Wywiad

"Valentino czy Cavalli nie znieśliby tej presji, padliby na zawał!", mówi Jerzy Antkowiak o Modzie Polskiej

"Valentino czy Cavalli nie znieśliby tej presji, padliby na zawał!", mówi Jerzy Antkowiak o Modzie Polskiej
Jerzy Antkowiak
Fot. AKPA

Przez kilka dekad kształtował styl Polek, co świetnie pokazuje nowy dokument „A jak Antkowiak”. Dziś legendarny dyrektor artystyczny Mody Polskiej mówi: "Jestem staruszkiem, który życzliwie obserwuje świat. I czasem pozwala sobie na zgryźliwy komentarz". Na to właśnie liczymy!

Jerzy Antkowiak: projektant Mody Polskiej

PANI: Zacznijmy od opowieści o tym, jak jeden telegram z Paryża mógł diametralnie zmienić życie młodego projektanta Mody Polskiej.

JERZY ANTKOWIAK: Rok 1970. Dyrektorem Mody Polskiej zostaje Stanisław Tusiński, piękny i wytworny niczym aktor Zdzisław Mrożewski. To były czasy, kiedy dyrektora przywoziło się w teczce. Nikt nie miał nic do powiedzenia, o wszystkim decydowała partia. Tusiński wcześniej dyrektorował w... Polskich Młynach. Przyzna pani, że piękniej być nie mogło. Zwłaszcza że dyrektor z Krakowa nie mógł być mniej wytworny, urodziwy i elegancki, bo cały Kraków jest po krakowsku wytworny. Wiem coś o tym, bo od lat pisuję felietony o modzie i nie tylko, które z lubością przedrukowuje krakowska gazetka „ViS a ViS”.

A Kraków z lubością czyta!

Mieliśmy szczęście, bo zakochał się w modzie i naszych projektach. Któregoś dnia wchodzi do wzorcowni z kartką, którą trzyma za róg, i krzyczy: „Co to jest?!”. „Chyba jakieś orędzie do narodu”, odpowiadam żartem. „Pytam poważnie, co to jest?!”. Lubił mnie, pisał do mnie wizytóweczki, że jest zachwycony jakimś moim projektem, pomysłem, pokazem. Tym razem był wściekły: „Zdrajca narodu! Takiego skandalu w Modzie Polskiej nie będzie”. Okazało się, że trzymał niczym śmierdzący śmieć telegram od Teda Lapidusa adresowany do mnie. Wieść rozeszła się lotem błyskawicy po wszystkich piętrach: „Antkowiak dostał zaproszenie do Paryża!”. U Teda Lapidusa byłem na pokazie z panią Jadwigą Grabowską w towarzystwie Joanny Rawik, gwiazdy piosenki tamtych lat. Joanna pięknie mówiła po francusku, ja byłem osioł: „Żorżyku, nie mówi się calvados, tylko un calva s’il vous plaît”. Projektant zapałał do nas ogromną sympatią. Woził nas po Paryżu swoim kabrioletem i krzyczał: „Vive la Pologne!”. W telegramie proponował mi zaprojektowanie części nowej kolekcji. Zostawiał mi do dyspozycji atelier, tkaniny i pracowników. I życzył powodzenia. Ale dyrektor wyraził się jasno: taki wyjazd to zdrada.

I pan nie wyjechał. Żal?

Nie, ponieważ moje życie i tak wcześniej zmieniło się definitywnie. Początek 1961 roku. Wybrałem się do Pałacu Kultury na wystawę Instytutu Wzornictwa Przemysłowego. Na piętrze usłyszałem muzykę, wchodzę i patrzę: na środku katafalk otoczony girlandami kwiatów i siedząca w skupieniu publiczność. Pomyślałem: ani chybi wystawienie zwłok! Aż tu nagle wychodzi elegancka dama w turbanie i wita gości na... pokazie mody, pierwszym w moim życiu! Gdy zobaczyłem modelki na wybiegu, oniemiałem. Piękne dziewczyny w płaszczach, szalach, kapeluszach wyglądały zjawiskowo. Czuję, jak ziemia spod nóg mi ucieka. Z przebojową miną przedzieram się po pokazie przed oblicze pani Jadwigi i kłamię, że całe życie chciałem projektować modę i mam szkice. „A jakie studia, chłopczyku, skończyłeś?”, pyta. Mam dyplom wrocławskiej Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, wydział ceramiki. „Chłopcze, z nieba nam spadłeś, bo nie mamy serwisu do kawy…”. Tak to się zaczęło, kłopoty pojawią się później. 16 lutego 1961 r., w imieniny pani Dany (tak Jerzy Antkowiak mówi o swojej żonie Danucie – przyp. red.), wracam do domu i mówię: „Przywiozłem ci prezent” i wyciągam zaświadczenie z działu kadr, że zostałem zatrudniony na pół etatu w Modzie Polskiej. Miałem poczucie, że wdrapałem się na Olimp. Na początku terminowałem jako „przynieś, podaj, skocz do pasmanterii”. Byłem utrapieniem, bo się ciągle spóźniałem. Ale nie było żartów. Trzeba było nauczyć się dobrych manier, francuskiego i... mody. Przyszedłem jako tabula rasa. Pamiętam, jak przemalowałem czarne sandały na białe i zaprezentowałem je Grabolce z czarnym skarpetami. Tylko jęknęła: „O Boże…!”. (śmiech)

Szybko został pan jej ulubieńcem. Czuł się pan kwiatem przypiętym do kożucha zgrzebnej PRL-owskiej rzeczywistości?

Nie. Czułem się bosko. Zrobić coś z niczego to dopiero było wyzwanie. Nieprawdopodobna frajda. Kłopoty nas uskrzydlały. Wypuszczaliśmy setki modeli, które obsługiwały kilka kolekcji. Mówiłem: „W tym roku chcę mnóstwo kolorów”, ale ich nie miałem - mówię o sobie, ale wiem, że moje koleżanki projektantki przeżywały podobne rozterki, a stanowiliśmy wyjątkowo zgrany team. Szliśmy więc w czerń i udawałem, że tak miało być. Chciało nam się! Chciało nam się szukać nowych pomysłów, inspiracji. Wyszarpywać z podziemi fajne tkaniny. Wtedy wszystko było cienkie po paznokciu. Tęskniliśmy do szyku Prince de Galles, szelestu tafty, zapachu weluru, a kupowano kremplinę... Żaden Francuz, żaden Włoch, Dior, YSL, Balenciaga, Valentino czy Cavalli nie znieśliby tej presji, padliby na zawał! (milczenie) Patrzę na to, jakbym wczoraj to robił, a nie 50 lat temu. Jan Nowicki pisał w felietonach, żeby nie babrać się w przeszłości, tylko iść do przodu, a ja ciągle tam wracam... Ta przeszłość jest ciągle we mnie i nie sądzę, żeby lekcje wyciągane z przeszłości były moimi „plusami ujemnymi”. A teraz proza życia. Muszę pani wyznać, że mam taką przypadłość, o ile jeszcze pani nie zauważyła, że w czasie rozmowy przysypiam.

Zauważyłam.

To dobrze. 18 maja skończyłem 89 lat! Jakiś czas temu prowadziłem pokaz na Dzień Kobiet i usnąłem na scenie. Podobno spałem około 15 minut, obudziłem się, a moje modelki sunęły po scenie wężem. (śmiech) Dziś też mam zasypkę, proszę mi wybaczyć, bo ostatnio prawie nie sypiam. W dzień jestem zajęty, a w nocy maluję. W Wielki Piątek zdarzyła mi się piękna historia, spadłem ze schodów i to w sposób somnambuliczny. Od ponad ćwierć wieku śpię na pięterku, w nocy często schodzę, ale tym razem we śnie postawiłem nogę tam, gdzie już nie było podłogi, i runąłem na dół. Kiedy ochłonąłem, najpierw sprawdziłem, czy jest krew. Nie było. Poleżałem. Było między czwartą a piątą nad ranem. Myślę: „Nie będę budził córki, która przyjechała na Wielkanoc, ale wiem, co zrobię. Mam wolny duży blejtram, to namaluję autoportret”. Leżałem z głową w dole, nad nią wystawały ramiona, a na górze tyłek i nogi. Takiego siebie namalowałem. Kiedy Dominika wstała o ósmej, obraz był gotowy. Tytuł: „Ręka, noga, mózg na ścianie”. Potem pani pokażę.

Jerzy Antkowiak wraca wspomnieniami do młodych lat

Jest pan niewiarygodny! Urodzony w dniu pogrzebu Marszałka Piłsudskiego, w 15. urodziny Karola Wojtyły, został pan „naznaczony”.

Pani Lena, która trochę się mną opiekuje, mówi: „Te twoje daty to nie jest dzieło przypadku”. Bodzia Sworowska, jak wszystkie modelki z Mody Polskiej piękne 30-letnie, skwitowała ten problem następująco: „Nic nie jest dziełem przypadku”.

No nie jest. Wojna pana naznaczyła?

Naznaczyła, o czym jeszcze pani opowiem, ale jeszcze bardziej powrót po wojnie. Tata pięć lat spędził w obozach, nas z mamą wysiedlono z Wolsztyna, po tułaczkach trafiliśmy do przyszywanej rodziny w Mińsku Mazowieckim. Do Wolsztyna wróciłem jako dziesięcioletni chłopak z ciotką, która opiekowała się mną od drugiego roku życia. Jechaliśmy prawie miesiąc. Cośmy ujechali 30 kilometrów, odstawiali nas na bocznicę na dzień lub dwa. Pociąg towarowy, razem z nami jakaś koza, psy, kredens, krzesła, piec, na którym się gotowało, pierzyny, ale i „romanse wojenne”, o których pogodnie śpiewała Jadwiga Czerwińska. Jeszcze tylko wspomnienie o Warszawie. Po sforsowaniu Wisły jechaliśmy furą przez Aleje Jerozolimskie, po których chodziłem z mamą w czasie wojny. Były martwą ruiną. Potem Wolsztyn. Gdy wysiedliśmy z dworca przy ulicy 5 Stycznia, za winklem zobaczyłem porozstawiane na ulicy stoliki i ludzi w kapeluszach jedzących lody z pucharków. Byliśmy z ciotką zachwyceni i stęsknieni, że tak można żyć, że jest po wojnie.

Wyobraziłam sobie tę filmową scenę...

Była rzeczywiście filmowa. Ciotka, elegancko ubrana na ten powrót, powiedziała, żebym przestał się mazać, bo pomyślą, że prowincja przyjechała. Spotkałem kolegów, z którymi rozstałem się, gdy miałem pięć lat. Pokazywali mi te same zabawki: misie, lalki, te same żołnierzyki, ja miałem prawdziwe wojenne przeżycia. Mama przed wojną miała w Wolsztynie salon z kapeluszami, vis-a-vis ratusza, przy ulicy Poznańskiej. Widzieliśmy, jak wkraczało młode niemieckie wojsko, ale wysiedlali nas już barbarzyńcy z SS. Niesamowite, że miłośnicy Beethovena potrafią być tak brutalni. W czasie wojny robiła jakieś biznesy, kursowała między Mińskiem a Warszawą. Czasem mnie zabierała, czasem wysłała samego z jakimś towarem. Utleniła mi włosy i wsadzała do wagonu Nur für Deutsche. Mówiła: „Jak cię zaczepią, mów, że jesteś folksdojczem”. Byłem dzieckiem, mnie to szalenie ekscytowało. Napięcie, tajemnica, przygoda. Raz była łapanka w okolicach kina Palladium, podjechały niemieckie budy, ale w okolicy rozpoczęła się strzelanina, wybuchło zamieszanie i uciekliśmy. Mama pakowała mnie w takie kabały, że kilka razy mogłem skończyć z kulką w głowie...

A potem pana opuściła. Tęsknota za matką została z panem na całe życie?

Myślę, że tak... Mama przeżyła powstanie w Warszawie, potem ją wywieziono do Niemiec, stamtąd poleciała do Kanady. Nigdy więcej jej nie zobaczyłem. Wcześniej miałem z nią bardziej życie towarzyskie niż relację mama–syn. Pisała do mnie listy. Były naprawdę wzruszające. Namawiała ojca, żeby razem ze mną uciekł przez zieloną granicę. Chciała, żeby schował dwunastolatka do walizki… Przyzna pani, że to nie był najlepszy pomysł. Ale ojciec w tych listach strasznie od matki obrywał: „Jesteś tchórz, że nie chcesz spróbować”. Nie przyjmowała do wiadomości, że wtedy to była pewna kulka w łeb, a raczej w plecy. Ale mama zawsze była odważna, coś ją gnało...

Jerzy Antkowiak i przygoda z modą

Mamę gnało, pana napędzała wyobraźnia. Pamięta pan pierwsze olśnienie?

Olśnieniem, żeby nie powiedzieć wstrząsem i zachwytem, był ten pierwszy w moim życiu pokaz mody. Coś mi mówiło, że ta magia wybiegu już zostanie we mnie na zawsze. Natomiast mam w pamięci scenę z procesji Bożego Ciała w Wolsztynie: dziewczynki w białych sukienkach sypiące kolorowe kwiatki, a ja z rozdziawioną buzią miałem poczucie, że jestem w teatrzyku dziecięcym. Chyba wtedy ukąsiło mnie przeznaczenie, ale jeszcze nie wiedziałem o co mu chodzi. Zanim jednak zostałem projektantem mody, chciałem być dziennikarzem piszącym o filmach. W Wolsztynie było kino Tatry, filmy, jak zawsze, najpierw wyświetlano w dużych miastach, więc jeździłem do Poznania, bo nie mogłem się doczekać. Kochałem włoski neorealizm, prostotę i surowość życia z filmów „Ziemia drży” Viscontiego czy „Stromboli, ziemia Boga” Rosselliniego. Ostatecznie zostałem studentem wrocławskiej PWSSP na wydziale ceramiki. Na plenerach w Paczkowie, Bystrzycy Kłodzkiej czy Lwówku Śląskim nosiliśmy się jak włoscy rybacy epoki neorealizmu: w rozciągniętych, naddartych swetrach, z twarzami osmaganymi słońcem i wiatrem. Kiedyś zapytano mnie o najpiękniejszy film, jaki widziałem, i odpowiedź wszystkich zaskoczyła. Film „Bal”, reżyser Ettore Scola. Nie pada tam ani jedno słowo. Fabuła rozpoczyna się w sali tanecznej w latach 30. i kończy w sali tanecznej w latach 80. Reżyser snuje opowieść o życiu, miłości, samotności, wojnie i pokoju. Żadnych dialogów, żadnych głównych bohaterów, tylko taniec i muzyka, której wtedy się słuchało. Pięknie odmalowana historia i jej wpływ na człowieka. Kocham ten film, bo ma moją przewrotność.

Który z wielkich projektantów był dla pana najważniejszy?

Yves Saint Laurent. Grabolka go nie cierpiała, a ja uwielbiałem tego człowieka. Co tam uwielbiałem, ja się w nim kochałem, a jeszcze bardziej w jego kolekcjach. Wizjoner z wadą wzroku i piękną, nonszalancką kreską rzuconą na papier jakby od niechcenia. Wielki talent. Po Coco Chanel on jeden zrobił w modzie rewolucję. Jednego roku wypuszczał na wybieg zamaszyste, wielkie płaszcze prawie do kostek czy serię damskich żakietów ze spodniami, w których modelki wyglądały jak w męskich garniturach, a potem nagle malutkie, kolorowe sukienki, w których przypominały bukiecik kwiatów. Sztuczne futerka w neonowych kolorach pokazał jako modę przyszłości i hołd złożony zwierzynie zabijanej na prawdziwe futra. Lansował styl, który miał zaistnieć za 10 lat i... zaistniał! On był wojujący, ja również. Wojowałem, żeby coś wysadzić w powietrze, ale żeby partia nie pomyślała, że to ja. (śmiech) Kolekcje, które robiliśmy w Modzie Polskiej, to „malowanie” tkaninami, formą, urodą modelek, to była moja „wypowiedź artystyczna”, chociaż nie przepadam za tak dętymi oświadczeniami.

Złoty wiek Mody Polskiej skończył się wraz z PRL-em.

Wybraliśmy wolność, nadeszły nowe czasy, firma, która błyszczała w PRL-u, nie miała prawa błyszczeć w nowej rzeczywistości. Moda była niewypłacalna, padały fabryki, z którymi współpracowaliśmy. Pojawili się syndycy, którzy zmieniali się jak rękawiczki na dłoniach dam. Trwało to prawie 10 lat. Zespół robił się coraz mniejszy, zamykano kolejne salony, odchodzili projektanci. Płynęliśmy na Titanicu, powoli tonął, ale jeszcze zachowywaliśmy pozory. Ciągle projektowałem, wiosną 1998 roku byłem nawet na pokazach w Paryżu. A potem syndycy wezwali mnie na rozmowę: „Czy chciałby pan zostać magazynierem?”. Pomyślałem: „Boże kochany, z głównego projektanta na magazyniera! Piękny finał mojej zabawy z Modą Polską”. Ale odmówiłem. Uderzające było ich lekceważenie, wręcz pogarda, z jaką zastanawiali się, co zrobić z naszymi- jak je nazywali - „łachami”. Były dwie wersje. Albo wywieźć na Białoruś lub Ukrainę, albo znaleźć głupka, który będzie chciał to kupić. Zgłosiłem się. Byli zaskoczeni: „Pan nie ma tyle pieniędzy”. Ja nie, ale mam przyjaciół. Cena za „łachy” chyba nie będzie wygórowana. Jeden do drugiego: „Mówiłem ci, że to świrusy”. Za równowartość trzech pensji kupiłem wszystko, co było w magazynach. Pytanie, gdzie to wieszać? Nikt tego nie chciał, nigdzie niebyło miejsca. Schowałem w piwnicy swojego domu w Komorowie. Latem wietrzyłem w ogrodzie, żeby mole ich nie zjadły. Przechodnie zdjęcia robili.

Jerzy Antkowiak i przyjaźń z Tomaszem Ossolińskim

I tak to trwało 20 lat. Na pana 80. urodzinach pojawiło się mnóstwo gości. I Tomasz Ossoliński, który na widok skarbów w piwnicy przeżył szok. Potem opowiadał: „Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Tysiąc ubrań i kilka tysięcy dokumentów, szkiców, zdjęć. Cała Moda Polska przetrwała u Jerzego jak w kapsule czasu”. Dzięki Tomaszowi Ossolińskiemu powstała genialna wystawa. Krytycy pisali: „Obaj uratowali dla pokoleń część historii mody w Polsce”. Piękna puenta!

Tomka poznałem w technikum odzieżowym w Katowicach, gdzie zawitaliśmy z konkursem mody dla czytelniczek żurnalu Burda. Mówił, że jestem jego mistrzem i w związku z tym przygotował kolekcję ubiorów damskich zbyt odważnych dla szkoły, ale bardzo pięknych i wysoko przez nas ocenionych. Młody projektant i ja, „stary wyjadacz modowy”. Nasza znajomość i przyjaźń jest szorstka do dzisiaj. On lubi postawić na swoim, ja lubię mieć rację. Kiedy Ossoliński mówi swoje słynne: „Koniec. Kropka”, to ja myślę: „Jeszcze poczekajmy, jeszcze się nie śpieszmy”. Kiedy zobaczyłem przygotowywaną wystawę w Muzeum Włókiennictwa w Łodzi, wpadłem w zachwyt. Modopolskie perełki mody na pięknych i niesamowitych w formie manekinach, jeszcze bez dodatków, robiły ogromne wrażenie. Widywałem w Paryżu wystawy wielkich: Diora, Balenciagi, YSL, ubiory Marlene Dietrich i minimalnie ubraną nagość Josephine Baker, kostiumy ze wszystkich filmów Hitchcocka. Pomysł Tomka Ossolińskiego na wystawę, piękno modopolskiej mody, jaskółki jako podium, wybiegi i światła, niesamowite formy i gesty manekinów, dyskrecja dodatków, wszystko to miało rangę wielkiej paryskiej wystawy. Brawo duet Bobrowicz–Ossoliński, piękna i blasku wystawie dołożyły panie Poniewierska, Galik i młode urocze asystentki: Anita i... moja wnuczka Julcia. Nie byłoby tej wystawy, gdyby Muzeum Włókiennictwa nie prowadziła z pięknym uśmiechem i wiedzą, jak się nosi i pokazuje modę, pani dyrektor Aneta Dalbiak, do której wybieram się z bukietem pąsowych róż i pewną propozycją. Ukłony dla wszystkich. Nie przypuszczałem, że na finał trafi mi się taka rewia mody. Taka perła. Opowieść o blichtrze Mody Polskiej, ale też biedzie Polski Ludowej. Kocham tę modę, te projekty, te 40 lat mojego życia. Byliśmy naprawdę świetną firmą, więc jak już mam gdzieś wisieć, to w muzeum. A skoro już wiszę, to jako wisielec i wesoły wdowiec po Modzie Polskiej z tego co powyżej mogłem się zwierzyć tylko tak uroczej i bliskiej mojemu postrzeganiu mody, świata i obyczajów krakowskiej dziennikarce spod Wawelu. 

Kim jest Jerzy Antkowiak?

Jerzy Antkowiak - Urodził się 18 maja 1935 roku. Projektant i stylista. Skończył wydział ceramiki Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych we Wrocławiu (dziś Akademia Sztuk Pięknych). W 1961 podjął pracę jako projektant w Modzie Polskiej. W 1968 wraz z piątką projektantów stworzył nowy zespół Mody Polskiej. Do 1985 r. był dyrektorem do spraw wzornictwa. W 1993 r ukazała się jego książka „Sekrety modnych pań”. Od 65 lat mieszka w tym samym domku w Komorowie. Z ukochaną żoną Daną doczekał się córki i syna. Odznaczony medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. Niedawno premierę miał film dokumentalny „A jak Antkowiak” w reżyserii Anny Więckowskiej i Tomasza Ossolińskiego.

 

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 08/2024
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również