Czasem myślimy, że z poczuciem samotności w związku wiąże się jakaś tajemnica. Dlaczego los sprawił, że tak się od siebie oddaliliśmy? Jednak osamotnienie to po prostu konsekwencja tego, że nie umieliśmy zbudować więzi - mówi Marta Mauer-Włodarczyk, psychoterapeutka par.
Spis treści
PANI: Z badań wynika, że samotność w związku jest najczęściej zgłaszanym problemem w terapii. Naukowcy z Harvardu wskazują, że dotyczy 36 procent par. W Polsce również?
MARTA MAUER-WŁODARCZAK: Nie jesteśmy w czołówce, badania pokazują, że na tle Europy wypadamy całkiem nieźle. Ale problem jest i narasta, bo wskaźniki poczucia osamotnienia w pokoleniu Z są znacznie wyższe niż wśród czterdziesto- i pięćdziesięciolatków. Nowym zjawiskiem jest także to, że z poczuciem samotności boryka się coraz więcej mężczyzn. Szczególnie młodych, do 34. roku życia.
Co się takiego dzieje w naszych związkach, że czujemy się w nich samotni?
To zależy, jak na to spojrzymy. Możemy przyjrzeć się samotności w wąskim, prywatnym kontekście: czujemy się samotni wtedy, gdy związek nie zaspokaja potrzeb, jakie uważamy, że powinien zaspokoić. Kiedy przychodzą do mnie na terapię pary czterdziestolatków, od lat słyszę podobną historię. Kobiety opowiadają, że czują się nierozumiane, brakuje im wsparcia. „Mówię partnerowi, że mam problem w pracy, a on mi radzi, żebym ją zmieniła. W ogóle mnie nie słucha, chce szybko załatwić problem”. Mężczyźni skarżą się na brak seksu, brak czułości, uważają, że partnerka ich zaniedbuje: „Wracam skonany, a ona mi nawet kanapki nie zrobi, tylko narzeka”. Jeśli tak spojrzymy na poczucie samotności, rozwiązanie jest naprawdę bardzo proste. Wystarczy komunikować, czego oczekujemy, i przestać reagować złością: dlaczego on taki jest, nie pasujemy do siebie, nie kocha mnie, nie rozumie. Można powiedzieć: „Słuchaj, czy możesz usiąść obok mnie i po prostu mnie wysłuchać? Zrób mi herbatę, nie doradzaj, chcę się tylko wypłakać, bo szef mnie wkurza, mam dość tej pracy. Ale tak naprawdę nie chcę jej zmieniać, chcę tylko, by ktoś mnie przytulił i powiedział: »rozumiem cię, jest ci ciężko, jestem tu przy tobie, po twojej stronie«”. A on mógłby powiedzieć: „Słuchaj, czy możesz usiąść ze mną i przytulić mnie, gdy wracam skonany? Zrobić mi kanapkę, pocałować, iść ze mną pod prysznic? Potrzebuję czuć, że jestem dla ciebie ważny”. Nic nowego pod słońcem. Wsparcie oznacza: pobądź ze mną, wysłuchaj mnie, nie radź mi, póki nie poproszę o radę, nie oceniaj mnie. Weź mnie za rękę i bądź obok. A jednak od początku mojej drogi zawodowej obserwuję, że tego nie robimy.
Dlaczego?
Na początku dlatego, że nie umiemy. A potem dlatego, że przyzwyczailiśmy się reagować inaczej. Pary, które do mnie przychodzą, mają zwykle za sobą długie lata kłótni nieprowadzących do rozwiązań. Wyrzucają bóle, krytykują się wzajemnie, potem się godzą i nie wracają do tematu, jakby się nic nie wydarzyło. Nie rozwiązują problemów. Nową normą w związkach są na przykład kłótnie o dostęp do łazienki, bo któreś z nich zamknęło się w niej z telefonem. Nie rozmawiają o tym, dlaczego potrzebują siedzieć tam dwie godziny, oglądając filmiki. Nie przeszkadza im smartfon, tylko zamknięte drzwi do łazienki. Nową normą jest też to, że partnerzy kładą się do łóżka i leżą obok siebie, przeglądając wiadomości w smartfonie. Narzekają, że nie mają dla siebie czasu, a jednocześnie zamieniają swoją godzinę intymności, seksu i rozmów w ciemności na relację z gadżetem. Jeśli zasypiamy po dwóch stronach łóżka z telefonem, to z nim śpimy, nie ze sobą. Przytulanie się do partnera zacieśnia więzi, sprawia, że następnego dnia czujemy się sobie bliżsi. Zasypianie z telefonem sprawia, że wstaję osobno i zaczynam dzień sama. Wielu psychologów o tym mówi i ja też muszę powiedzieć, że smartfony mogą być wspaniałym urządzeniem łączącym nas ze światem, ale są też zjadaczem relacji, zabijaczem wspólnego czasu. Niszczą więzi, po prostu je przejmują.
Nie widzimy tego?
Często nie widzimy. Kiedy partnerzy zauważają, że się oddalili, i zaczynają szukać powodu, dochodzą do wniosku, że są przepracowani i zmęczeni. Szukają magicznego czynnika. Gdybyśmy pojechali na wspaniały urlop, to by nas zbliżyło. Albo: gdybyśmy mieli wspólne pasje, to nasz związek lepiej by funkcjonował.
A to nieprawda? Nie powinniśmy mieć wspólnej pasji?
Niekoniecznie. Raczej powinniśmy czerpać przyjemność z towarzyszenia partnerowi w jego pasji. Uczestniczyć w niej lub obserwować z ciekawością, gdzieś obok. On gra, posiedzę w kawiarni, pokibicuję mu, razem wrócimy do domu. Czasem z nim zagram, nie bardzo mi wychodzi, ale zrobię w ramach wspólnie spędzanego czasu. Bo przyjemnością dla mnie jest bycie z nim. W tym właśnie problem, że myślimy, że to pasja ma nas łączyć. Nas łączy intymny związek, a nie hobby. Łączy nas to, że rozmawiamy, że się dzielimy myślami, że uprawiamy seks. Żeby coś nas połączyło, to musimy czerpać przyjemność z bycia razem. Słyszę od pacjentów, jak ich pasje zmieniają się w powód kolejnych konfliktów. Bo ona się zmusza do chodzenia po górach w nadziei, że to ich połączy, a on ją zostawia na szlaku i gna na szczyt. „Nie na to się umawialiśmy”, mówi ona. Myślała, że będą podziwiać widoki, a została sama. Właśnie z poczuciem samotności. Znam parę połączoną wspólną pasją, która ich rozdzieliła, gdy partnerka zaczęła w niej odnosić większe sukcesy, rozwinęła się szybciej. To nie jest żaden magiczny czynnik. Istotą sprawy jest to, czy chcemy spędzać czas razem, czy jesteśmy siebie ciekawi, czy umiemy się wspierać i rozmawiać, czy nie niesiemy jakichś niejasnych oczekiwań wobec związku, wyobrażeń, jak to powinno być.
Słowem, czy jest między nami więź?
Tak, bo to właśnie problem z więzią jest odpowiedzialny za dzisiejsze rosnące poczucie samotności w związkach. Jeśli spojrzymy na to w szerszym, społecznym kontekście, dostrzeżemy, ilu ludzi nie ma dziś właściwie żadnej naprawdę bliskiej relacji. Pozrywane więzi rodzinne, ucieczki od własnych dzieci w poszukiwaniu lepszego życia. O pokoleniu Z mówi się, że to pierwsza generacja dzieci, których matka i ojciec pracowali w pełnym wymiarze godzin. Ale to jest też pierwsze pokolenie wożone na zajęcia, bo muszą się rozwijać, bo muszą coś osiągnąć. Uczyli się angielskiego, hiszpańskiego, tenisa i lepienia z gliny, ale nie relacji. Dzisiejsi młodzi ludzie praktycznie nie mają doświadczenia spontanicznej zabawy na dzikim podwórku, a więc i relacji tam zawieranych bez udziału dorosłych. Na tych podwórkach nie było żadnych edukacyjnych atrakcji, więc atrakcją byli ludzie: koleżanki, koledzy, z którymi można pogadać, pograć, kłócić się i godzić. W ten sposób starsze pokolenia spontanicznie wyrabiały sobie kompetencje społeczne. I nie chodzi tu o dziaderskie przynudzanie o starych dobrych czasach, tylko o konsekwencje braku przestrzeni i czasu na zwyczajne relacje. Dziś nasze dzieci nawet nie odwiedzają się po lekcjach, tylko chodzą na urodzinowe imprezy z klaunami i basenami kulek za grube pieniądze. Czy na takim przyjęciu ważne są relacje? Też nie.
Dlatego to zetki czują się najbardziej samotne?
Jeśli w życiu nastawieni jesteśmy na osiąganie celów, a nie budowanie relacji, to w związku też będziemy nastawieni na osiąganie celów, a nie na zbudowanie relacji. Będziemy chcieli mieć nowy sprzęt AGD, dobre wakacje, piękne święta, a potem dzieci, którym się powiodło. Będziemy próbowali tworzyć więź, budując dom. Wyjeżdżając razem w miejsce, w które jeżdżą ludzie „na naszym poziomie”. Nieraz słyszałam, jak pary umawiają się na taki wyjazd z nadzieją, że to będzie remedium na brak więzi. I wracają, ukrywając poczucie klęski, bo przez tydzień siedzieli na leżakach i nie mogli wytrzymać tego, że nie mają o czym rozmawiać. Żeby się nie pokłócić, konwersowali o jedzeniu, walorach masażu i o tym, że warto by kupić taki oczyszczacz powietrza, jaki tu mają. Ciężko nie poczuć się samotnym.
Ale zaraz, czy poczucie samotności nie zaczyna się od kryzysu?
Może się zdarzyć, że kryzys spowoduje, że przestaniemy rozmawiać, uraza sprawi, że poczujemy się osobno. Ale czy to jest poczucie samotności? Może czasem używamy słowa „samotność” trochę na wyrost, żeby nazwać niezrozumienie, jakiś konflikt, którego jeszcze nie zdążyliśmy rozwiązać. Myślę, że rzadko jest tak, że poczucie samotności pojawia się w trakcie związku. Ono było już przedtem. Jest w nas. Dlatego, że nie za bardzo umiemy budować relacje, z powodu dysfunkcji, zniekształceń więzi nabytych w rodzinnym domu. Kiedy się zakochujemy, przestajemy zwracać na nie uwagę, ale ono nie znika. Przykrywa je ekscytacja, namiętność, plany na przyszłość, nowe bodźce. A kiedy przychodzi kryzys, zaczynamy je zauważać. Nie spotkałam żadnej pary, która nagle w związku zachorowałaby na poczucie osamotnienia. Czasem tak myślimy, ale na terapii okazuje się, że to poczucie jest powtarzającym się motywem naszego życia. Kobiety opowiadają jak dojmująco samotnie czuły się przez pierwsze lata po urodzeniu dziecka. Potem wróciły do pracy i znowu poczucie osamotnienia zostało przykryte. I znowu się pojawiło w czasie pandemii, gdy oboje z partnerem pracowali w domu, zdani tylko na swoje towarzystwo. Albo gdy dzieci się usamodzielniły.
Terapia trwa długo?
To zależy. Wiele par oczekuje dziś od terapeuty ulgi, prostych rad, magicznego efektu. Można dość szybko nauczyć się komunikować o swoich potrzebach (o ile je rozpoznajemy), zmierzać w sprzeczkach do rozwiązania, czyli kłócić bardziej konstruktywnie. Ale jeśli weszliśmy w związek z poczuciem osamotnienia, którego korzenie sięgają naszego dzieciństwa, terapia wiąże się z powrotem do trudnych emocji i trwa dłużej, czasem kilka lat. Mam wśród pacjentek kobiety, które w każdy kolejny związek wchodzą z niewypowiedzianym oczekiwaniem, że partner zapełni pustkę, którą czują. Mówią: „Nic mnie nie cieszy, nudzę się, chciałabym czegoś głębszego, intensywnego, pragnę wspólnoty dusz, żebyśmy oddychali tym samym powietrzem. Gdyby on mnie kochał bardziej, gdyby bardziej o mnie dbał, lepiej rozumiał, nie byłabym taka samotna”. Ich partnerzy czują się zupełnie bezradni, jak mają się wpisać w te niejasne oczekiwania? Też czują się samotni, uciekają ze związku w gry komputerowe lub zdradzają. Tak złożony problem wymaga nie tylko terapii par, także terapii indywidualnej.
Bo związek nie jest remedium na poczucie samotności?
Nie jest. Nie jest od tego, żebyśmy oddychali tym samym powietrzem, stali się jednością. Związek stoi na dwóch nogach – przyjaźń i seks. Jeśli je mamy, nie ma przestrzeni na samotność. Bo gdy się przyjaźnimy, to lubimy ze sobą spędzać czas i dajemy sobie wsparcie. A jeśli uprawiamy seks, dokładamy intymną więź i wzajemną przyjemność.
Czemu przyjaźń?
Od przyjaciela nie oczekuję, że odmieni moje życie. A od partnera często właśnie tego chcemy, psując swoje związki. Przyjaciela nie obarczam odpowiedzialnością za siebie, pozwalam mu na odrębność. Mogę żądać jego czasu, zrozumienia i żeby o mnie dbał, ale nie zawłaszczam go, nie oczekuję, że rzuci wszystko i będzie dostępny w każdej chwili. Uszanuję, jeśli powie: „Dziś nie mogę, przyjadę jutro”. W naszych związkach reagujemy często poczuciem opuszczenia na taką odpowiedź, byle drobiazg powoduje, że czujemy się odrzuceni. W relacji przyjacielskiej jesteśmy w stanie więcej zrozumieć, machnąć ręką na nieporozumienia – nie dlatego, żeśmy się poddali, tylko dlatego, że w końcu obydwoje jesteśmy tylko ludźmi. I wreszcie kiedy przyjaciel nas nie rozumie, nie pałamy świętym oburzeniem, że się nie domyślił. Mówimy: „Siadaj, wszystko ci wytłumaczę. Powiem ci dokładnie, o co mi chodzi”. A przyjaciel słucha.