Wywiad

Królowa gór: Wanda Rutkiewicz

Królowa gór: Wanda Rutkiewicz
Fot. ASSOCIATED PRESS/East News

Niemal trzydzieści lat temu Wanda Rutkiewicz wyruszyła na Kanczendzongę. Nie wróciła. "Kochała się w różnych mężczyznach, ale miłość do gór zawsze wygrywała" - mówi jej przyjaciółka Elżbieta Miszczak-Piekarczyk. Historia najsłynniejszej polskiej himalaistki to historia niezwykła. 

 
 
 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez ay caramba in Vilnius (@julianwild_)

Razem weszły na Mont Blanc, pierwszy ważny szczyt w karierze Wandy Rutkiewicz, długo były sąsiadkami i mieszkały przy ulicy Dicksteina we Wrocławiu. Dzisiaj Elżbieta Miszczak-Piekarczyk i jej mąż Andrzej Piekarczyk w swoim podwarszawskim domu, na strychu, mają cały pokój poświęcony górom. Wisi tam portret Wandy, mnóstwo pamiątek po niej. Elżbieta o przyjaciółce mówi z wielką czułością.

Lato 1966 roku, francuska miejscowość Chamonix. To stamtąd wyruszyłyście z Wandą na Mont Blanc, Dach Europy. Byłyście pierwszym polskim samodzielnym zespołem kobiecym wspinającym się w Alpach. 
Elżbieta Miszczak-Piekarczyk: W tamtych czasach kobiety nie były tak chętnie wysyłane na wyprawy jak mężczyźni, więc Wanda musiała ten wyjazd zorganizować sama. Wcześniej zasugerowano jej jako partnerkę doświadczoną taterniczkę, Krystyną Lipczyńską, ale ta niestety zginęła w Tatrach. Zaczęły się więc gorączkowe poszukiwania nowej partnerki. Ja należałam do grotołazów, ale kilka razy pojawiłam się w Klubie Wysokogórskim i Wanda się o tym dowiedziała. W akcie desperacji zaoferowała, żebyśmy wspólnie stworzyły zespół wspinaczkowy (śmiech). Dla mnie te jaskinie to był rodzaj zabawy. Lubiłam góry z powodu ciekawego towarzystwa, pięknej natury, ale nie podchodziłam do nich ambicjonalnie. A tu taka poważna propozycja… Trochę mnie to przerażało, lecz jednocześnie imponowało. Zgodziłam się, zabrałyśmy się za trening.

Co takiego robiłyście?
Wejście na Mont Blanc miało być w śniegu i w lodzie, więc w marcu pojechałyśmy na Halę Gąsienicową. Wanda uczyła mnie chodzenia w rakach, asekurowania się nawzajem, używania czekana. W czasie tych ćwiczeń, kiedy schodziłyśmy, popełniłam podstawowy błąd początkującego – zaczepiłam rakiem o spodnie. Wywróciłam się na tej stromiźnie, leciałam głową w dół, a Wanda krzyczała za mną: „Ela, hamuj!”. Tak szorowałam nadgarstkami, że na idealnie białym śniegu wyszorowałam dwie długie, czerwone, krwawe rynny. Ale na tej Hali Gąsienicowej poznałam mojego męża (śmiech).

 

 
 
 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Fundacja im. Jerzego Kukuczki (@fundacjajerzegokukuczki)

Jak trenowałyście po powrocie do Wrocławia? 
Wtedy alpiniści nie trenowali, nie było ścian wspinaczkowych. Każdy był naturszczykiem. Panowało przekonanie, że albo się zdolności ma, albo nie. Ale Wanda była inna. Uważała, że należy pracować nad tężyzną fizyczną. Do tej pory mam kartkę, na której rozrysowała mi, jakie ćwiczenia mam robić. Jest na niej człowieczek, który ma rączki i nóżki w różnych pozycjach, i opisy, co z tymi rączkami i nóżkami robi. Wynajmowała salę gimnastyczną w szkole przy ulicy Parkowej i trenowałyśmy. Zmuszała mnie do różnych gimnastyk, biegania po schodach, skakania przez ławkę, woziła na narty, kazała skakać ze spadochronem. W każdą niedzielę jeździłyśmy też na skałki w Góry Sokole, pół nocy pociągiem pod Jelenią Górę. Potem autobus i od przystanku trzeba było dźwigać – lasem, pod górę – ciężki, trzydziestokilowy plecak. Dla mnie to była czarna rozpacz, ale Wanda żadnemu chłopakowi nie pozwalała nieść go za siebie, bo uważała, że trzeba się hartować. W ogóle była bardzo aktywna sportowo. Rzucała oszczepem, pchała kulą, skakała, biegała. Wszyscy trenerzy chcieli ją mieć w swojej drużynie, bo w każdej dziedzinie była dobra. W nauce również, a studiowała na Politechnice Wrocławskiej, w Instytucie Energetyki na Wydziale Łączności (późniejszy Wydział Elektroniki).

 Uważała, że zawsze trzeba dobrze wyglądać. Przywiązywała wagę do strojów, również sportowych. Wszystko miała dobrane kolorystycznie, musiało być elegancko.  Nawet karabinki musiały mieć odpowiedni kolor. Podczas jednej z wypraw, której była kierowniczką, Szerpowie podnieśli bunt, zrobiło się groźnie, a Wanda spokojnie siedziała pośrodku obozowiska i robiła sobie manikiur. Była niewzruszona.

Grała też wyczynowo w siatkówkę. 
Była zawodniczką wrocławskiej Gwardii, czyli klubu milicyjnego. Dzięki temu łatwiej było jej załatwić paszport i mogła wyjeżdżać. Gwardia bardzo się wtedy liczyła, należała do pierwszej ligi. Raz, kiedy Wanda spieszyła się na mecz i bała się, że nie zdąży, zatrzymała radiowóz. Oznajmiła milicjantom, że jeśli ona nie zagra, to zespół może spaść w rankingach. Zawieźli ją na miejsce. Jeśli Wanda czegoś chciała, zazwyczaj to dostawała. Była urocza i potrafiła uwieść każdego, nie tylko mężczyzn. Panie sekretarki w różnych urzędach i instytucjach wręcz ją uwielbiały i zawsze pomagały. Ona robiła słodką minkę, uśmiechała się bezradnie i sprawiała wrażenie, jakby potrzebowała pomocy. Kiedy jechałyśmy do Chamonix, mój ówczesny chłopak powiedział do mnie: „Tylko opiekuj się tam Wandą, ona sama sobie nie poradzi” (śmiech). Ale wracając do gry w Gwardii, Wanda miała dylemat, co wybrać: siatkówkę czy wspinanie? Na dłuższą metę trudno byłoby jej połączyć te dwie pasje. W końcu miłość do gór wygrała.

Wejście na Mont Blanc to było jej pierwsze zetknięcie z Alpami? 
Wcześniej dwa razy była w Austrii w szkółkach wspinaczkowych. Podczas pierwszego z tych wyjazdów poznała swojego przyszłego męża, chirurga Helmuta Scharfettera, który też był alpinistą. Leczył jej czyraki. No i się w niej zakochał, ale Wanda go wtedy nie chciała. Ją interesowały góry, a nie romanse. Dopiero po kilkunastu latach zmieniła co do niego zdanie. Ale przez cały ten czas utrzymywali kontakt. Jak jechałyśmy do Chamonix, zatrzymałyśmy się po drodze w Innsbrucku i Wanda spotkała się przy okazji z rodziną Helmuta, bo znała jego mamę. Gdy ona usłyszała, że niemal bez grosza przy duszy przyjechałyśmy do Austrii i jedziemy dalej do Francji, była przerażona. Bo na wyjazd dostałyśmy z Wandą z banku po pięć dolarów na głowę. Żeby trochę zarobić i mieć na jedzenie, przemyciłyśmy na sprzedaż kilka rzeczy: ja aparat fotograficzny, a Wanda piękny naszyjnik z bursztynów, który dostała od ciotki mieszkającej na Litwie. Mama Helmuta zaproponowała: „Dam wam jakieś pieniądze. Jak będziecie potrzebowały, to wykorzystacie, jak nie, to zwrócicie”. Wanda oczywiście bardzo się wzbraniała, ale pani Scharfetterowa tak nalegała, że w końcu zgodziła się wziąć pożyczkę.

Co zabrałyście ze sobą na wyjazd? 
Oprócz niezbędnego sprzętu? Piękne sukienki! (śmiech) Ja sobie uszyłam szarą kreację w pepitkę, z wywijanym golfem, wzór podpatrzony w Burdzie, a Wanda poszła do Mody Polskiej i kupiła krótką, kremowo-niebieską sukieneczkę w modne wtedy ścięcia w stylu Picassa. A nogi miała bardzo zgrabne. Jasne kolory do niej pasowały, bo miała ciemne włosy i karnację. Śliczna była. I dama. W odróżnieniu od niektórych dziewczyn nie używała brzydkich słów. O seksie czy innych fizjologicznych czynnościach też mówiła w zawoalowany sposób.

 

 
 
 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Desnivel Revista Montaña (@desnivel_revista)

 

Wanda była kobieca? 
Uważała, że zawsze trzeba dobrze wyglądać. Przywiązywała wagę do strojów, również sportowych. Wszystko miała dobrane kolorystycznie, musiało być elegancko. Kiedy na Kanczendzondze (ośmiotysięcznik, drugi co do wysokości szczyt w Himalajach, to tam w 1992 r. po raz ostatni widziano ją żywą) znaleziono ciało himalaistki i ktoś zasugerował, że może to Wanda, od razu wiedzieliśmy, że nie ma takiej możliwości – tamta kobieta była ubrana w nijaki, burożółty kombinezon. Wanda nigdy by czegoś takiego na siebie nie założyła. Nawet karabinki musiały mieć odpowiedni kolor. Dbała o detale. Podczas jednej z wypraw, której była kierowniczką, Szerpowie (lud tybetański, z którego mężczyźni są tragarzami podczas wypraw w Himalajach) podnieśli bunt, zrobiło się groźnie, a Wanda spokojnie siedziała pośrodku obozowiska i robiła sobie manikiur. Była niewzruszona.

Podobała się mężczyznom? 
Bardzo. Miała wielu adoratorów, ale zazwyczaj ich nie zauważała. Jednym z nich był nasz kolega Krzysio, który bardzo nam pomagał przed wyjazdem do Chamonix. Był na każde jej skinienie. Kiedyś spędziliśmy razem sylwestra. Byliśmy w schronisku w Morskim Oku, ale Wanda stwierdziła, że jest zbyt tłoczno i hałaśliwie, zaproponowała, żebyśmy we dwie poszły pod Rysy i wykopały sobie jamę  w śniegu. Poszedł z nami Krzysio, na doczepkę. Wzięliśmy ze sobą butelkę wina, wykopaliśmy tę jamę, ja cały czas śpiewałam, najpierw kolędy, potem pieśni patriotyczne, komunistyczne, nawet słowackie i rosyjskie. Było stosunkowo ciepło, w środku wszystko kapało, śpiwory coraz bardziej nam przemakały, więc doszliśmy do wniosku, że do rana nie wytrzymamy. Wróciliśmy do schroniska i pojawiła się plotka: Krzysio wziął sobie dwie dziewczyny i pod Rysami spędził z nimi sylwestra! (śmiech) W pewnym momencie on zaczął robić Wandzie wymówki, naciskać. Zapytała mnie wtedy: „Ela, o co mu chodzi?”. Odpowiedziałam: „Jak to o co? O jakiś gest sympatii. Cały czas dla ciebie coś załatwia, nosi za ciebie, zabiega, więc oczekuje czegoś w zamian”. Zrobiła wielkie oczy ze zdziwienia. Jej to nawet do głowy nie przyszło, że Krzyś ją adoruje.

Z jakiego domu pochodziła Wanda? 
Z mamą długo nie potrafiła się dopasować. Wanda lubiła konkret, a pani Błaszkiewiczowa była mistyczką, tłumaczyła na język polski jakieś księgi tajemne (należała do Towarzystwa Agni Jogi, która jest nauką religijno-filozoficzną łączącą zachodnią tradycję teozoficzną z ezoteryką Wschodu – red.). Poza tym to była pochodząca z Litwy dama, która nie miała zamiaru pracować zarobkowo, czego z kolei jej córka kompletnie nie rozumiała. Mama uważała, że prowadzenie domu w zupełności wystarczy, chociaż u nich bieda aż piszczała. Ale była w tym dobra: uprawiała różne warzywa w ogródku, a pieniądze rozdzielała w koperty, zapisując, na jaki cel są przeznaczone– prąd, woda, gaz itp. Wanda miała też dwójkę młodszego rodzeństwa i musiała ich wszystkich utrzymywać. Była głową rodziny, co dla młodej dziewczyny stanowiło trudne wyzwanie. Żyły bardzo skromnie.

A co z ojcem? 
Miał inną kobietę i jego małżeństwo z mamą Wandy istniało jedynie na papierze. Dawał rodzinie alimenty, lecz niewielkie, nie wystarczały na utrzymanie. Ale Wanda nigdy o tym nie mówiła. Nie omawiała swoich prywatnych spraw. Ja z kolei byłam przyzwyczajona, że z koleżankami obgaduje się wszystko, więc kiedyś zadałam jej pytanie: „Słuchaj, czemu właściwie twój ojciec ma u was w domu swój pokój, zamknięty na klucz, skoro z wami nie mieszka?”. Momentalnie zrobiła się zimna jak sopel lodu. Powiedziała: „Bardzo cię proszę, Elu, na tematy osobiste rozmawiać nie będziemy”. Z czasem, jak już nabrała życiowego doświadczenia, nieco się otworzyła. Przychodziła do mnie i do mojego męża ze swoimi problemami, prosiła, żeby jej doradzić. Tak było, kiedy po raz drugi wyszła za mąż, za Helmuta Scharfettera. Miała jechać do niego do Austrii, gdzie mieszkał z dwójką swoich nastoletnich dzieci. Wandzia zwierzyła się wtedy: „Słuchaj, ja nie wiem, czy ja będę umiała te dzieci odpowiednio wychować”. Odpowiedziałam: „Nie żartuj sobie, twoje pasierby mają po 15 czy 16 lat, nawet nie próbuj ich wychowywać! Ty niemalże w tym wieku zaczęłaś studia”.

Kiedy ojciec Wandy został zamordowany, też do pani przyszła? 
Jej tata najpierw zniknął. Pojechał do rodzinnego Łańcuta, do domu, który wynajmował lokatorom, by odebrać czynsz. I słuch po nim zaginął. Jego partnerka zawiadomiła milicję, że nie wrócił. Po kilku dniach przyszła informacja, że pan Błaszkiewicz nie żyje. Wanda była zupełnie roztrzęsiona. Przyszła do mnie i powiedziała: „Muszę zidentyfikować jego zwłoki”. Chyba miała wtedy nadzieję, że pojadę z nią, ale miałam w domu malutkie dziecko, którego nie mogłam zostawić. Przyznała, że się boi. A nie wiedziała jeszcze, że lokatorzy zmasakrowali ciało taty i zakopali je w szopie. To było straszne przeżycie. Wanda co prawda miała do ojca żal o to, że zostawił rodzinę, ale jednocześnie darzyła go olbrzymim szacunkiem, był dla niej wzorem. To on stanowił motor napędowy jej różnych działań, rozbudzał w niej ambicje. Byli do siebie podobni.

W jakich jeszcze sytuacjach szukała u pani pomocy? 
Gdy chciała, żebym znalazła jej męża (śmiech). Kiedy wzięłam ślub z Andrzejem, ona doszła do wniosku, że też powinna się ustatkować. Szczególnie że wszyscy nasi znajomi dawno się już pożenili, niektórzy nawet zdążyli się rozwieść i ożenić kolejny raz. Wandzia więc stwierdziła: „Poszukaj mi jakiegoś męża”. Miała już zresztą upatrzonego kandydata, Bogdana. To był chłopak, który po raz pierwszy zabrał ją na skałki i zaszczepił w niej miłość do wspinaczki. Bogdan dla Wandzi był wielką gwiazdą. Ale niestety nie odwzajemniał jej uczuć. Chciała, żebym z nim rozmawiała, przekonała go jakoś, ale na ten związek nie było szans. Bo Bogdan się Wandzi bał. Była dla niego zanadto samodzielna. W końcu wyszła za alpinistę Wojciecha Rutkiewicza. Mówiła potem, że zrobiła to z dwóch powodów: po pierwsze z miłości, a po drugie dlatego, że wydawało się jej, że taki jest obowiązek kobiety, zostać żoną i matką. My nazywaliśmy Wojtka Kiciuś. To był ładny chłopak, umięśniony, opalony. No i genialnie się wspinał. Wanda na początku rzeczywiście go kochała, ale w pewnym momencie miłość do gór wygrała z miłością do męża. Nie chciała kontynuować małżeństwa, bo uważała, że mają z Kiciusiem inne cele w życiu. Przyjechała do nas na Mokotów, bo mieszkaliśmy już wtedy wszyscy w Warszawie, i poprosiła, żebyśmy razem z nią pojechali do niego, bo ona nie chce sama z Wojtkiem rozmawiać. Bała się powiedzieć mu wprost, jak wygląda sytuacja, chciała to jakoś załagodzić. Chyba się śmiertelnie obraził. On, syn wiceministra zdrowia, z nowym dużym mieszkaniem przy Łazienkach, a ona go nie chce? Uważano, że obraził się wtedy nie tylko na Wandę, ale też na całe środowisko wspinaczy, na góry. Ze wszystkimi zerwał kontakty. Wanda kochała się jeszcze w kilku mężczyznach, ale miała świadomość, że jej styl życia przekreśla wszystkie potencjalne związki.

Jednak wyszła za mąż jeszcze raz, za Helmuta Scharfettera. 
To było małżeństwo z rozsądku. Wanda przebywała wtedy głównie we Frankfurcie i Hamburgu, gdzie załatwiała kolejne wyprawy i szukała sponsorów, a w Polsce wybuchł właśnie stan wojenny. Wiedziała, że jeśli wróci, to nawet przy jej znajomościach wyjazd z Polski nie będzie prosty. To małżeństwo też nie przetrwało. Bo ona dom traktowała jako miejsce na leczenie się po wyprawach i planowanie kolejnych. Rola żony i matki nie była dla niej, na szarą codzienność patrzyła z lekką pogardą. Gotowanie, pranie, robienie zakupów – miała świadomość, że się do tego nie nadaje. Wiedziała też, że na dłuższą metę żaden mężczyzna nie zgodzi się na to, żeby nie prowadziła normalnego domu. Jednocześnie czuła pewną pustkę, więc w pewnym momencie wymyśliła, że urodzi dziecko i wychowa je sama. A jak będzie wyjeżdżała, to pomoże jej mama, zatrudni opiekunkę. Błagałam ją: „Wanda, proszę cię, nie rób tego, dziecko to nie jest zabawka, tylko żywa istota, która będzie cierpiała, jak ciebie nie będzie”. Na szczęście posłuchała.

Rola żony i matki nie była dla niej, na szarą codzienność patrzyła z lekką pogardą. Gotowanie, pranie, robienie zakupów – miała świadomość, że się do tego nie nadaj

Mężczyźni, himalaiści, uważali ją za rywalkę? 
Traktowali ją jak partnera w walce o kolejne szczyty i w zdobywaniu pieniędzy na wyprawy. Denerwowało ich, że miała taką łatwość w załatwianiu różnych rzeczy, w zjednywaniu sobie ludzi. Zawiść pojawiła się dopiero po tym, jak zrobiła im pewien „dowcip”. Męska ekipa szykowała się na pierwszą narodową wyprawę na Mount Everest, ale Wandzia ich wyprzedziła. Dołączyła do międzynarodowej ekspedycji i jako pierwsza z Polski weszła na najwyższy szczyt świata. Stała się gwiazdą. Gratulował jej premier, spotkała się z papieżem. Potem jako pierwsza kobieta i pierwszy polski himalaista weszła na K2. Mężczyźni nie mogli jej tego wybaczyć. Według nich naruszyła hierarchię, to im należał się zaszczyt bycia pierwszymi. Koleżanki też nie darzyły jej zbytnią sympatią. Nie potrafiły jej wybaczyć, że jako kierowniczka „Ladies Himalaya Expedition”, kobiecej wyprawy w góry Karakorum, ostatecznie podjęła decyzję, że szczyt Gaszerbrum III będą atakować w towarzystwie mężczyzn. Było załamanie pogody i Wanda tłumaczyła potem: „Pragnęłam tego sukcesu tylko dla kobiet, ustąpiłam w chwili, kiedy trwanie przy tym pragnieniu mogło przekreślić szanse na zdobycie szczytu w ogóle”. Konflikty na wyprawach to coś normalnego, zdarzają się na okrągło. Tam, w górze, ludzie są zmęczeni. Fizycznie, ale też wspólnym przebywaniem. Każdy ma swój cel, swoje oczekiwania. Ale boli mnie to, że na dole partnerki Wandy nie potrafiły spojrzeć na całą sytuację z dystansem. I nigdy nie doceniły tego, co zrobiła dla kobiecego alpinizmu. To była jej idée fixe. Kiedy organizowała pierwszą kobiecą ekspedycję na K2, to mimo że chodziła o kulach, nie zrezygnowała. Wiadomo było, że nie będzie zdobywała szczytu, ale poszła z dziewczynami jako liderka, bo miała największe doświadczenie. Dla niej było ważne, żeby to Polki weszły i osiągnęły sukces.

 

 
 
 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Desnivel Revista Montaña (@desnivel_revista)

Przykre musiało być dla niej też to, że po zdobyciu ośmiotysięcznika Annapurna koledzy zarzucili jej, że wcale na szczycie nie była. Wchodziła tam solo, bo była najwolniejsza z grupy, i nikt jej na samej górze nie widział. 
Wandzie filozofia życiowa nie pozwoliłaby na takie kłamstwo. Ona była do bólu uczciwa i miała klasę. Na szczęście na szczycie zrobiła zdjęcia. Było już zupełnie ciemno, ale udało jej się oddać kliszę do specjalnego laboratorium w Wiedniu. Tam rozjaśniono fotografie i był dowód na to, że Wanda Annapurnę zdobyła. Ale oskarżenia były dla niej ogromnym ciosem. Może to dlatego potem wolała wspinać się samotnie?

Miała momenty, kiedy chciała zrezygnować ze wspinaczki. Zaczęła nawet uczestniczyć w rajdach samochodowych. 
To była krótka przygoda, ale Wanda jako kierowca rajdowy była urocza. Podobała się kolegom, lubili ją. Być może dlatego, że ona była kimś, prawdziwą ikoną. Imponowało im, że ściga się razem z nimi swoim polonezem, na którego talon dostała za wejście na Mount Everest. Trenowała te wszystkie poślizgi w prawo i w lewo – i w pewnym momencie opony jej się zdarły. Samochód był jeszcze na gwarancji, więc Wanda pojechała do salonu Poloneza, gdzie zebrała się cała ekipa mechaników i ze zdumieniem stwierdziła: „To niemożliwe, czterokołowy poślizg!”. A ona na to ze swoim rozbrajającym, niewinnym uśmiechem: „Poślizg? Jaki poślizg? Co to w ogóle takiego?”. No i oni te opony wymienili na nowe. Bez gór jednak długo nie wytrzymała. Bo one są jak narkotyk. Jeśli raz zakosztujesz, wracasz po więcej. Kiedy kończysz wyprawę i padasz ze zmęczenia, myślisz sobie: mam dość, po co mi to wszystko? Ale potem pojawia się kolejna góra, kolejny cel Tak było też z Wandą.

Wielu jej kolegów i koleżanek zginęło w górach. To jej nie przerażało? 
Oczywiście, że tak. Strach we wspinaczce jest niezbędny, bo kto się nie boi, ten szybko ginie. Wanda na początku była bardzo silna, ale potem, wraz z kolejnymi tragediami, ta siła słabła. Miała momenty załamań, kiedy kolejne osoby z jej otoczenia odchodziły. Ale to było związane nie ze wspinaniem, tylko z  wiekiem. Zaczęła mieć świadomość nieuchronnego, pojawił się strach przed przemijaniem. Najbardziej wstrząsnęła nią śmierć Kurta Lyncke-Krugera, neurochirurga z Berlina, z którym była związana dwa lata. Zginął na Broad Peaku, na oczach Wandy. Ona była przekonana, że to już ten jedyny, miłość jej życia. Załamało ją to. Ale w teorię, że poszła na Kanczendzongę w poszukiwaniu śmierci, nigdy nie uwierzę. Ona chciała zdobywać kolejne szczyty.

Swój plan zdobycia wszystkich ośmiotysięcznych szczytów nazwała „Karawaną do marzeń”. W ciągu roku miała zamiar zdobyć osiem niezdobytych przez siebie do tej pory gór. To było szaleństwo. Miała już prawie 50 lat, nie była tak sprawna, jak kiedyś. I z Kanczendzongi nie wróciła. Nikt nie próbował odwieść jej od tego? 
Różni ludzie bezskutecznie próbowali. Reinhold Messner, który zdobył wcześniej Koronę Himalajów, powiedział jej wprost, brutalnie: „Wanda, jesteś za stara”. Ale jej się nie dało tego wyperswadować. Góry to było całe jej życie, nie potrafiła inaczej. Musiała iść.

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 08/2017
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również