Odetchnęłam z ulgą, że nie pospieszyłam się z decyzją na temat rozstania…
Spis treści
Usiadłam przy stole w kuchni i spojrzałam na leżącą przede mną białą kartkę. Artur był w pracy, więc mogłam spokojnie przeanalizować wszystkie „za” i „przeciw”. Ręka mi zadrżała, kiedy wpisywałam kolejny argument po stronie „przeciw”. Łudziłam się, że ta metoda pomoże mi spojrzeć na wszystko z boku, ale miałam jeszcze większy mętlik w głowie. Zmięłam kartkę i wyrzuciłam ją do kosza.
To przyjaciółka poradziła mi, abym wypisała na kartce wszystkie wątpliwości, ale… Czy naprawdę da się obiektywnie ocenić związek poprzez bilans zysków i strat, jakie przyniosło wspólne mieszkanie? Przecież związek to relacja, w grę wchodzą uczucia, które z założenia są subiektywne.
Kochałam Artura, nie miałam co do tego wątpliwości, ale czy to wystarczy, aby nam się powiodło? Przyjaciółka uważała, że sama muszę podejmować życiowe decyzje, i… miała rację. Mama z kolei twierdziła, że wyolbrzymiam problemy, bo mój narzeczony to niemal ideał.
– O co ci właściwie chodzi? Bo nie rozumiem… Twój ojciec nigdy nie garnął się do pomocy w domu, a Artur nie dość, że sprząta, to jeszcze umie gotować, i to świetnie!
Owszem, pod tym względem nie mogłam mu nic zarzucić. A to, że mieliśmy zupełnie inne wizje naszego wspólnego domu, zupełnie do mojej matki nie trafiało. Tymczasem po niecałym roku wspólnego mieszkania drżałam na myśl o nadchodzącym weekendzie.
Byłam introwertyczką, która lubi się zaszyć w domowych pieleszach i najlepiej wypoczywa, oglądając dobry film albo czytając ciekawą książkę. Artur zwykle miał inne plany. Tuż po przeprowadzce zapraszał rodzinę i przyjaciół, żeby mogli mnie lepiej poznać i zobaczyć, jak się urządziliśmy. Na początku nawet mi to schlebiało, bo Artur przed każdym mnie chwalił. Ale gdy ciąg odwiedzin się nie kończył, zrozumiałam, że Artur po prostu prowadzi taki towarzyski ryb życia. We dwójkę, tylko ze mną, najwyraźniej się nudził.
– Po całym tygodniu pracy trzeba jakoś odreagować – tłumaczył, sprzątając bałagan po kolejnej imprezie.
Przyznaję, niektóre z tych spotkań były całkiem udane, a ja przyłączałam się do zabawy – graliśmy wtedy w planszówki i słuchaliśmy muzyki. Ale nawet te przyjemne wizyty odchorowywałam następnego dnia. Artur oczywiście próbował mnie gdzieś wyciągnąć, do kina czy na rower, ale musiałam się zregenerować na swój sposób, aby w poniedziałek móc znowu działać. Niby to rozumiał.
– Okej, w takim razie pójdę sam – mruczał pod nosem i nieco za głośno zamykał drzwi.
Czasem podchodziłam do okna i patrzyłam, jak wsiada na rower. Miał na sobie strój kolarski, co według mnie wyglądało zabawnie. Nie uprawiał sportu wyczynowo. Zwykle pokonywał kilka kilometrów i wracał do domu. O ile po drodze nie spotkał jakiegoś znajomego. Zawsze tryskał pozytywną energią i nie potrafił usiedzieć w jednym miejscu. Przy tym był roztrzepany. Często zapominał zapłacić rachunki i ostatecznie sama musiałam regulować wszelkie zobowiązania.
Kiedy zamieszkaliśmy razem, od razu ustaliliśmy, w jaki sposób dzielimy się finansami. Dla mnie to była ważna kwestia; nie chciałam, aby któreś z nas było za bardzo obciążone. Artur się zgodził, ale się nie stosował do ustaleń. Płacił rachunki, kiedy mu się przypomniało. Zakupy robił raz w miesiącu, hurtem.
– Przecież nie będziemy codziennie jeść makaronu – narzekałam.
– No to skocz do sklepu, a ja coś ugotuję – odpowiadał.
Zgadzałam się, bo byłam kulinarnym beztalenciem. Gotowanie spadło na barki Artura. Gdyby nie fakt, że partycypowałam w kosztach utrzymania w znacznie większym stopniu niż on, można by to nawet uznać za w miarę uczciwy podział obowiązków. Przekonywałam samą siebie, że wcale mi to nie przeszkadza, ale to nie była prawda. Wciąż myślałam o zwiniętej w kulkę kartce z wypisanymi argumentami, przemawiającymi za zakończeniem związku. W tym czasie do domu wrócił Artur. Dźwigał torbę z zakupami, a w drugiej ręce pudełko z cukierni.
– Kupiłem tort! – obwieścił radośnie.
– A cóż to za okazja? – Wzięłam od niego pudełko i zajrzałam do środka. Bezowo-kawowy z figami. Mój ulubiony. Artur postawił torbę na ziemi i zdjął kurtkę. Oczy mu błyszczały, najwyraźniej zaplanował coś za moimi plecami… Nie pierwszy raz.
– Jak to? Nie pamiętasz? Rocznica naszej przeprowadzki. – Podszedł i objął mnie w pasie.
Poczułam się nieswojo.
– Tort by wystarczył. – Wyswobodziłam się z jego uścisku i znacząco spojrzałam na wypchaną po brzegi torbę, co zwiastowało imprezę.
Artur zacisnął usta. Chciał coś powiedzieć, ale walczył ze sobą, pewnie nie chcąc mnie urazić.
– Przecież nie będziemy świętować sami – wydusił z siebie w końcu.
– A dlaczego nie? – spytałam. Naprawdę chciałam wiedzieć. – Przecież to nasza rocznica.
– Przecież wiesz, że żaden ze mnie romantyk. – Wzruszył ramionami i skierował się w stronę kuchni. – Kupiłaś to, o co cię prosiłem? Pół godzinki i obiad będzie gotowy.
– Możesz choć raz normalnie ze mną porozmawiać? – Stanęłam w drzwiach kuchni i przyglądałam się, jak Artur przetrząsa szafki.
– A ty możesz choć raz wyluzować i cieszyć się spotkaniem rodzinnym? – odburknął.
Był ewidentnie podenerwowany. Przemknęło mi przez myśl, że może on też zastanawia się nad przyszłością naszego związku. Może jego z kolei drażni to, że jestem domatorką?
– Nie mogę – odparłam niemal odruchowo i zdałam sobie sprawę, że to prawda. Miałam dość tłumienia w sobie pytań, które mnie dręczyły. – Czemu muszę się cieszyć grupowo? Lubię spokój, ale nie mogę go zaznać w domu po pracy, bo ciągle ktoś się tu kręci. Dobrze wiesz, że tego nie znoszę. Chcę założyć dres, otworzyć paczkę chipsów i poleżeć na kanapie, a nie martwić się, kto i kiedy zapuka do drzwi.
– Zawsze prowadziłem dom otwarty. – Artur przerwał krojenie i spojrzał na mnie z wyrzutem. – Szkoda, że nie zauważyłaś tego wcześniej.
– Zauważyłam, ale myślałam, że wspólne mieszkanie to nie to samo co samotne życie w kawalerce.
Żachnął się, ale skoro odważyłam się powiedzieć wprost, co mi przeszkadza, nie wycofam się, póki nie skończę.
– Lubię twoich znajomych i rodzeństwo – kontynuowałam. – Nie mam nic do twojej mamy, która też wpada tu zdecydowanie za często, ale... – Artur spuścił wzrok. Za wszelką cenę chciał uniknąć konfrontacji. Nie tym razem. Za długo odwlekaliśmy tę rozmowę. – Zrozum, potrzebuję ciszy i spokoju. Taką mam konstrukcję psychiczną. Dom to ma być azyl, a nie klubokawiarnia.
– Rozumiem – szepnął, po czym wrócił do krojenia marchewki.
– To wszystko? – zdziwiłam się.
Skrzyżowałam ramiona i czekałam, aż powie coś więcej. Na przykład obieca, że będziemy spędzać więcej czasu tylko we dwoje. Może to byłby ten jeden ważki argument po stronie „za”, który przeważyłby kontrargumenty. Tymczasem Artur milczał. Świetnie. Wyszłam do łazienki, aby dla odmiany nie powiedzieć kilku słów za dużo. Oparłam się o krawędź umywalki i wzięłam kilka głębokich oddechów. Działanie pod wpływem emocji to nienajlepszy pomysł. Uspokoiłam się i wróciłam do kuchni.
– Nie będę robić scen – powiedziałam. – Spotkamy się z twoją rodziną, zjemy tort, napijemy się kawy… Później wrócimy do naszej rozmowy – dodałam.
Podeszłam do niego i położyłam mu dłonie na ramionach. Spojrzał na mnie. W jego oczach czaił się smutek, co zbiło mnie z tropu. Nagle wsunął rękę do tylnej kieszeni dżinsów i wyjął pogniecioną kartkę. Położył ją na blacie, wygładził dłonią. Serce zaczęło mi bić szybciej.
– Znalazłem to w koszu na śmieci, kiedy obierałem marchewkę – wyjaśnił. – Może masz rację. Nasze potrzeby za bardzo się różnią. Prowadzimy zupełnie inny styl życia i…
– Dokończ obiad – poprosiłam, kładąc mu palec na ustach.
Postanowiłam, że mimo wszystko spróbujemy dojść do porozumienia. Może rok to za mało, aby się dotrzeć i wypracować jakiś kompromis. Związek towarzyskiego ekstrawertyka ze spokojnym introwertykiem to prawdziwe wyzwanie, ale skoro się kochamy, chcę wierzyć, że mu podołamy.