Wywiad

Maciej Makselon: "Kultura zawstydzania sprawia, że ludzie nie dzielą się tym, co mają do powiedzenia"

Maciej Makselon: "Kultura zawstydzania sprawia, że ludzie nie dzielą się tym, co mają do powiedzenia"
Fot. Mat. prasowe

Maciej Makselon, lubiany w sieci polonista, walczył o feminatywy, a teraz chce nas uwrażliwić na językowy klasizm. Nie podoba mu się, że tak chętnie wytykamy innym błędy i niezgrabności językowe. Czemu to służy, skoro język szybko się zmienia? I coś, co było błędem wczoraj, może nim już nie być jutro?

 

Maciej Makselon o językowym klasizmie: "Problem zaczyna się, kiedy używamy języka, a właściwie kultury języka i poprawności jako narzędzia opresji"

Twój STYL: Przeczytałam na IG Mariusza Szczygła post dotyczący „parkingu dedykowanego rowerom”. Wynikało z niego, że słowa „dedykowany” w znaczeniu „przeznaczony do” autor nie lubi. Ja też nie, więc przyklasnęłam. A potem przeczytałam twój wpis na temat tego słowa i… zmienił moją optykę. Porozmawiajmy o czymś, co nazywasz „językowym klasizmem”.

 

Maciej Makselon: Od razu zaznaczę, że sam „dedykowanego” w tej wersji też nie lubię i nie używam. Ale wiem również, że tak naprawdę to mój problem natury estetycznej. I nie uważam, bym miał prawo kogokolwiek rozliczać wedle moich prywatnych standardów. A przechodząc do sedna: po pierwsze, jedną z podstawowych funkcji języka jest komunikacja. Może nam się nie podobać stwierdzenie „szampon dedykowany włosom” albo „parking dedykowany rowerom”, ale wiemy, o co chodzi, prawda? Bez problemu jesteśmy w stanie się dogadać, funkcja komunikacyjna działa. Problem zaczyna się, kiedy używamy języka, a właściwie kultury języka i poprawności jako narzędzia opresji. Bo okazuje się, że wielu z nas ma skłonność do wchodzenia w nauczycielskie buty i pokazywania innym, „gdzie ich miejsce”. Tak to trochę wygląda. Wytykamy komuś błąd i sugerujemy, że na intelektualnej drabinie społecznej jesteśmy ponad tą osobą. Wielokrotnie byłem świadkiem sytuacji, w których ktoś sięgał po narzędzia „poprawnościowe” na samym początku konwersacji, by „ustawić” drugą stronę. By pokazać, kto tu jest językowym panem. Brałem na przykład kiedyś udział w dyskusji z osobami zajmującymi się językiem lub literaturą. Pojawiła się w tym gronie persona profesorska o ogromnym autorytecie i w ciągu ledwie kilkudziesięciu minut poprawiła każdą obecną tam osobę, od ekipy technicznej po prowadzącego, przynajmniej raz. Również na żywo. I to jest po prostu brak kultury. 

Czyli poprawianie innych jest nam potrzebne, żeby poczuć się lepiej?

Ci, którzy zwracają uwagę, zazwyczaj zasłaniają się troską o kulturę języka. Problem w tym, że najczęściej nie wiedzą nawet, czym ona jest, i sprowadzają ją do poziomu prostej błędologii. To jest dobre, a to złe, bo tak uczyli w szkole. A język nie jest czarno-biały, ma różne odcienie szarości, w dodatku cały czas się zmienia. Rzeczy powszechnie uznawane za niepoprawne mogą być poprawne w konkretnym kontekście albo będą poprawne za jakiś czas. I to, że staną się poprawne, wcale nie niszczy języka. Wiele słów i zwrotów, których dziś używamy, jeszcze nie tak dawno było uznawanych za niepoprawne. Dziś wszyscy mówimy, że nadwyrężyliśmy plecy, prawda? A nie tak dawno temu dało się słyszeć płacz, że to straszny błąd, upadek językowych obyczajów i erozja polszczyzny, bo powinno się przecież mówić „nadwerężyć”. Proszę to wypowiedzieć na głos. Niewygodnie, prawda? Dlatego dziś nadwyrężamy plecy, by nie nadwerężać języka. Czy coś się polszczyźnie przez to stało? Niekoniecznie. Poza tym warto sobie uświadomić: kiedy zwracamy komuś publicznie uwagę, że zrobił błąd, po pierwsze, łamiemy podstawowe zasady kultury, a po drugie, poniżamy, ośmieszamy tę osobę. Nie zaczepiamy przecież na ulicy ludzi, by powiedzieć im, że źle się ubrali, bo im spodnie nie pasują do kurtki. To niekulturalne, a poza tym to nie nasza rola. Może znamy się na modzie mniej niż nam się wydaje? Pamiętam, kiedy jeden z polityków na wizji powiedział, że trzeba się czemuś przyglądnąć, a prowadząca zabrała mu mikrofon i powiedziała, że jeżeli mamy mówić po polsku, to „przyjrzeć”, bo forma „przyglądnąć” nie jest poprawna. A potem dumnie podawała w social mediach newsy o tym, jak to „zaorała” człowieka, choć tak naprawdę nieświadomie dokonała – używając tego języka – aktu samozaorania. Zachowała się w sposób skrajnie niekulturalny, popisywała się przemocą w komunikacji, a po drugie: wyszła na niekompetentną. Bo „przyglądnąć się” jest formą poprawną. To krakowski regionalizm.

 Na czym polega problem „parkingu dedykowanego rowerom”?

Na tym, że polskie słowo o znaczeniu „ofiarowywania czegoś komuś w darze” poszerza swoje znaczenie przez podobieństwo fonetyczne do angielskiego „dedicated”, czyli „przeznaczony do”. Ale tak naprawdę nie jest to żaden problem. W języku polskim jest wiele słów, które przejęły albo rozszerzyły znaczenie pod wpływem innych języków. Dzisiaj mamy np. dilera samochodowego, a kiedyś dilerem był tylko ten, kto sprzedawał narkotyki. Nie tak dawno oburzano się, że mówimy „absolutnie” zamiast „definitywnie tak”. Niektórzy twierdzą, że „dedykowany” nie jest potrzebny, bo mamy już w języku formę „przeznaczony do”. Ale jeżeli dużo ludzi zaczyna używać tego słowa w nowym znaczeniu, to znaczy, że czują taką potrzebę. A język jest dobrem społecznym i zmienia się oddolnie, właśnie w taki sposób. Fakt, że mamy już w języku jakąś formę, by coś wyrazić, nie jest żadnym argumentem. Gdyby na jedną rzecz przypadać miało jedno słowo, to język polski byłby ubogi. Poza tym trzeba pamiętać, że to nowe znaczenie „dedykowanego” wcale nie wypiera starego, dalej możemy dedykować komuś piosenki, wiersze i książki… My w ogóle uwielbiamy atakować innych za „niepotrzebne” zapożyczenia. To chochoł, z którym wyjątkowo łatwo się walczy. Chcemy „bronić” języka polskiego przed anglicyzmami. A one niczego złego nie robią. Nasz język w dużej części składa się z zapożyczeń – szacuje się nawet, że co najmniej 25 proc.polszczyzny to zapożyczenia. I dobrze, bo dzięki temu jest bogatsza. Ale my lubimy walczyć, mieć poczucie, że czegoś bronimy, więc robimy to bez ładu i składu, czasem bez zrozumienia tematu. I dochodzi do śmiesznych sytuacji, w których na przykład przed zapożyczeniami bronimy… zapożyczeń. Nie można mówić „deadline”, bo mamy przecież  „termin”. „Termin”, czyli zapożyczenie z łaciny… Nie mówiąc już o tym, że to przecież nie to samo, termin może być pierwszy, drugi, trzeci. Zatem „ostateczny termin” – i mamy dwa słowa zamiast jednego. I tak to się toczy… 

A co w takim razie z „poszłem”? Zrobiło się popularne...

Parafrazując klasyka: „poszłem, bo blisko”. A poważnie: to forma błędna, wyrównanie analogiczne do formy żeńskiej, czyli „poszłam”. Ale też możliwe, że za jakiś czas zyska aprobatę normatywną. Nie tylko dlatego, że jest często używana, ale również dlatego, że to forma regularna. Pasuje do reszty paradygmatu. Ona poszła, one poszły, oni poszli (nie poszedli). I też nic takiego się nie stanie. Ta walka, ta „obrona” polszczyzny przed „zagrożeniami” zwykle wynika z puryzmu językowego. A filarem tego często jest po prostu ograniczona wiedza i przywiązanie do tych jej skrawków, które kiedyś przyjęliśmy. Czepiamy się ich kurczowo. Pamiętamy, że „ę” różni się od „e”, więc mówimy piszĘ, choć w wygłosie „ę” naturalnie traci nosowość. Pamiętamy, że „b” jest dźwięczne, więc mówimy jaBłko, choć tam akurat ta głoska powinna tracić dźwięczność pod wpływem bliskości zbitki „łk”, by dawać „japko”. 

Maciej Makselon o regionalizmach: "Nie ma jednej słusznej polszczyzny"

A kogoś, kto używa regionalizmów, traktujemy jak niedouczonego, choć można by przecież uznać, że wzbogaca język.

W Wielkiej Brytanii w krajowej telewizji słychać, który dziennikarz jest z Walii, a który ze Szkocji. Wszyscy ich rozumieją i nikt się nie wstydzi. A my mamy „jedną słuszną polszczyznę” i zwalczamy bogactwo naszego języka.

 Kto nam „zepsuł” regionalizmy?

Trochę komuna, a trochę zabory – nam wciąż się wydaje, że musimy polszczyzny bronić, bo jak nie, to zniknie. W tamtych czasach polska kultura rzeczywiście była rugowana, ale dzisiaj nic takiego się nie dzieje. Język musi się zmieniać, by przystawać do ciągle zmieniającej się rzeczywistości. Jeżeli nie będzie za nią gonił, to nie będzie w stanie oddać jej złożoności. Często możemy się spotkać z argumentami, że czegoś nie można mówić, bo „takie słowo nie istnieje” – nie istnieje „jesieniara” ani „krindż”. Ale… przecież nawet gdyby przede mną nikt z tych słów nie korzystał – co nie jest prawdą – to właśnie ich użyłem, więc spełniły warunki istnienia. Pojawiły się. Tu wraca jak bumerang argument o tym, że słów można używać, dopiero gdy pojawią się w słowniku. Ale to przecież na opak – słowa pojawiają się w słowniku, bo ludzie ich używają, nie odwrotnie. To ludzie tworzą język, a słowniki zbierają i opisują ten zasób. Nie mówiąc już o tym, że postulat „tego słowa nie można używać, bo go nie ma w słowniku”, jest postulatem o zarżnięcie polszczyzny z zimną krwią. Co chwilę pojawiają się nowe zjawiska, niektóre szybko znikają, inne zostają na dłużej, ale… mamy czekać, aż językoznawca usiądzie i arbitralnie nada im nazwy? Bo przecież dopóki nie pojawią w słowniku, nie można z nich korzystać.  

Teraz mamy streamingi. Jak to powiedzieć po polsku?

Transmisje? Ale to przecież też zapożyczenie. No i nie oznacza chyba dokładnie tego samego. Zatem musielibyśmy wymyślać coś nowego. A po co tworzyć coś sztucznego, skoro język już sobie „strimy” przysposobił? To zwykle się nie udaje. Próbowano utworzyć polski odpowiednik interfejsu i ktoś zaproponował międzymordzie. Słyszała pani kiedyś, by mówiono o dobrze zaprojektowanym międzymordziu? 

Wracając do regionalizmów: czyli ubieranie kurtki i pójście na pole zamiast na dwór jest OK?

To południowopolskie regionalizmy. Przypominam, że ustawa o języku polskim stanowi, że „ochrona języka polskiego polega w szczególności na: upowszechnianiu szacunku dla regionalizmów i gwar, a także przeciwdziałaniu ich zanikowi”. Nie zaś na ich rugowaniu.  

Może moda na ludową historię Polski pomoże nam w akceptacji regionalizmów? Może niechęć do nich brała się też z kompleksów?

Jestem ze Śląska. Ni godom, ino rozumia, ale mój fater i moja oma godojo. W domu rodzinnym nie mówiło się po śląsku, ale u babci trochę się osłuchałem. I pamiętam, że w szkole podstawowej było kilka osób, które godoły. Niestety, powiem dyplomatycznie: nie spotykało się to z ciepłym przyjęciem. I to nie tylko na języku polskim, na matematyce czy geografii też je poprawiano: „możesz sobie tak mówić w domu, ale tutaj mówimy po polsku”, „przestań tak mówić, to wstyd”. Klasyczne zawstydzanie. I pamiętam, jak pod koniec tejże podstawówki zaczęły się pojawiać konkursy języka śląskiego. Niestety, część osób, które świetnie po śląsku godoły, nie chciała brać w nich udziału – bo też niby dlaczego miałyby brać udział w konkursie wstydu? Nie ma jednej słusznej polszczyzny. Są różne. I żadna nie jest gorsza. Żadna nie jest powodem do wstydu. 

Jest też ta korporacyjna z asapami, kejpijajami, inwojsami, draftami...

Ona służy usprawnieniu pracy, dzięki niej ludzie w korporacji mogą szybko i precyzyjnie przekazywać sobie informacje. Błędem komunikacyjnym jest oczywiście mieszanie tych światów – mówienie korpopolszczyną w domu, językiem potocznym z katedry uniwersyteckiej albo naukowym w sytuacji codziennej. Ale największym błędem komunikacyjnym jest w mojej opinii skupianie się na błędach zamiast na tym, co ktoś do nas mówi, na drugiej osobie. Jeżeli skupiam się na tym, co nieładnie powiesz, przestaję się skupiać na treści. Jeżeli wytykam ci błędy, to sprawiam, że czujesz się mniej komfortowo. I możesz nie chcieć mówić, bo przecież okazuje się, że mówienie równa się narażaniu na atak. I to nie jest sytuacja teoretyczna. Znam naprawdę wiele osób, które boją się wypowiadać publicznie, bo wstydzą się... swojej polszczyzny. Zaciągają, mają regionalne naleciałości, w stresie nie tworzą pięknych konstrukcji, popełniają błędy. Kultura zawstydzania innych doprowadziła do tego, że ci ludzie nie chcą dzielić się tym, co mają do powiedzenia. Czy jako społeczeństwo czegoś w ten sposób nie tracimy? Gdy na przykład wybitna osoba zajmująca się biotechnologią nie będzie się wypowiadać publicznie z powodu lęku przed oceną jej kompetencji językowych? Pielęgnujmy umiejętność pięknego mówienia i pisania, ale nie klasyfikujmy ludzi na tej podstawie. Nie wiem też, skąd przekonanie, że posługiwanie się piękną polszczyzną jest i powinno być na absolutnym szczycie piramidy kompetencji. Wolę, żeby minister rolnictwa znał się na rolnictwie niż przepięknej polszczyźnie. Chcę, żeby był specjalistą w swojej dziedzinie. 

Problem jest taki, że na temat języka wypowiadają się niemal wszyscy.

Bo mamy poczucie, że skoro korzystamy z języka, to się na nim znamy. Ale proszę – ja też codziennie korzystam z praw fizyki, ale nie mam o niej dużego pojęcia. Dlatego korzystam z prawa do milczenia na jej temat. A na temat języka wypowiadamy się nadzwyczaj chętnie. Ba, jeszcze pytamy o kwestie językowe polityków, polityczki – jakie oni mają zająć stanowisko? Mogą ewentualnie zająć stanowisko polityczne i w ten sposób upolityczniać język. 

Maciej Makselon i feminatywy: "Nie powinniśmy narzucać innym naszych standardów"

I tu mnie masz. Uwielbiam feminatywy, zaczęłam więc wszystkich poprawiać…

…a każdy ma prawo być nazywany tak, jak chce. Jeśli ty chcesz być dziennikarką, to inni mają obowiązek to szanować, bo to ciebie dotyczy ta forma, i tak właśnie o tobie mówić. Ale jeśli koleżanka woli być dziennikarzem, jej prawo. Nie powinniśmy narzucać innym naszych standardów. 

O co warto walczyć w języku?

O empatię. O dostrzeganie drugiego człowieka, nie jego błędów. O to, by kultury języka nie sprowadzać do poziomu prostackiej błędologii. Pilnujmy siebie – żebyśmy ładnie mówili i pisali. To wystarczy.

 

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 01/2024
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również