Partnerzy

Janina i Krzysztof Stępińscy: adwokat i kardiolożka opowiadają o swojej miłości

Janina i Krzysztof Stępińscy: adwokat i kardiolożka opowiadają o swojej miłości
Fot. Aldona Karczmarczyk/Van Dorsen Artists

Profesorka kardiologii i adwokat. Bardzo dużo osiągnęli w swoich profesjach, ale nigdy kosztem rodziny. „Są jak wzorzec z Sèvres”, mówią o Janinie i Krzysztofie  Stępińskich ich przyjaciele.

Janina Stępińska: Trafiłam na mężczyznę, który dał mi przestrzeń na pracę i pomagał się rozwijać. Ja też go motywowałam. Pobraliśmy się po jego studiach. Życie młodego sędziego i studentki medycyny nie było łatwe. Krzysiek bardzo lubił swój zawód, do dziś uważa, że jest najciekawszy z zawodów prawniczych, choćby dlatego, że to sędzia podejmuje ostateczną decyzję o winie i karze. Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na moim mężu, w czasie jednej z pierwszych sądzonych przez niego spraw, wypowiedź mecenasa Krzysztofa Piesiewicza, który był jego kolegą ze studiów. Prokurator zażądał ośmiu lat dla recydywisty oskarżonego o czynną napaść na milicjanta. Adwokat Piesiewicz zwrócił się do Krzyśka, który siedział między ławnikami: „Wysoki Sądzie, osiem lat to się w Anglii daje za napad na bank”. To dało Krzyśkowi dużo do myślenia na temat wysokości kar za niektóre przestępstwa. Zresztą kilkanaście wyroków uniewinniających, które wydał jednego dnia w Sądzie Rejonowym dla Warszawy-Pragi, nie wróżyło mu w tamtych czasach awansu. Programowo nie należał do żadnej organizacji, ale dzień po ogłoszeniu stanu wojennego wstąpił do Solidarności. A w 1983 roku odszedł z sądu i zdecydował się na przejście do adwokatury. Do dziś ma kancelarię adwokacką. Zajmuje się prawem karnym i ma opinię dobrego adwokata. Mamy szczęście, że nie robimy tego samego, ale bardzo szanujemy swoje zawody. Mają coś wspólnego – oboje wpływamy na losy ludzi. Teraz dodatkowo każdy z nas chętnie uczy nowe pokolenia. 

W lipcu minęło 50 lat naszej znajomości. Pierwszy raz zobaczyłam Krzyśka w rządowym pensjonacie na Antałówce. Był tam ze swoim ojcem, znanym architektem. Ja wpadłam ze znajomymi, mieszkałam w Astorii – domu Związku Literatów. Krzysiek grał w brydża, ale widziałam, że zwrócił na mnie uwagę. Po dwóch dniach ktoś ze znajomych zaproponował, żeby pójść na Antałówkę, tym razem na tańce. Spodobał mi się ten pomysł. I Krzysiek tam był. Po powrocie do Warszawy nasza relacja mocno się rozkręciła. Szybko poznałam jego rodzinę, siostrę i brata bliźniaka, Zygmunta. Fizycznie są do dzisiaj bardzo do siebie podobni, ale charakterologicznie inni. Pamiętam, że koleżanki pytały mnie, dlaczego ten mi się podoba, a nie tamten. Ja nie miałam żadnych wątpliwości. 

Obydwoje mamy silne charaktery. Wiem, że bywam nie do zniesienia, bo zarządzam, także w domu. Przez lata prowadziłam klinikę, w której wydawałam polecenia i wszystko musiało być na już. Ale on się nie daje, też jest zasadniczy, uparty. Dużo wymaga od siebie, ale i od innych. Na początku trudno było go gdzieś wyciągnąć, dziś stał się bardziej towarzyski, choć woli kameralne grono przyjaciół. Ma ogromne poczucie humoru i bardzo często rozbraja mnie żartem.

Lubi żyć w swoim świecie, wyłącza się. Teraz ma wymówkę, bo mówi, że niedosłyszy. Ale mnie się wydaje, że raczej słyszy to, co chce. O wielu rzeczach nie pamięta, trzeba mu kilkanaście razy przypominać, żeby coś zrobił. Na szczęście w istotnych sprawach zawsze można na niego liczyć. Jest prawy i lojalny. Daje oparcie całej rodzinie. Jest fantastycznym ojcem. Córki są zapatrzone w tatę, obie też wybrały zawód po nim. Dominikę urodziłam jeszcze na stażu, Marysię 10 lat później. Często wyjeżdżałam – najpierw, żeby się szkolić, potem na konferencje, sympozja, a tata zawsze był. Nie wychowaliśmy córek w zakazach, nakazach; od najmłodszych lat liczyliśmy się z ich zdaniem. Sama wyrosłam w domu, w którym ważne były prawdomówność, dotrzymywanie umów, punktualność i możliwość wyrażania poglądów. Z tego nasze córki z chęcią korzystały i przeniosły w swoje dorosłe życie. Pierwszą wnuczkę i wnuka mieliśmy wcześnie. Magda i Jaś często byli z nami, ale żyli jeszcze moi rodzice i to oni głównie pełnili rolę dziadków. Krzysiek nie jest typowym nadopiekuńczym dziadkiem. Oboje bardzo lubimy spędzać czas z dziećmi, wnukami, ale też cenimy niezależność. Teraz obserwujemy, jak rozwija się najmłodsza wnuczka, dwuletnia Zosia. Marysia z mężem zamieszkali na parterze, więc znów nasz dom jest wielopokoleniowy. 

Ważne są dla nas wspólne chwile przy stole. Krzysiek wstaje wcześnie, żeby zjeść ze mną śniadanie. Ma też swoje pasje, które czasem układają nam porządek dnia. To miłośnik piłki nożnej i najważniejsze są dla niego mecze Legii oraz Barcelony. Kocha narty. Jest gadżeciarzem, lubi zegarki, pióra, wyszukuje rzeczy nietuzinkowe. Często robi mi prezenty bez okazji. 

Nie mieliśmy typowych kryzysów małżeńskich, choć zdarzały się trudniejsze miesiące, lata, bo takie jest życie. Ale fajerwerki z Krzyśkiem bywają każdego dnia. Nie odpuszczamy i po kilkudziesięciu latach razem wciąż mamy wobec siebie wymagania. Być może dlatego jest między nami wciąż takie samo napięcie jak kiedyś.

Janina Stępińska – profesor doktor habilitowana, kardiolożka. Stworzyła Klinikę Intensywnej Terapii Kardiologicznej Instytutu Kardiologii w Aninie, przewodnicząca Rady Naukowej Instytutu Matki i Dziecka. Prezes Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego w latach 2011–2013, Fellow Europejskiego Towarzystwa Kardiologicznego (ESC). Córka Tadeusza Drewnowskiego, krytyka literackiego. Mama Dominiki i Marii, babcia Magdy, Jasia i Zosi.

 

Krzysztof Stępiński: Kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, wyglądała wspaniale. I tak zostało. Zakopane, wrzesień 1970 rok. Pierwsze spotkanie nie wróżyło nawet flirtu. Grałem w karty, ktoś przyniósł zabawkę na baterie, która zanosiła się głośnym śmiechem. To mnie rozpraszało, a Jaśka śmiała się i śmiała. Nadal śmieje się serdecznie i radośnie.   Od tamtego spotkania jesteśmy ze sobą. Wszystko przeżyliśmy razem: studia, pierwszą pracę, kolejne etapy zawodowe. Kończyłem prawo, ona mimo dobrego wyniku egzaminów na medycynę się nie dostała, zabrakło jej punktów, była kobietą, czyli nie nadawała się na lekarza wojskowego. Aby zdobyć te brakujące, pracowała jako salowa w szpitalu. Swoimi historiami podzieliła się z Kubą Morgensternem i Januszem Głowackim – tak powstał film „Trzeba zabić tę miłość”. 

Ślub wzięliśmy po trzech latach. Na początku żyliśmy skromnie. Ja wcześniej byłem leniem, ale jak zaczęliśmy chodzić ze sobą, musiałem szybko skończyć studia i zrobić aplikację. Trzy lata po ślubie do pracy poszła Jaśka. W 1982 roku wyjechała na kilka miesięcy na stypendium do USA, a ja zostałem z pięcioletnią Dominiką i stanem wojennym na głowie. Poradziliśmy sobie. Zaliczanie przez Jaśkę kolejnych etapów wtajemniczenia zawodowego – w tym dyżury, niekiedy osiem w miesiącu – wymagało zwolnienia jej z pewnych obowiązków. Wszedłem w to świadomie. Nie żałuję. 

Podziwiam Jaśkę, bo jest niezwykle silna. Ma do czynienia ze śmiercią od 1980 roku, kiedy jej szefowa i mentorka, profesor Maria Hofman, dostrzegłszy jej instynkt kliniczny i umiejętność radzenia sobie w sytuacjach ekstremalnych, pozwoliła jej kierować oddziałem, który z czasem przekształcił się w Klinikę Intensywnej Terapii Kardiologicznej. Ten oddział był urzeczywistnieniem marzeń Jaśki. Teraz to klinika na światowym poziomie. Każdy, kto widział film „Bogowie”, łatwo sobie wyobrazi, jak dobrze musiała układać się jej współpraca z długoletnim dyrektorem Instytutu Kardiologii, nieżyjącym już profesorem Zbigniewem Religą, który był wielkim zwolennikiem powstania kliniki. Moja żona o każdego pacjenta walczy do ostatka. Pamiętam, gdy przez wiele miesięcy ratowała młodą matkę, której po porodzie serce przestawało pracować. Kobieta była tak słaba, że nie nadawała się do przeszczepu. Ale Jaśka ją uratowała.

Żona żyje w ciągłym pogotowiu, bo telefon ze szpitala może zadzwonić zawsze. Jest wspaniałym diagnostą i kocha pracę, przy łóżku chorego. Zrobiła imponującą karierę. Była pierwszą kobietą na stanowisku Prezesa Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego. Należy do wąskiego grona wybitnych Profesorów kardiologii (proszę napisać profesor od wielkiej litery, bo profesor Profesorowi nierówny). Ostatnio została powołana do komitetu, który pracuje nad rekomendacjami na stanowisko Prezesa Europejskiego Towarzystwa Kardiologicznego. Po latach widzę, że warto było zwolnić ją z kilku obowiązków. To, że puściłem więcej zmywarek niż ona, nie ma żadnego znaczenia.  Jaśka lubi odreagować stres w ładnym miejscu. Ważny jest dla niej widok z okna. Gdy coś jest nie tak, czeka mnie zmiana pokoju. Są miejsca, do których lubimy wracać, choć przyznaję, że dla mnie świat kończy się na zachodniej Europie. Cenimy miasta, w których coś się dzieje. 

Obie córki mają zdecydowane charaktery. Niestety żadna nie poszła na medycynę, choć Marysia miała taki pomysł. Myślę, że widziały emocje poświęcane pacjentom. Dominika charakterem przypomina bardziej mnie. Odeszła z adwokatury, jest w zarządzie prywatnej stacji telewizyjnej, w której odpowiada za dział prawny. Marysia jest adwokatem, charakterologicznie jest bardzo podobna do Jaśki. Wszystkie trzy mogą na siebie wzajemnie liczyć. I tak samo się śmieją, potrafią być identycznie złośliwe, inteligentne. Łatwo nie jest. Żona jest towarzyska. Nawet gdyby się waliło i paliło, po pracy bierze prysznic i nie ma takiej możliwości, żeby nie poszła na wernisaż czy na przyjęcie, jeśli jesteśmy zaproszeni. Ona jest domowym kaowcem. Ma z ludźmi fantastyczne
relacje. Jest otwarta, ja nie do końca, choć przez lata spędzone z nią zmieniłem się. Ogromny wpływ na moją zmianę miała też teściowa. Była dobra, mądra i uśmiechnięta. Kupiliśmy dom i zamieszkaliśmy z rodzicami żony. Oni na parterze, my na górze i tak żyliśmy ponad 20 lat. Byli wyjątkowi, tolerancyjni. 

W związku potrzebne są wspólne mianowniki i u nas na szczęście cały czas są. Nawet gdy ja wolę Legiunię od teatru. Łączy nas to, że nigdy nie zgodziliśmy się, by ktoś z zewnątrz narzucał nam swoje zdanie, mamy podobne poglądy na politykę. Czasem toczymy boje o mało znaczące rzeczy. Mamy ciche dni, potem ja przepraszam. Związek trzeba umieć utrzymać. A recepta to tolerancja i brak nudy. A przy Jaśce nie można się nudzić.

Krzysztof Stępiński – ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim. Pytany o zawód, odpowiada, że „uczył się na sędziego”, którym był w latach 1975–1983. Od ponad 35 lat jest adwokatem. Rzecznik Dyscyplinarny Okręgowej Rady Adwokackiej w Warszawie. Jest synem Zygmunta Stępińskiego, urbanisty i architekta. Jego brat bliźniak Zygmunt, historyk, jest dyrektorem Muzeum Historii Żydów Polskich Polin. 

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 09/2020
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również