_2
fot. BARTEK WIECZOREK/VISUAL CRAFTERS

Lubię cytat z książki Idy Linde Poleciały w kosmos: „Niewiele potrzeba, by związać ludzi ze sobą: wspólny temat, stół z kolacją i czas”…

Gdy mieszkaliśmy we troje: Gustaw, Jasiek i ja, każdy miał swój pokój. Jednak najbardziej lubiliśmy siedzieć razem przy stole w kuchni. Stół jednoczył nas o każdej porze. Tu ustalaliśmy porządek dnia, jedliśmy, gadaliśmy, czytaliśmy słuchaliśmy radia, Gustaw stawiał pasjanse. I jeszcze musiało się znaleźć miejsce na talerze z jedzeniem… Byliśmy normalną rodziną. Zdarzały się kontrowersje, ale nie kłóciliśmy się. Problemy, już u zarania, rozbrajaliśmy żartem – rozśmieszony przeciwnik wypuszczał broń z ręki i kapitulował. Jak ważne w życiu jest poczucie humoru! W wychowaniu Jaśka pomagali rodzice. Gustaw nie życzył sobie, żebym rezygnowała z pracy na rzecz domu, więc myśmy często zastępowali się rolami. Kiedy np. jechałam ze spektaklami kabaretowymi czy teatralnymi na kilkutygodniowe występy do Australii, USA czy Kanady, mąż zostawał w domu. Szykowałam jedzenie na zapas, żeby mógł sięgnąć do zamrażarki po kotleciki i tylko dogotować kartofle, kluski czy kaszę – i nie musiał kłopotać rodziców.

Mieliście państwo świetną relację.

Gustaw był o 21 lat starszy. I na tyle mądry, że uczył się pewnych rzeczy także ode mnie i mojego towarzystwa, w którym zresztą fantastycznie się czuł. Ja podobnie odnajdywałam się wśród jego przyjaciół. Gustaw nigdy nie stawiał siebie w roli autorytetu ani w stosunku do mnie, ani w relacjach z dzieckiem. Oboje woleliśmy, żeby syn raczej przyglądał się naszemu zachowaniu i brał dobry przykład. Jasiek przychodził czasami do męża w „męskich” sprawach, ale częściej rozmawiał ze mną. Pamiętam, że kiedy miał cztery, może pięć lat, zaczęłam go przepraszać za pomyłki, bo na przykład niesłusznie go skarciłam. Mówiłam mu, że się pomyliłam i chcę przeprosić, i pytałam, czy mi to wybaczy. Potem już było tak, że kiedy coś „przeskrobałam”, Jasiek uprzedzająco mówił: „Ale ja ci wybaczam”. Zabawne wspomnienie.

Pani znakiem rozpoznawczym jest pogoda ducha. Poruszyło mnie zdanie, które powiedziała pani po śmierci męża: „Życie żąda uczestniczenia w nim i nie wszystko musi być smutne”.

Mąż odszedł, ale zostawił mi bazę, z której czerpię. Jestem inna niż on. Bywałam porywcza, on mnie wyciszał. Zbytnio się nie zmieniłam, nadal drobiazgi potrafią wytrącić mnie z równowagi. Ale walczę z tym, pamiętając to, do czego mnie przekonywał. Gdy leżał w szpitalu, lekarze mówili mi: „Problem w tym, że pan Gustaw udaje zdrowego”. On nawet w najcięższych chwilach choroby powtarzał: „Musisz pracować, co z tego, że będziesz siedziała przy moim łóżku. Zobaczymy się później, będę czekał”. Po jego odejściu Tadeusz Konwicki powiedział mi, że Gustaw nie martwił się swoją chorobą, tylko tym, że jest kłopotem dla mnie. To wciąż uświadamia mi, z jakim człowiekiem przeżyłam wiele szczęśliwych lat.

Życiowa dzielność bywa zaraźliwa i przykładna. Panią obserwują także wnuczki. To zobowiązuje?

Zachowuję się naturalnie, nie gram kogoś, kim nie jestem. Wnuczki zapewne zauważają moje wady, ale mam nadzieję, że także zalety. Nie zabiegam o pozycję idealnej babci. Zwracam uwagę na zasady dobrego wychowania. Że np. gdy się idzie z kimś starszym, trzeba iść obok niego, a nie pędzić przodem. Albo że miło jest wyjść naprzeciw przychodzącej do domu osobie i przywitać się z nią. Zwracam też uwagę na polszczyznę, wyjaśniam niezrozumiałe słowa. Gdy niedawno do starszej wnuczki przyszła koleżanka, obie mi powiedziały, że w szkole to one poprawiają koleżanki i kolegów, gdy kaleczą nasz język. To mnie rozczuliło.

Magdalena Zawadzka: "Nie wyobrażam sobie rezygnacji z własnego życia"

Pani jest bardzo zajęta.

Ach, wszyscy w rodzinie jesteśmy zajęci – syn, synowa, ja. Dzieci mają wiele pozaszkolnych zajęć. To nam utrudnia spotkania, a na nich mi zależy. Jeśli nie widzę wnuczek przez tydzień, cierpię i tęsknię. Ale nie wyobrażam sobie rezygnacji z własnego życia.

W Heweliuszu tłumaczy pani synowi: „Morze nie jest najważniejsze”. Warto się czasem zatrzymać?

Tak. Bo to, co wydaje nam się najważniejsze, za czym pędzimy – nie zawsze jest tego warte. Zastanówmy się, czy czegoś przez to nie tracimy. Może lepiej ten czas i energię oddać innym ludziom i sprawom? Może wtedy będziemy szczęśliwsi.

Cały wywiad w najnowszym numerze magazynu "Twój Styl".

1-st_12_001 ZAWADZKA PODST

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 12/2025