O Pawle Edelmanie Roman Polański powiedział, że lubi z nim pracować, bo jest najspokojniejszym człowiekiem na Ziemi. Paweł Edelman jest zamknięty w sobie i oszczędny w słowach. "Gdybym był rozmowny, prowadziłbym talk show. A jestem operatorem", mówi.
Spis treści
PANI: Ile czasu spędza pan na planach filmowych?
PAWEŁ EDELMAN: Teraz będzie trochę teorii, zamieniam się w wykładowcę. (uśmiech) Nasza praca przy filmie odbywa się w trzech etapach: pierwszy to przygotowanie filmu, czyli preprodukcja, drugi - zdjęcia, a trzeci postprodukcja. Najkrótsza preprodukcja to w moim przypadku dwa tygodnie, w tym jeden w kwarantannie. Był to film „Corner Office” w reżyserii Joachima Backa, który nakręciliśmy w jednym obiekcie biurowym w Vancouver. Najdłuższa to cztery miesiące w Pradze przed filmem Polańskiego „Oliver Twist”. Mój najnowszy projekt „Lee” w reżyserii Ellen Kuras wymagał dwóch miesięcy przygotowań: wstępne rozmowy o stylu filmu, co jest bardzo ważne, dokumentacje obiektów zdjęciowych i przygotowanie scenopisu, czyli listy ujęć do każdej zaplanowanej sceny. Potem było już „z górki”, czyli zdjęcia, czas, który lubię najbardziej. Realizowaliśmy je w Budapeszcie, w Chorwacji pod Dubrownikiem i w Londynie. Wracając do pytania o czas na planie filmowym, mój najkrótszy film to „Nastazja” Andrzeja Wajdy - 18 dni zdjęciowych. Najdłuższy to „Oliver Twist”, 98 dni. Moim rekordem było 13 miesięcy poza domem z krótką przerwą na przepakowanie walizki.
Długo. To chyba zaburza życie rodzinne.
Trochę tak, bo wszystkie obowiązki domowe spadają na jedną osobę. Kiedy miałem ten szalony rok, moi synowie mieli 9 i 11 lat. Kiedy pracowałem z Romanem, całe wakacje byli ze mną w Pradze. Film amerykański robiłem w Nowym Orleanie, więc przylecieli na dwa miesiące do NO, ale każdy plan tworzy wyrwę w życiu rodzinnym.
Kiedy dostał pan nominację do Oscara za „Pianistę”, mógł pan zostać w Hollywood. Rozważał pan taki scenariusz?
Oczywiście. Dużo o tym rozmawialiśmy z moją nieżyjącą już żoną i z naszymi synami. Stwierdziliśmy, że nie chcemy tego. Nie chcemy wyjeżdżać, bo chłopcy mają tu szkołę i swój świat, a my rodzinę, przyjaciół. Miałem świadomość, że w Polsce zostawiłbym Andrzeja i ewentualne wspólne filmy, oraz Romana, który w tamtym okresie już nie jeździł do Stanów. Po co miałbym zasuwać do Los Angeles, skoro tutaj miałem perspektywę robienia filmów z dwoma geniuszami kina.
Za chwilę na ekrany polskich kin wchodzi pana najnowsze dzieło – „Lee” Ellen Kuras z Kate Winslet w roli głównej. Co to była za przygoda?
„Lee” to biograficzna opowieść o urodzonej w Ameryce modelce i fotografce, która jako reporterka wojenna była świadkiem upadku III Rzeszy. W głównej roli wystąpiła fantastyczna Kate Winslet, która była też jedną z producentek. Z Kate pracowałem już trzykrotnie, to dla mnie zawsze ogromna przyjemność i zaszczyt. Jest bardzo miłą, ciepłą i serdeczną osobą, a jej talentu i kunsztu aktorskiego nie trzeba reklamować. W naszym filmie stworzyła niezwykłą kreację, przybliżając fascynującą i na wskroś współczesną osobowość Lee Miller. Kate jako producentka przyciągnęła grono znakomitych aktorów: Marion Cotillard, Andreę Riseborough, Alexandra Skarsgårda, Andy'ego Samberga i Josha O’Connora. Wspaniałą przygodą była również dla mnie praca z Ellen, która z zawodu jest operatorką, a nasz film jest jej reżyserskim debiutem fabularnym. Film już jest w kinach. Serdecznie zapraszam.
Co panu pomogło odnieść sukces: ambicja, wyobraźnia, pracowitość, upór?
Jak zawsze mieszanka tego wszystkiego plus odrobina szczęścia. Może z tego dzieciństwa w Łodzi, w cieniu wytwórni filmowej i szkoły filmowej wzięła się moja ambicja, żeby też zająć się kinem. Nie jestem specjalistą od sukcesu, ale myślę, że aby go osiągnąć, trzeba żyć swoją pasją. Ktoś mnie kiedyś zapytał, jakie mam pasje. Pamiętam, że wtedy pomyślałem: „Lubię czytać, lubię jeździć motorem, grać w kosza”. Ale tak naprawdę moją pasją jest film.
Stresuje się pan między planami, kiedy „nic” nie robi?
Ja lubię to nicnierobienie. Myślę, że nigdy nie byłem pracoholikiem. Praca nie może być ucieczką przed normalnym życiem, bo tylko to życie jest realne, film jest fikcją. Okresy bezrobocia między filmami są częścią mojej profesji. Im wcześniej to zrozumiemy, tym lepiej. Myślę, że stresu, o który pani pyta, doświadczają moi synowie wchodzący teraz w zawód.
Oni też skończyli łódzką filmówkę. Maciej jest operatorem, młodszy Michał reżyserem. Miał pan obawy?
Miałem, bo bycie filmowcem to nie jest łatwy zawód. Myślę, że moi synkowie powoli zaczynają to rozumieć. Maciej już to wie na pewno. Jestem dumny i szczęśliwy, że znakomicie dają sobie radę. Trudność naszej pracy polega na tym, że nie wiadomo, co się wydarzy za dwa tygodnie, za pół roku, rok. Nie wiadomo, jaki będzie nasz następny projekt, czy odniesie sukces, czy też nie. Trudno cokolwiek zaplanować, nawet wakacje. To nie jest spokojne życie prawnika czy architekta, to walka, którą trzeba stoczyć każdego dnia, jak u Knausgårda. (uśmiech)
Cały wywiad przeczytacie w najnowszym numerze magazynu "PANI".