Barbara i Jerzy Stuhrowie pochodzą z różnych światów, a jednak znaleźli wartości, na których zbudowali wspólne życie. Na dobre i złe. „Nigdy się sobą nie nudzimy”. Są razem 50 lat! Co z dziedzictwa poprzednich pokoleń cenią najbardziej? I jakie jest ich wielkie rodzinne marzenie?
Ukochane rodzinne miejsce to dom na wsi niedaleko Rabki. Pochodzi z 1899 roku i trzeszczy starym drewnem. W lecie pachnie łąką, jesienią owocami, które dojrzewają w ogrodzie. W zimie w salonie unosi się zapach palonego drewna z kominka. Na przeszklonej werandzie stoi wielki stół, przy nim zbiera się rodzina i goście. Na wsi zimowy pejzaż jest najpiękniejszy. Białe od śniegu gałęzie drzew uginają się, odsłaniając widok na stoki na horyzoncie. Czasami widać Babią Górę. Wokół cisza. Kiedy się tam wprowadzili, stali się... atrakcją regionu. Jerzy Stuhr żartował, że „w każdą niedzielę miejscowi szli na mszę, potem kuknąć na Stuhra i do domu na obiad”. Na szczęście Stuhrowie szybko się opatrzyli. „Kiedyś pojechaliśmy do Włoch i próbowaliśmy dodzwonić się do siebie na wieś, gdzie została moja siostra Hania z dziećmi – opowiada Basia. – Dzwoniło się przez centralkę. Jurek dzwoni i mówi: »Poproszę 321. – Ale tam nikogo nie ma – mówi telefonistka. –Jak to nie ma, przecież wiem, że jest – obruszył się mąż. – A do kogo pan dzwoni? – Do Stuhrów. – No to przecież tłumaczę panu, że ich nie ma! Do Włoch wyjechali! A kto mówi? – Jerzy Stuhr«. Telefonistka nieco się zdziwiła”. Tradycyjnie dom jest otwarty cały rok i czeka na gości. Teraz na córkę Mariannę z mężem i dziećmi, której z powodu epidemii rodzice nie widzieli pół roku, i na Maćka z rodziną. Jerzy i Barbara lubią, gdy dzieci przyjeżdżają z wnukami, wprowadzają śmiech i pozwalają nacieszyć się sobą. „Ale nie stosujemy presji emocjonalnej, nacisków – zaznacza Basia – Mamy zasadę, że otwieramy dom i kto przyjedzie, będzie dobrze”. Mają jednak nadzieję, że na Wielkanoc przyjadą wszyscy.
20 lat temu Jerzy z Basią mieli zaszczyt wziąć udział w obiedzie z Janem Pawłem II. Podano zupę. W trakcie jej spożywania papież zagadnął Jerzego: „Widziałem pana na scenie w Dziadach”. Jerzy, znając poczucie humoru papieża, odparował: „Ojcze Święty, ale ja tam grałem Belzebuba...”. Na co Jan Paweł II wskazał palcem na siebie, na Jerzego i spuentował: „Ról się nie wybiera”.
„Wielkanoc fascynowała mnie od dzieciństwa – mówi Jerzy Stuhr. – Chociażby Wielka Sobota, kiedy na dziedzińcu ksiądz święcił ogień i my, ministranci, wkraczaliśmy do kościoła z Paschałem, wielką woskową świecą symbolizującą zmartwychwstałego Chrystusa. Co za wspaniały spektakl! Na dodatek msze odprawiane były po łacinie. Nic nie rozumiałem, ale pięknie klepałem. Wierni też nie rozumieli, ale brzmienie łacińskich słów podkreślało dostojność i tajemnicę liturgii. Pamiętam, jak przy ołtarzu wygrywaliśmy na dzwonkach symfonie, a ksiądz zza hostii groził nam paluchem. Potem w zakrystii grzmiał: »Nie robić mi teatru z kościoła!«. A mnie ten teatr uwodził, byłem nim oczarowany”. Niedawno na festiwalu w Perugii Jerzy brał udział w sympozjum teatralnym, wśród prelegentów był ksiądz z Watykanu odpowiedzialny za Triduum Paschalne. „Opowiadał mi, jak któregoś roku wymyślił, że oświetli Bazylikę Świętego Piotra setkami reflektorów, które miały rozbłysnąć cudowną falą w momencie rozpoczęcia liturgii światła. Marzył mu się spektakl na miarę zaćmienia słońca w Faraonie Prusa, które rzuciło lud na kolana. A Jan Paweł II powiedział mu: »Żadnego show w kościele. Ma być prosto i skromnie«”. À propos papieża. 20 lat temu Jerzy z Basią mieli zaszczyt wziąć udział w obiedzie z Janem Pawłem II. Podano zupę. W trakcie jej spożywania papież zagadnął Jerzego: „Widziałem pana na scenie w Dziadach”. Jerzy, znając poczucie humoru papieża, odparował: „Ojcze Święty, ale ja tam grałem Belzebuba...”. Na co Jan Paweł II wskazał palcem na siebie, na Jerzego i spuentował: „Ról się nie wybiera”.
Ciąg dalszy tekstu w kwietniowym wydaniu "Twojego Stylu"