Muskulatura i tatuaże kryją niezwykle wrażliwego faceta. Łukasz Orbitowski napisał w pandemii piękną książkę o miłości. W tle wątek szpiegowski i dużo smakowitych porównań. Pisarz nareszcie wyszedł z mroku. Nie wierzymy mu, gdy mówi o sobie: "Ja tak naprawdę smutas jestem".
PANI: Napisałeś powieść o wielkiej miłości. Ty, pisarz do dziś kojarzący się z literaturą fantasy czy brutalnymi powieściami o ludziach wykluczonych. Co się stało, że sięgnąłeś po taką tematykę?
ŁUKASZ ORBITOWSKI: Chciałem napisać krzepiącą, cieplutką powieść pandemiczną, osadzoną w dawnych czasach. Gdynia, miłość, młode miasto, jakiś szpieg, UFO, morderstwo, ucieczka. Tym razem siadałem do pracy z intencją napisania książki, która po prostu spodoba się ludziom.
Wyszedłeś z mroku Orbitowskiego?
Strasznie chciałem jako człowiek i pisarz uciec od tego mroku. Ile można siedzieć w ciemności? Ślepnie się od tego. Mam 45 lat, połowa mojej rodziny już nie żyje. Jestem osobą melancholijnie depresyjną, nie w kategoriach klinicznych oczywiście. Ale ja tak naprawdę smutas jestem...
W sprawach życiowych?
Tak, czarnowidz, osobowość lękowa...
Tego bym nigdy o tobie nie powiedziała. Twoja muskulatura i tatuaże wysyłają inne komunikaty.
To się wszystko wzięło z tego, żeby czuć się pewniej w świecie. Ja byłem kruchym zakochanym w książkach dzieckiem. Zawsze byłem indywidualistą, który chadzał własnymi drogami, nienawidziłem
w związku z tym sportów zespołowych. Natomiast kiedy odkryłem sporty siłowe, sporty walki, kiedy się musisz zmierzyć z przeciwnikiem, a przede wszystkim sam ze sobą – to byłem w domu. Ale moja
dzisiejsza fizyczność jest próbą...
…ucieczki od samego siebie?
Raczej zdefiniowania siebie i pogrzebania lęku. To znaczy ja sobie wymyśliłem, że ja będę w jakiś sposób sam budził grozę, a wtedy może ludzie nie zobaczą, że ja się tak naprawdę cały czas boję.
Powieść "Chodź ze mną" napisałeś w czasach pandemii. COVID wyzwolił ten sentymentalizm?
Wiesz, na tę książkę złożyło się bardzo wiele różnych rzeczy. W czasie pandemii i lockdownu z moją partnerką i naszymi dziećmi wylądowaliśmy we czwórkę zamknięci w domu, do czego żadne z nas
nie było przygotowane, bo wszyscy funkcjonowaliśmy w domu, z którego się wychodzi, który jest miejscem spotkania, a nie życia. Pracowałem wtedy w telewizji, co chwilę wyjeżdżałem. I nagle bach! Zamknięcie, ograniczenia, więc ja sobie wtedy wymyśliłem, że skoro już w tym domu siedzę, to popiszę sobie o knajpach, tańcach, ucieczce, o życiu i częściowo to się udało. Ta książka powstała w czasach, kiedy umierał mój przyjaciel. Opisywałem moją umierającą bohaterkę Helenę, a ów druh powoli rozstawał się z życiem. To była długa choroba i to się bardzo przełożyło na powieść. Ty przeczytałaś drugą wersję książki. W pierwszej narratorem uczyniłem Helenę. I to się zupełnie nie udało. Było fatalne. Nie ukrywam, że mi się to też źle pisało, bo nie znam emocji kobiety. I tak brnąłem w coś, co mnie uwierało. Ale chciałem doprowadzić projekt do końca i okazało się, że to nie jest lekkie ani sexy.
Nie było prawdziwe?
Tak, to nie było prawdziwe. Ja niestety muszę pisać poprzez mózg faceta, który w dosadny sposób referuje to, co się zdarzyło jemu i jego najbliższym. To jest to, w czym ja zawsze będę dobry. A wszelkiego rodzaju eksperymenty, jak choćby książka pisana z perspektywy kobiety, okazuje się porażką. Musiałem się z tym pogodzić, że mam dosyć wąski zasób środków artystycznych, którymi się posługuję. Kiedyś marzyłem, żeby napisać wszystko. A teraz rozumiem, że tego nie zrobię. Jestem z tych autorów, którzy całe życie piszą jedną książkę (uśmiech).
Cały wywiad przeczytasz w najnowszym, lipcowym wydaniu magazynu PANI