Matkujące kobiety przygotowują partnerowi kanapki do pracy, kupują mu ubrania i organizują życie. A partner się buntuje. Z czego wynika potrzeba matkowania?
Spis treści
PANI: Mówimy czasem o mężczyznach: wieczni chłopcy. Uważamy się za dojrzalsze?
MARZENA MAWRICZ: Czasem tak uważamy. Za takimi pobłażliwymi określeniami może iść poczucie, że mamy wobec mężczyzn misję do wypełnienia: zaopiekować się, pokierować nimi. Łatwo wtedy wejść w rolę rodzica w związku, uwikłać się w matkowanie mężczyźnie.
Uwikłać?
Tak, bo kiedy matkujemy, przyczyniamy się do powstania związku przypominającego relację rodzic–dziecko, a to nierozwojowy schemat. Dobierają się w nim nasze deficyty. Kobieta może uważać, że jest dojrzalsza, innym też się wydaje, że jest silna, zaradna. To przecież ona jest dawcą w tym związku. Czuje się ważna, potrzebna. Troszczy się o partnera, udziela mu dobrych rad, motywuje, popycha, karmi i ubiera. Ustala zasady w związku i pilnuje, żeby wszyscy ich przestrzegali. Ale za tym ukrywa się lęk.
A nie potrzeba kontroli?
Matkujące kobiety miały często dominujących rodziców – musiały się podporządkowywać i spełniać oczekiwania. Gdy dorastają, same tworzą reguły i przejmują kontrolę. To daje im poczucie bezpieczeństwa, a jednocześnie poczucie niezależności. Ale za kontrolą zawsze jest lęk, że wszystko się rozpadnie. Że nie sprostam powinnościom i system przestanie działać. Że mnie osądzą jako złą partnerkę, matkę, kobietę. Jedna z moich pacjentek bardzo dbała o wygląd partnera – kupowała i dobierała mu ubrania. Kontrola nad jego wyglądem ją podbudowywała: spójrzcie, jak on świetnie wygląda, jaki jest przystojny, zadbany – czuła, że to mówi coś o niej. Czasem dziedziczymy taki rodzinny, kobiecy kod: mój dom, mój mężczyzna, moje dzieci świadczą o mnie. I wtedy działamy na pokaz, przeglądamy się w bliskich. To moje dzieło, opowieść o mnie samej.
Troszczymy się o partnera zamiast o siebie?
Tak, w matkowanie wpisane jest wypieranie własnych potrzeb, zaspokajanie ich przez opiekowanie się innymi. Podam przykład. Każda z nas ma potrzebę bycia ważną dla partnera, zauważaną, słuchaną. Ale jeśli tę potrzebę wypieramy, nie umiemy o niej mówić ani nawet jej nazwać, żeby czuć się ważną, tworzymy reguły i plany. Uzasadniamy, jakie to ważne, żeby jeść śniadania i brać kanapki do pracy, nie spóźniać się i wynosić codziennie śmieci. Mówimy, radzimy, frustrujemy się, gdy nas nie słuchają. Bo jeśli domownicy odrzucają moją zasadę, to jakby mnie odrzucali. Pojawia się lęk – jeśli odpuszczę, nikt się ze mną nie będzie liczył. Dlatego walczę, przekonuję, narzekam, pouczam, krytykuję, próbuję zdominować. Oczywiście gra o dominację toczy się w każdym związku, ale tu jest szczególnie ostra. Bo jeśli mnie nie słuchają, to jakby mnie nie było. Przy tym wszystkim kobieta ma poczucie, że robi dobrze, bo daje z siebie wiele. Tylko ten partner taki niezaradny, trzeba mu o wszystkim przypominać.
A co on na to matkowanie?
Mężczyźni, którzy współtworzą taką relację, wchodzą w rolę dziecka, nastoletniego anarchisty. Biorą i wcale nie czują się wdzięczni, szczęśliwi, zaspokojeni. Może na początku związku doceniają troskę, ale kontrola sprawia, że czują się nierozumiani i osaczeni, jak w pułapce. Stosują bierny opór, chodzą wściekli lub obrażeni.
Kiedy ona matkuje, on się buntuje?
Zgodnie z rolą. Skarży się, że ciągle słyszy: „A o której wrócisz?”, „Czy wziąłeś kanapkę?”, „Dlaczego się spóźniłeś?”. Mówi, że czuje się jak kolejne dziecko w rodzinie, a nie partner i ojciec. Ale to nie tak, że jedno jest ofiarą drugiego. Tacy mężczyźni są zwykle synami rodziców nieobecnych albo uległych. Weszli w życie z dużą dozą niewiary we własne możliwości. Nie mają wymagań wobec siebie, ale mają wobec partnerki. Innymi słowy – obydwoje są uwikłani. Każde uważa, że to partner powinien się zmienić. On może narzekać u terapeuty, że czuje się kontrolowany, ale w domu nadal woła: „Gdzie są moje bokserki?”.
A ona się skarży, że jest jedyną dorosłą osobą w rodzinie.
Ale nie ma racji. Nie jest osobą dorosłą, lecz tkwi w roli rodzica, dawcy. W tym rzecz, że żadne z nich nie weszło w pozycję dorosłego i dlatego nie mogą stworzyć partnerskiego związku. Jedno przyjęło rolę dziecka, którego naturalną definicją jest nastawienie na branie. Potrzebuje wsparcia, opieki, docenienia i organizacji życia. Kiedy pozostajemy w tej roli po okresie dzieciństwa, rozwija się w nas niepewność, lęk przed braniem odpowiedzialności, ale też pragnienie walki o własną niezależność. W rolę rodzica wpisana jest sprawczość: ustala zasady, wymaga, koryguje, ocenia, zarządza. A także opiekuje się i troszczy. To rola na czas rodzicielstwa. Ale jeśli w naszym własnym dzieciństwie nie mogliśmy liczyć na swoich rodziców lub ich wymagania były bardzo wysokie, próbujemy sprostać sytuacji, budując w sobie powinności. Niestabilne poczucie wartości, oparte na lęku przed od-rzuceniem sprawia, że stopniowo eliminujemy wszystko, co wywołuje wstyd i bezradność. A wtedy narasta potrzeba kontroli i dyrektywność. Szarpiemy się, zarządzamy, jesteśmy umęczone i czujemy niepewność: czy się sprawdzam, czy zrobiłam wszystko, co w mojej mocy?
Czyli związki, o których rozmawiamy, to właściwie opowieść o ludziach, którzy utknęli w nieadekwatnych rolach.
Nie umieją zaspokoić swoich potrzeb, więc próbują zrobić to przez partnera. Każdy z nas ma potrzebę dawania i brania, ale nasze doświadczenia z dzieciństwa mogą sprawić, że dominuje jedna lub druga postawa. Chcemy być „zaopiekowani” albo ważni i potrzebni, więc gramy dziecko lub rodzica, wikłając się w konflikty, urazy, rosnące frustracje. Można powiedzieć, że utknęli we wzajemnym uwikłaniu, które utrudnia im osobisty rozwój i rozwiązanie wewnętrznych konfliktów.
A chodzi o to, by dojść do roli dorosłego?
Właśnie. A droga wiedzie po pierwsze przez poznanie swoich lęków i zrozumienie swoich potrzeb. Po drugie, przez wzięcie odpowiedzialności za własne słowa i zachowania. Do tego potrzebna jest samoświadomość. Charakterystyczne jest to, że na terapii każde z uwikłanych partnerów na początku mówi o drugim, a nie o sobie. Nadal chcą rozwiązać swoje problemy przez partnera, tym razem zmieniając go, naprawiając. Tymczasem szansa dla takich związków jest tylko wtedy, kiedy jedno i drugie zrozumie, że może dokonać zmiany tylko w sobie, a nie w partnerze. Że muszą o siebie zadbać sami, sami zająć się swoimi ranami i deficytami, wejść w rolę dorosłego, bo związek to jest miejsce dla dorosłych ludzi. Wtedy ich relacja może przetrwać.
To możliwe bez terapii?
Chciałabym dać prostszą receptę, ale myślę, że terapia jest bardzo potrzebna. Bo to przecież nie jest tak, że kobiety nie wiedzą, że matkują. Słyszymy, jak partner mówi: „Przestań mi ustawiać życie!”. Koleżanki dodają: „Może jeszcze nakarmisz go łyżeczką”. My to wiemy, ale boimy się przestać, nie bardzo wiemy jak. I do tego potrzebny jest terapeuta. W gabinecie zajmujemy się potrzebami, które od lat wiszą na kołku. Czujesz się niedoceniona, czujesz się zmęczona. Co mogłabyś dla siebie zrobić, żeby to zmienić? Odpowiedzi wydają się proste: odpuścić, nie wyręczać, podzielić się obowiązkami, znaleźć czas dla siebie. Ale za tym idzie coś trudniejszego: trzeba pogodzić się z niezadowoleniem partnera. Tego boimy się najbardziej. Pacjentka opowiadała mi, jak umówiła się z koleżanką na kawę. Kumpelka mówi: „Słuchaj, miałyśmy pogadać, a ty siedzisz jak na szpilkach, bo cały czas myślisz o nim. Niech on pobędzie w roli rodzica, sam poda dzieciom obiad, daj mu szansę”. „Ale ona nie rozumie, jak to jest z mężczyzną dzieckiem – mówi pacjentka. – Był zły, już kiedy wychodziłam: „Jak to, nie zrobiłaś nawet kanapek? Zostawiasz mnie ze WSZYSTKIM?”.W terapii uczymy się, że tego niezadowolenia nie trzeba się bać. Trzeba je przyjąć. Bo to jest rozwojowe. On musi przeżyć swoje niezadowolenie, a ona musi je znieść.
I vice versa?
Tak. Przypomina mi się scena z serialu „The Good Doctor”. Główny bohater już wie, że jego dziewczyna straci ciążę. Usiadł samotnie w szpitalnym korytarzu. Podchodzi do niego koleżanka: „Co tu robisz?”. „Siedzę, bo chcę przedłużyć swojej dziewczynie czas nadziei”, mówi on. Lekarka odpowiada: „Wiesz co, a ja myślę, że ty tu siedzisz z innego powodu. Dajesz czas sobie, chronisz siebie przed jej bólem”. Dojrzałość zaczyna się, kiedy rozumiemy, że „robię to dla niej, dla niego”, to tylko usprawiedliwienie. Robimy coś, bo tego potrzebujemy albo unikamy. Sama lata temu matkowałam mojemu mężowi; codziennie robiłam mu kanapki do pracy. Pewnego dnia powiedział: „Wiesz, nie zawsze je jadłem, ale nic nie mówiłem, bo nie chciałem cię martwić”. Wtedy przypomniałam mu scenę z „The Good Doctor”: „A ja myślę, że to dokładnie jak w tym filmie. Unikałeś mojego niezadowolenia”. To się nam ciągle zdarza. Jeśli partner, któremu matkowałyśmy, zacznie nagle sam sobie robić śniadania i odnosić swoje koszule do pralni, poczujemy niepokój, jakby to było przeciw nam. A trzeba to wytrzymać. Bo to jest duży krok w kierunku dorosłości.
A kolejny krok?
Zrozumienie własnych potrzeb. Dziś rozmawiałam z pacjentką o tym, jak zorganizowała przyjęcie urodzinowe swojemu partnerowi. Zrobiła to dla niego, a on był niezadowolony! Ona by była szczęśliwa, gdyby urządził jej taką imprezę. No właśnie. To była jej potrzeba. Mówimy, że robimy coś dla kogoś, a chodzi o nas. Dorosłość polega na tym, że to dostrzegamy. Rozumiemy, że sami odpowiadamy za swoje potrzeby, a inni ludzie nie są po to, by je nam zaspokajać. Że jesteśmy odpowiedzialni za swoje słowa i zachowania, a nie za uszczęśliwianie innych. Im bardziej jesteśmy samoświadomi, tym jesteśmy dojrzalsi. Wtedy nie boimy się wchodzić czasem w rolę dziecka, pozwolić się sobą zaopiekować. Nie buntujemy się wściekle, gdy partner próbuje nami porządzić, bo wskoczył w rolę rodzica. Ponieważ wiemy, że to na chwilę. Już w tym nie utkniemy.
Marzena Mawricz – psycholożka, psychoterapeutka, założycielka Ośrodka terapii i rozwoju „Szkoła Radości”. Prowadzi psychologiczny podcast na YouTubie „Rozmowy z psychologiem"