Krystyna Janda uważa go za najwybitniejszego polskiego aktora. Nam Jan Frycz mówi jednak, że „nie ma aktorów wybitnie utalentowanych”. Panie Janie, nie jesteśmy do końca przekonani!
Spis treści
PANI: Siedemdziesiątka to konkret. Czas…
JAN FRYCZ: …szybciej mija. Dawniej płynął wolniej. Igraszki z czasem są niemożliwe w żadnej innej rzeczywistości, tylko w teatrze albo w kinie, gdzie sekunda może trwać wiecznie. W Starym Teatrze grałem w siedmiogodzinnych „Braciach Karamazow” w reżyserii Krystiana Lupy. Czy dzisiaj ludzie wytrzymaliby tyle godzin w teatrze?
Smutno panu z tego powodu?
Wszystko się zmienia, naturalna kolej rzeczy. Nie narzekam. Trzeba zaakceptować to, co się wydarza. W takich czasach żyjemy, czy nam się podoba, czy nie. Życie jest piękne.
Tak jest! Pana zaczęło się w Krakowie…
...na rogu Szpitalnej i św. Marka. Z okien widać było Teatr Słowackiego. Na placu pod teatrem graliśmy w beki albo w zośkę. To był przełom lat 50. i 60., żyłem w innym świecie. Nie podobało mi się to, co widziałem. Wszystko było szare, ponure. Nie można było nigdzie wyjeżdżać, więc uciekałem w świat wyobraźni. W domu była ogromna biblioteka, czytałem i wyobrażałem sobie różne podróże i przygody. Książki były dla mnie oknem na świat. A potem w wieku lat siedmiu obejrzałem w telewizji film „W samo południe” z Garym Cooperem. To był czas nieudanej inwazji w Zatoce Świń. Pamiętam komunikaty: „Statek z pomarańczami z Kuby już zawinął do portu w Gdyni”. Miałem wielką potrzebę bycia w innym świecie niż ortaliony, paździerz, pogoń za papierem toaletowym czy zielonymi pomarańczami na święta. Postanowiłem zostać aktorem. Zacząłem w podstawówce od kółka teatralnego przy Poczcie Głównej. Zajęcia prowadził stary aktor Jan Niwiński. Przewinęli się tam przede mną Rysiek Filipski, Mietek Grąbka, potem byłem ja i Ania Dymna. Nie myślałem o tym, żeby w teatrze zrobić tak zwaną karierę, tylko żeby żyć inaczej - kolorowo.
Rodzice wyposażyli pana w jakiś gorset zasad, powinności?
Etos pracy. Wychowałem się w mieszczańskim, tradycyjnym krakowskim domu. Mama zajmowała się domem, bratem i mną. Z jednej strony fortepian i biblioteka, z drugiej ojciec inżynier górnik. Bardzo dużo od nas wymagał. Był wstrzemięźliwy w okazywaniu uczuć, surowy. Stałem w kącie, czasem dostawałem baty. Pytał: „Co w szkole?”. „Dwója”. No to lanie. Ale wspominam go dzisiaj z czułością. Takie były wtedy metody wychowawcze.
Zaakceptował pana aktorstwo?
Aktorstwo ojca nie interesowało. Dla inżyniera górnika był to niepoważny zawód. Sam miał ciężką pracę. Zapytał mnie przed maturą: „To co zrobisz, synu? Idziesz na studia? – Będę zdawał do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie. Ojciec: – Tam to sobie możesz zdawać. Pytam, gdzie na studia idziesz?”. Gdyby żył dziś, spierałbym się, czy nie mam cięższego zawodu niż on.
Pochwalił pana kiedyś?
Po studiach wziąłem udział w filmie o tym, jak rodziła się władza ludowa w Polsce. Okropny film na podstawie strasznej literatury, ale piękny temat. Historia dwóch przyjaciół z AK, którzy po wojnie stanęli po przeciwnych stronach. Jeden został ubekiem, drugi wciąż walczył w lesie. Ja grałem tego złego. Oglądamy to w domu z ojcem. Ojciec siedzi, patrzy na ten film, w końcu mówi: „No, jeśli po to kończyłeś szkołę teatralną, to to są zmarnowane pieniądze”. Po czym wstał i wyłączył telewizor. Oceniał mnie surowo. Na szczęście na pierwszym z dwóch istniejących wtedy kanałów telewizji Irena Szewińska biegła na 400 metrów na olimpiadzie w Montrealu, więc prawie nikt tego filmu nie oglądał… Pani Irena zdobyła złoto.
Co panu pozwoliło wejść do tego wymarzonego świata?
Chyba wyobraźnia.
Pierwsza bolesna klęska?
Zawodowa? Wie pani, to jest tak. Życie biegnie swoim torem, a droga zawodowa innym. Jedno z drugim się przeplata. Ja wcześnie wszedłem w dorosłość. Za szybko zacząłem mieć poważne obowiązki, musiałem zejść na ziemię. A artysta – kimkolwiek by był: kompozytorem, pisarzem, malarzem, aktorem – powinien być człowiekiem wolnym. Poczucie wolności jest tutaj najważniejsze. Jesteś sam ze swoją pustą kartką. Nie możesz dać się uwieść pieniądzom, karierze ani w pełni poświęcić rodzinie. Za wcześnie wziąłem na siebie poważne obowiązki. Boję się takich zwierzeń, nie chciałbym zranić bliskich mi osób.
A co by pan powiedział tamtemu dwudziestolatkowi?
Człowieku, nie spiesz się tak. Spokojnie. To, że jesteś młody i dobrze ci idzie, nie znaczy, że zdobyłeś już cały świat. Pożyj chwilę sam, poszalej, pozwiedzaj, ucz się. Załóż, że chcesz być mistrzem. Jeśli chcesz być artystą, musisz mieć też silną potrzebę zwracania na siebie uwagi, egoizm, egocentryzm. Swoje: ja, ja, ja. To jest mało szlachetne oczywiście, wręcz obrzydliwe, ale niezbędne. Musisz założyć, że będziesz najlepszy, bo inaczej ci się nie uda. Świat i tak cię zweryfikuje. Dostaniesz pałą po głowie.
Od krytyków, od publiczności.
Otóż to. Aktor potrzebuje widowni. Jest akceptowany albo nie. Ludzie oceniają. Mówią: „O, tego to lubię. A ta była taka śliczna, ale przytyła strasznie! Jak ona teraz wygląda, rany boskie! A ten?! Taki dobry aktor był, a w takim gównie gra. Pewnie dla pieniędzy”. Przytoczę pewną rozmówkę. Pani Celina z warzywniaka na krakowskim targu: „O, panie Janie, dzień dobry. – Dzień dobry, pani Celinko. Chciałem cebulę, trochę ziemniaków… – Panie Janku, ale rolę w tym filmie to mógł pan sobie darować. To ile panu zważyć tych ziemniaków?”
Krystyna Janda zapytana, kto jest najwybitniejszym polskim aktorem, odpowiedziała: „Frycz. To jest niebywałe zjawisko”.
Bardzo mi to pochlebia i dziękuję Krysi, która zna cenę uprawiania naszego zawodu i jednocześnie bycia w zgodzie ze sobą. Kiedy się potkniesz, wypieprzysz, musisz się zastanowić: gdzie popełniłem błąd, co źle zrobiłem? Robimy jakąś scenę w filmie i mówię do reżysera: „Niedobrze, zróbmy to jeszcze raz”. „Janek, ja ci to potem pięknie zmontuję, ale teraz musimy robić następną scenę, bo nie zdążymy, nie mamy czasu!”. Człowiek wraca do hotelu i myśli: „Cholera, trzeba było się postawić. Następnym razem się nie zgodzę. Dobra, naleję sobie, wypiję. A z drugiej strony, w tej scenie mogłem odwrócić się bardziej w lewo, cholera! A, pie***lić to, naleję sobie…Dlaczego ja się nie odwróciłem…?!”. Samotność w pokoju hotelowym, alkohol, depresja. W „Samuelu Zborowskim” Słowackiego, w akcie II jest taki fragment: „(…) Gdy wyrośniesz na człowieka,/ Staną ci sny... jak liczny wróg,/ I stworzysz świat... jak tworzy Bóg.../ Ale nie świat realnych scen,/ Lecz nikły świat — jak ze snu — sen.../ I złamiesz świat... i pójdziesz wbrew/ Wojskami mar... przeciwko ciał,/ I będziesz myśl... przemieniał w krew.../ Nam dawał moc — i od nas brał,/ I będziesz król... lecz będziesz sam.../ Albo więc idź, albo się złam…//”. Pani Beato, nie lubię za dużo mówić o sobie, niech świadczy o mnie to, co zrobiłem. Z optymizmem patrzę w przyszłość.
Cały wywiad można przeczytać w najnowszym numerze magazynu PANI.