Czasy się zmieniają i kobiety też. Jennifer Garner nie akceptowała nadużywania alkoholu przez Bena Afflecka, a Jennifer Lopez nie wybaczyła mu udostępniania do publicznej wiadomości faktów z ich życia. Angelina Jolie długo wybaczała Bradowi Pittowi jego nieobecność i problemy z używkami, ale wreszcie powiedziała dość. Ciekawe, czy jego nowa dziewczyna podzieli jej los... "Różnice charakterów" były, są i będą. Nie tylko w świecie gwiazd. Jednak kiedy nasze matki wybaczały wiele z tych przewinień, my już nie chcemy żyć u boku skąpców, ryzykantów, hipokrytów i przemocowców. Oto kilka prawdziwych historii związków, które się nie udały, ponieważ kobiety powiedziały: nie.
Moja matka za drobniejsze przewiny odsyłała mnie do kąta, a za większe przestawała się do mnie odzywać. Nienawidziłam tego. Bycia niewidzialną dla najważniejszej dla mnie osoby. Chodziłam za nią, obejmowałam, próbowałam zajrzeć w oczy, przymilałam się i oczywiście przepraszałam. Nie działało, nie od razu. Wolałabym dostać klapsa, które wtedy były popularnym środkiem wychowawczym, zamiast tej uczuciowej lodówki. Rekord milczenia w wykonaniu matki wynosił tydzień. Do dziś pamiętam, a miałam wtedy piętnaście lat, jak okropny był to tydzień. A ponieważ tym razem nie zamierzałam za nią chodzić, w oczach matki byłam winna podwójnie. Gdy się wreszcie odezwała, usłyszałam, że jestem zimna i zawzięta.
Nie znałem wtedy określeń „ciche dni”, „karanie ciszą”. Nie miałam świadomości, że to forma przemocy psychicznej, ale instynktownie całą sobą buntowałam się przeciw takiej formie dyscyplinowania mnie. Gdy sama zostałam matką, nigdy nie potraktowałam swoich synów w ten sposób. Inna sprawa, że milcząc, karałabym siebie, a nie ich, bo gadulstwo to moja wada i zaleta. W moim towarzystwie nie grozi nikomu niezręczna cisza; z drugiej strony mocno odczuwam wszelkie formy ochłodzenia relacji. Moja matka do dziś stosuje swoją ulubioną metodę pokazywania mi, gdzie moje miejsce.
Cóż, rodziców się nie wybiera, ale partnera w związku owszem. Dlatego gdy tylko pojawiają się „ciche godziny”, robię się czujna. Już w liceum tak reagowałam. Chłopak w trakcie kłótni wychodzi, trzaskając drzwiami, albo znika na dłużej z mojego horyzontu? W mojej głowie rozbrzmiewają dzwonki alarmowe. Mój pierwszy mąż by takim samym szczerym ekstrawertykiem jak ja. Mogliśmy rozmawiać całymi godzinami, mogliśmy się kłócić pół dnia, a potem pół nocy godzić. Czułam się z nim swobodnie jak z nikim innym.
Doskonale znał moje skomplikowane układy z matką, dlatego nie mogłam pojąć, czemu po dwunastu zgodnych latach zaczął stosować te ciche metody. Nie wiem, czy to kwestia kryzysu wieku średniego, i nie zamierzam już dociekać. Wytrzymałam pół roku, nie było poprawy, więc złożyłam pozew o rozwód. Trudno o komunikację, gdy ktoś się cię ignoruje. Milczenie to zabójca relacji. W obecnym partnerze zakochałam się na dobre, gdy po pierwszej kłótni, najpierw wyszedł, ale po kwadransie wrócił i poprosił: przegadajmy to.
Jako najstarsza z rodzeństwa wyrobiłam w sobie duże pokłady wyrozumiałości, dzięki czemu byłam w stanie znieść wybryki moich trzech braci. Podobnie dużą tolerancją wykazywałam się później w moich związkach. No, chyba że chodziło o pieniądze. Nie akceptuję ani skąpców, ani utracjuszy. Gdy mąż wpakował nas w długi, które ja musiałam spłacać, najpierw wniosłam o rozdzielność majątkową, potem o rozwód. Zero sentymentów.
Ze względu na dzieci ważne jest dla mnie bezpieczeństwo finansowe. Moi rodzice dobrze zarabiali, ale było nas czworo, więc nie każdą z naszych zachcianek spełniali. Nauczałam się oszczędzać i zarabiać na własne przyjemności. Z drugiej strony, kiedy już wydaję pieniądze, chcę to robić z klasą. Lubię rzeczy markowe i dobrej jakości. Nie jadam w fast foodach. A wakacje spędzam w dobrych hotelach, nie pod gruszą. Te czasy mam już za sobą. Przed małżeństwem byłam w dwóch poważniejszych związkach, które rozpadły się właśnie z powodu różnic w podejściu do pieniędzy.
Jan był fanatykiem dbania o środowisko i zagorzałym wrogiem produkowania „śmieci”. Z początku nawet mi to imponowało, ale przestało być miło, gdy krytykował niemal każde moje zakupy. Wpędzał mnie w poczucie winy, bo kupiłam sobie nową torebkę, kolczyki albo zjadłam befsztyk. Nazywał mnie rozrzutną i aspołeczną. Tolerowałam to, bo myślałam, że jest idealistą. Póki nie sprawił sobie komputera najnowszej generacji. Podobno do celów ekologicznych. Akurat! Umiałam rozpoznać laptop do gier komputerowych. Poza tym jak już otworzyłam oczy, dostrzegłam, że gdy wychodziliśmy gdzieś razem, zawsze ja płaciłam. I zakupy spożywcze zwykle ja robiłam. Chronił Ziemię, a przy okazji ograniczał wydatki moim kosztem. Wygodne.
Witek z kolei był moim kolegą z pracy. Nadawaliśmy na tych samych falach, fizycznie też sobie odpowiadaliśmy. Jednak gdy zamieszkaliśmy razem, Witold ukazał inne oblicze. Wspólne zakupy stały się zawstydzającym koszmarem. Polowanie na promocje. Kupowanie po kilka sztuk tego samego, bo wtedy jednostkowa cena jest niższa. Rozliczanie się co do grosza w restauracjach i na wspólnych wyjazdach. Targowanie się na rynku warzywnym, niby żartem, niby dla sportu, ale rumieniłam się z zażenowania. Ponieważ musieliśmy dalej razem pracować, rozstałam się z nim pokojowo i wróciliśmy do relacji koleżeńskiej, w której zwrotne pożyczki za kawę nie drażnią. W małżeństwie moja czujność usnęła, a po rozwodzie już nie byłam taka cierpliwa jak kiedyś. Gdy zachęcana przez córkę i przyjaciółki, zaczęłam randkować, szybko oceniałam kandydatów. Jeśli mnie gdzieś zapraszał, gdziekolwiek, i kazał mi uczestniczyć w kosztach, skreślałam go. Jestem za równouprawnieniem. Kiedy ja zapraszam, ja płacę. Ale po połowie płacą koledzy, nie kochankowie.
Jako nastolatka uczestniczyłam w wypadku samochodowym, który spowodował pirat drogowy. Uratowało nas to, że ojciec był zwolennikiem dużych, mocnych aut. Wóz nadawał się tylko do kasacji, ale przeżyliśmy. Niestety utknęłam w aucie i musiała mnie uwalniać straż pożarna. Miałam złamaną nogę, pęknięte dwa żebra i ogólne stłuczenia, ale gorsza była trauma, jakiej się nabawiłam. Długo trwało, nim odważyłam się ponownie wsiąść do samochodu. Jeszcze dłużej bałam się warkotu szybko jadącego motoru.
Najdłużej zostały ze mną uprzedzenia wobec mężczyzn lubiących ryzyko, adrenalinę, szybkość, mogących stanowić zagrożenie dla siebie i innych. Związek z kimś takim nie wchodził w grę. Moje koleżanki mogły podkochiwać się w bad boyach, umawiać z narwańcami, ja trzymałam się od nich z daleka. Odstraszali mnie aroganci, mylący brawurę z odwagą. Pociągali mnie nudni, przewidywalni mężczyźni, którzy wykupują polisę, gdy jadą na narty do Karpacza, a w drodze nie złamią żadnego z przepisów.
Taki był Jonasz, mój pierwszy narzeczony, ambitny bankowiec. Ufałam mu i czułam się przy nim bezpiecznie, póki nie odkryłam, że odreagowuje stres w pracy, nie tylko grając w tenisa. Chciał mi zrobić niespodziankę, dlatego w tajemnicy robił kurs pilotażu. Jeśli sądził, że wzbudzi tym mój podziw, jeśli śnił, że zabierze mnie na „przejażdżkę samolotem”, to w ogóle mnie nie znał. Rozstałam się z nim, ku wielkiemu ubolewaniu moich rodziców.
Kolejni moi partnerzy byli coraz nudniejsi, przynajmniej zdaniem bliskich mi osób. Nie interesowali mnie mężczyźni o ryzykowanych zawodach, jak policjanci, wojskowi, ratownicy, ani niebezpiecznych pasjach, jak wyścigi, wspinaczka górska, nurkowanie, jeździectwo. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że można zginąć, przechodząc przez ulicę na zielonym świetle. To też mnie niepokoi, dlatego trzy razy sprawdzam, nim wejdę na pasy, ale bardziej boję się ciągłego strachu o ukochaną osobę, która dobrowolnie narażała się na ryzyko. Boję się, że ugrzęznę w miłosnej pułapce, tak jak kiedyś utknęłam w zgniecionym samochodzie. Z powodu tego strachu nie mam dzieci. Byłabym fatalną matką, do bólu nadopiekuńczą, niepozwalająca dziecku uczyć się na błędach i upadkach. Znalazłam swoją bezpieczną niszę u boku księgowego, który po pracy lubi grać w bilard.