Dekadę temu mógł zostać najpopularniejszym aktorem swojego pokolenia, ale zaciągnął hamulec i poszedł własną drogą. Teraz Jakub Gierszał jest gotowy, żeby otworzyć się na współczesny świat.
Trudno jest wejść w umysł psychopaty, człowieka bez skrupułów?
Jakub Gierszał: To w pewien sposób przyjemne i wyzwalające…
Wyjaśnisz? Piotr Langer z serialu „Chyłka” to pierwszy tak czarny charakter w twoim dorobku.
Przyjemne, bo zło pokazane na ekranie jest dla widza pociągające, a ja dzięki tej roli mogłem zastanowić się, dlaczego tak jest. Wyzwalające, bo prywatnie przestrzegam norm społecznych, a na planie mogłem puścić wodze fantazji i poczuć, jak to jest, kiedy się to wszystko odrzuca. I zrobić to w bezpiecznych warunkach, nie wyrządzając nikomu krzywdy. To była po prostu dobra zabawa. Nigdy wcześniej nie grałem tak zepsutej postaci i to był jeden z powodów, dla których przyjąłem tę rolę.
Jak wyglądały przygotowania?
Obejrzałem różne dokumenty, kilka wywiadów ze słynnymi zbrodniarzami, ale nie będę przytaczał nazwisk, bo nie chcę tym ludziom „robić PR-u”. Nie wiem, czy umiałbym wcielić się w autentyczną postać tego pokroju, bo uważam, że obecność psychopatycznych morderców w popkulturze może być czymś niewłaściwym. Z Piotrem Langerem nie miałem problemu właśnie dlatego, że on nie istnieje, należy tylko do świata Chyłki, wykreowanego przez Remigiusza Mroza. Przygotowując się do tej roli, skupiłem się też na słynnych bohaterach filmowych, tych fikcyjnych. Zacząłem od „Psychozy” Hitchcocka, czyli od klasyki.
Ponoć każdy z nas ma w sobie mniejszy lub większy rys psychopatyczny. W internecie można znaleźć mnóstwo testów, które pozwalają to sprawdzić. Próbowałeś?
Nie, nie robię żadnych testów. Boję się, że nie zdam. (śmiech)
Kiedyś mówiłeś, że nie chcesz grać w serialach, bo obawiasz się, że stracisz swoją niewinność. A teraz występujesz w produkcji nadawanej przez jedną z trzech największych stacji telewizyjnych w Polsce. Czemu zdecydowałeś się wejść w kulturę masową?
Ten serial jest tworzony przez niezależnego producenta, mającego sporą swobodę twórczą. Kiedy Łukasz Palkowski, reżyser, z którym wcześniej spotkałem się na planie „Najlepszego” (Jakub za rolę Jerzego Górskiego, byłego narkomana, który został podwójnym mistrzem świata w triatlonie, dostał nominację do Orła – red.), zadzwonił do mnie z propozycją roli w serialu, to wiedziałem, że jeśli kiedykolwiek mam wejść w taki projekt, to właśnie z nim. Moja deklaracja, że nie chcę grać w takich produkcjach, padła wtedy, gdy dopiero zaczynałem przygodę z aktorstwem, a serial wkładał aktora w pewną szufladę. Od tamtego czasu wiele się zmieniło. Ja dojrzałem, a seriale bardzo ewoluowały. Myślę, że dziś aktorowi trudno jest je omijać. Bo jeśli ktoś nie ma bazy w postaci teatru, tak jak ja, to możliwości wyboru są bardzo ograniczone. Dlatego stwierdziłem, że najwyższa pora pójść z duchem czasu.
Czy popularny serial otworzył przed tobą nowe drzwi?
„Chyłka” ma sporą oglądalność, więc na pewno mam teraz okazję dać się poznać szerszej publiczności. Tym bardziej że do tej pory wybierałem produkcje dość niszowe. Po „Sali samobójców” (film Jana Komasy z 2011 r. – red.), która stała się popularna, odniosłem wrażenie, że łatwo unieść się na fali i zostać „modnym” młodym aktorem. Co prawda dopiero niedawno nauczyłem się surfować i przekonałem się, że fala wznosząca zawsze w końcu opada, ale już wtedy instynktownie to wiedziałem. Nie miałem poczucia, że zapracowałem sobie na całe to zainteresowanie. Z aktorstwem wiązałem swoją przyszłość i przeczuwałem, że jeśli stanę się sezonową gwiazdą, to zaprzepaszczę moją przyszłość w tym zawodzie. Zdecydowałem się pójść własną drogą.
Zaskakująco dojrzałe podejście jak na 20-letniego chłopaka…
Oczywiście teraz tak mówię z perspektywy 32-latka, ale wtedy ta decyzja nie była prosta. Jednak wiem, że gdybym dekadę temu zagrał w takim serialu jak „Chyłka”, to moja kariera zawodowa potoczyłaby się inaczej. A ja bardzo nie chciałem być zaszufladkowany. W żaden sposób. Mając przed oczami dalszą perspektywę, a nie tylko przysłowiowe pięć minut sławy, musiałem zaciągnąć hamulec. Wybrałem spokojny rozwój w bezpiecznych warunkach. Czyli takich, które nie stawiały mnie na świeczniku. Ale ten etap mam już za sobą i czuję, że mogę pójść o krok dalej, otworzyć się na coś nowego.
Mówisz, że chciałeś uniknąć zaszufladkowania, a jednak media pisały o tobie: „polski James Dean”, „Leonardo DiCaprio znad Wisły”. Chciano w tobie widzieć młodego amanta.
Jeszcze był Robert Pattinson. (śmiech) Oczywiście, nowy polski amant to nośna „pozycja”, ale jak długo można w ten sposób funkcjonować? Uroda i młodość mijają.
Grasz w popularnym serialu, ale równolegle występujesz w odważnych produkcjach. Niebawem do kin ma wejść „Najmro. Kocha, kradnie, szanuje”, który można porównać do filmów Quentina Tarantino. Lubisz eksperymenty?
Uwielbiam. Producent określa ten gatunek jako „komedię akcji”, ale to coś znacznie więcej. Opowiadamy autentyczną historię złodzieja i gangstera, który ma swoją zaufaną grupę współpracowników i „biznes” idzie im świetnie. Jednym z jego podopiecznych jest moja postać, Antos, który jest dla tytułowego bohatera niczym młodszy brat. I kiedy Zdzisław „Najmro” Najmrodzki zakochuje się i postanawia zmienić swoje życie, mój bohater się buntuje, bo nagle cały jego dotychczasowy świat zaczyna się walić.
Główną rolę w tym filmie zagrał twój kolega z roku, Dawid Ogrodnik. Wciąż się przyjaźnicie?
Praca nad tym filmem była dla nas niesamowitym doświadczeniem, bo przez kilka tygodni kręciliśmy w Krakowie, naszym studenckim mieście. To była nostalgiczna podróż do przeszłości, bo z Dawidem mieszkaliśmy w jednym pokoju w akademiku. A w „dorosłym” życiu spotkaliśmy się na planie po raz pierwszy. Nie wiem, czy oglądałaś „Ocean’s Eleven”, ale chyba czuliśmy się trochę jak bohaterowie tego filmu. (śmiech)
W Krakowie studiowałeś też z Mateuszem Kościukiewiczem, z którym zagrałeś w kilku filmach, m.in. w twoim debiucie „Wszystko, co kocham” Jacka Borcucha. Śledzicie nawzajem swoje kariery?
Wiem, co robią Dawid czy Mateusz, jednak nie wszystko widziałem, bo oni sporo pracują za granicą i nie każdy tytuł wchodzi do kin w Polsce. Po studiach nasze drogi w naturalny sposób się rozeszły, chłopaki mają teraz swoje rodziny i domowe obowiązki. Ale kiedy już nam się udaje spotkać, to „energia jest” (cytat ze „Wszystko, co kocham” – red.). Bardzo cenię sobie te przyjaźnie. Pomaga nam to, że borykamy się z podobnymi sprawami w życiu i fajnie jest wymienić się doświadczeniami.
Wszyscy gracie w zagranicznych produkcjach. Świat filmowy jest dziś otwarty?
Zdecydowanie bardziej niż dekadę temu. Robienie filmu za granicą to ciekawe doświadczenie, bo w każdym kraju pracuje się inaczej. Na przykład ostatnio kręciłem niemiecką produkcję na Kubie i to było coś niesamowitego. Nagle zderzyłem się z kulturą, która wciąż głęboko tkwi w socjalizmie. I, co interesujące, jako dziecko wychowane w postkomunizmie odnalazłem się tam znacznie lepiej niż moi niemieccy koledzy. Szybko znalazłem z Kubańczykami wspólny język. Mamy podobne podejście do życia, do pracy, choć warunki, w których oni wciąż żyją, mogą nam się wydawać abstrakcyjne. Na Kubie dopiero od dwóch czy trzech lat działa internet, dostęp do niego jest drogi i utrudniony. Tam nie ma mowy, żeby oglądać sobie seriale na Netfliksie. Ja wciąż pamiętam, jak będąc nastolatkiem, próbowałem podłączyć się do koszmarnie wolnego modemu, żeby mieć połączenie z siecią. Inna sprawa to rum – turyści wyobrażają sobie, że jego picie jest egzotyczne i fajne, ale Kubańczycy spożywają go codziennie, często nie dla zabawy, tylko aby „przetrwać”. Tak jak Polacy wódkę w PRL-u. Dlatego mieszkając tam przez kilka tygodni i obserwując to wszystko, byłem wdzięczny, że urodziłem się już w innych czasach. Na Kubie do tej pory półki w sklepach świecą pustkami, na stacjach benzynowych brakuje paliwa. My na plan musieliśmy jeździć całą ekipą – nieważne, czy ktoś miał jedną scenę rano, czy dwie dopiero wieczorem – bo przysługiwał nam jeden transport dziennie.
Rzeczywiście brzmi abstrakcyjnie…
Mieszkaliśmy w trzygwiazdkowym hotelu all inclusive, bo na Kubie są tylko albo tego typu przybytki, albo tzw. casa particular, czyli domy prywatne. Spędziliśmy tam sześć tygodni i była to bardzo ciekawa obserwacja socjologiczna, bo w tym czasie przewinęło się przez nasz hotel kilka turnusów, m.in. Niemców oraz Kanadyjczyków. Oczywiście były wieczorne animacje i wszystkie inne atrakcje hotelowe. (śmiech) Kiedyś obudził mnie nad ranem dziwny dźwięk, takie chrupanio-chrobotanie za moim oknem, i okazało się, że pod balkonem stoi koń i skubie trawę z hotelowego ogródka. To było dla mnie ciekawe doświadczenie, bo opowiadaliśmy historię ludzi, którzy przyjechali z Niemiec, z tzw. pierwszego świata, i znaleźli się w rzeczywistości, która ma zupełnie inne problemy.
Wychowałeś się w Niemczech, spędziłeś tam pierwszych 11 lat życia. Rodzice wyprowadzili się z Polski, gdy miałeś cztery miesiące, więc dorastałeś w tym „pierwszym świecie”.
Mieszkaliśmy na przedmieściach Hamburga, do centrum miasta było daleko, a naszymi sąsiadami byli ludzie podobni do nas, czyli tacy, którzy przyjechali na Zachód szukać lepszego życia. To byli Kurdowie, Rosjanie, Turcy, Polacy…Prawdziwy tygiel. Oczywiście zawsze gdzieś z tyłu głowy miałem świadomość, że w Polsce żyją moi dziadkowie i tam są nasze korzenie, ale moja codzienność była niemiecka. Wychowywałem się na niemieckich bajkach w telewizji, z kolegami z podwórka rozmawiałem po niemiecku. Myślę, że dziś pomaga mi to w zawodzie.
Wróciłeś do Torunia pod koniec lat 90., jako nastolatek. Dużo polskich rodzin wtedy wracało. Pamiętam, że moje rodzeństwo cioteczne przyjechało do Warszawy po kilkunastu latach spędzonych w Berlinie i trudno im było się przystosować do polskiej rzeczywistości.
Bo to jest bardzo trudne. Szkołę zmieniałem siedem razy, dzieciaki wyzywały mnie od Niemców, wołały za mną „Hitler”. Kiedy przyjechaliśmy do Torunia, wciąż miałem obcy akcent, nie zawsze potrafiłem znaleźć właściwe słowo po polsku. A powiedzmy sobie szczerze – dzieciaki bywają wredne i złośliwe. Ale poczucie siły dawało mi przeświadczenie, że nawet jeśli robię błędy językowe, to jestem „stąd”. Polska to zawsze był mój dom, jestem Polakiem. I wcale nie mówię tego, bo dzisiaj to dobrze widziana politycznie deklaracja. (śmiech)
Dorastanie na tzw. Zachodzie dało ci inną perspektywę. Ale czy lepszą?
W Polsce doświadczyłem odrzucenia, więc uważam, że mam prawo głośno mówić o problemie nietolerancji. A dziś jest on szczególnie palący. W Niemczech jest takie powiedzenie: „Czego rolnik nie zna, tego rolnik nie zje” i myślę, że u nas takie myślenie też wciąż jest zauważalne. Dorastałem na wielokulturowym podwórku, zdaję sobie sprawę, że tych podwórek jest wiele, i szanuję różnice, które są między nami. Wiele razy oberwałem za to, że jestem inny, że jestem „skądinąd” i nie ma we mnie zgody na rasizm czy inne formy dyskryminacji.
Dwa lata temu spróbowałeś swoich sił w nowej roli, asystenta reżysera. Głównym reżyserem toruńskiej „Trucizny” był twój ojciec, Marek Gierszał. Ciekawa współpraca?
Dwa lata temu zadzwonił do mnie tuż przed premierą i był podłamany, powiedział, że właśnie stracił głównego aktora. Teatr zaproponował mu, żeby sam zagrał tę rolę, bo skończył wydział aktorski w Krakowie, ale musiałby pogodzić granie z reżyserowaniem. Wtedy zaproponowałem, że mu pomogę. To był przypadek, ale przyznaję – spodobało mi się.
Myślisz o tej drodze?
Niczego nie wykluczam. (śmiech) Może nawet więcej: jestem otwarty na wszelkie możliwości.
Ojciec reżyser zawsze był twoim punktem odniesienia?
Kiedy przyjechałem do Polski, miałem bardzo ograniczony kontakt z ojcem. Pamiętam jego próby ze studentami w Niemczech i pracę na scenie, to musiało na mnie robić ogromne wrażenie, ale nigdy nie było w pełni świadome. Przez całe lata byliśmy daleko i dopiero kiedy zdecydowałem się zdawać do szkoły teatralnej, znowu nawiązaliśmy ze sobą bliższy kontakt. Nagle pojawiła się wspólna przestrzeń do rozmowy. Ale to nie było tak, że ja obserwowałem artystyczną drogę ojca i chciałem pójść w jego ślady, on długo był dla mnie odległą osobą. Szedł swoją drogą, ja swoją. Nawet jeśli czasem pytałem go o zdanie, to nie chciałem angażować go w swoje sprawy. Dopiero wspólna praca była dla nas okazją, żeby zacząć się nawzajem poznawać.
Eksperymentujesz również na innych polach, w zeszłym roku zaśpiewałeś na Męskim Graniu.
Bo aktor nie ma szans, żeby wyjść na scenę i wystąpić przed kilkunastotysięczną widownią. Nie ma takich teatrów, nie ma takich scen. Wiedziałem, że mogę zostać wygwizdany, ale stwierdziłem, że raz się żyje, trudno, z każdej porażki można się wylizać. I dzisiaj – bogatszy o to doświadczenie – przyznaję, że trochę zazdroszczę muzykom. (śmiech)
Mimo to nie zabiegasz o sławę, nie ma cię na Instagramie, Facebooku, nawet na Twitterze. Jesteś „niedzisiejszy”.
Nigdy nie miałem takiej potrzeby. A jednocześnie wiem, że nie mogę cały czas udawać, że świat wokół mnie – także ten wirtualny – nie istnieje. Zastanawiam się nad założeniem konta na Instagramie. To nie wynika z mojej wewnętrznej potrzeby, ale zdarza się, że obce osoby podszywają się pode mnie w mediach społecznościowych, a ja nie mam jak się przed tym bronić. Ostatnio napisał do mnie zagraniczny reżyser z pytaniem, dlaczego na Twitterze szerzę treści rasistowskie, popieram Donalda Trumpa i hejtuję czarnoskórych ludzi. Dostałem również maila od nieznajomej osoby, która czując się oszukana, zrelacjonowała mi długą historię „naszych” prywatnych rozmów. Oczywiście to nie byłem ja, ale to ja płacę cenę za cały ten bałagan. Mogę takie sytuacje określić jako – delikatnie rzecz ujmując – niesmaczne. Może więc z mediami społecznościowymi jest tak jak z serialami i dobrze jest eksperymentować z nowymi formami. Bo chociaż dzielenie się każdym aspektem życia wydaje mi się wyjątkowo absurdalne, to z drugiej strony oglądam na YouTubie kompilacje filmików z TikToka. Zatem w jakiś sposób ten świat mnie pociąga, interesuje. On mi pokazuje, że teraz ludzie traktują kamerę jako coś naturalnego, przez co zawodowe aktorstwo staje się coraz większym wyzwaniem. Trzeba je zdefiniować na nowo. Czuję, że jeśli będę się od tego wszystkiego odcinał, to coś stracę. No więc stoi przede mną pytanie: Może czas otworzyć się na współczesny świat?
Urodzony 11 marca 1988 roku polski aktor, syn Marka Gierszała, uznanego reżysera teatralnego i aktora. Niedługo po urodzeniu Jakub Gierszał przeprowadził się z rodzicami do Hamburga w Niemczech, gdzie mieszkał do 11 roku życia. Na wielkim ekranie zadebiutował w 2009 roku rolą Kazika w słynnym filmie Jacka Borcucha "Wszystko, co kocham". W 2011 zagrał Daniela w filmie "Sala Samobójców" Jana Komasy. Za rolę tę otrzymał nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego oraz Złotą Kaczkę dla najlepszego aktora. Podczas Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie w 2021 uhonorowany został prestiżową nagrodą „Shooting Star” przyznawaną najbardziej obiecującym, młodym aktorom europejskim. W 2012 Jakub Gierszał ukończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Krakowie. Zagrał m.in. w filmach "Najlepszy" Łukasza Palkowskiego, "Pokot" Agnieszki Holland, "Córki dancingu" Agnieszki Holland, "Nieulotne" Jacka Borcucha czy "Yuma" Piotra Mularuka. Dużą popularność przyniosła mu rola Piotra Langera w serialu "Chyłka" We wrześniu 2021 do kin wejdzie kolejny film z jego udziałem - "Najmro. Kocha, kradnie, szanuje" Mateusza Rakowicza.